5 ✶ Grzech narodzenia
Wiosna, rok 1392
Północne tereny Królestwa Anglii
Chmury burzowe przysłaniały ciemniejące niebo. Słońce, choć i tak mało łaskawe, chyliło się ku końcowi dzisiejszej wędrówki. Zabierało ze sobą upragnione przez ludzi ciepło. Wiatr ocierał chłodnymi dłońmi o policzki i ciała, zaznajamiał z nocą, która miała nadejść. Choć była przerażająca, kryjąc w swym mroku niegodziwości, to dawała jednak ukojenie i sprawiała, że wszelkie myśli się rozpływały, zaprzestając nękania wycieńczonych duchów. Albo upiorów, jak zwykli ich nazywać — skatowanych, ograbionych z życia i nadziei.
Chciwość i okrucieństwo szły w parze jak splecione w uścisku pnącza. Nienawiść również ścieliła się niczym pijawka na sercach, ssąc miłość, a pozostawiając pustkę. Większość wybierała więc drogę zbroczoną szkarłatem.
Aczkolwiek dziewczyna nie doznała jeszcze żadnego z tych uczuć. U niej gościło jedynie chroniczne otępienie. Nie wiedziała... nie, nie pamiętała, kiedy poznała znaczenia tych słów. Na własnej skórze doświadczyła tylko bólu. To on przebijał się przez każdą błogą myśl, rozdzierał jej wnętrze, pozostawiając wypalone obojętnością miejsca.
Nie wiedziała, że można się uodpornić na cierpienie. A jednak.
Przyglądała się, jak mężczyzna z okrągłym kolczykiem w nosie, dotykającym górnej wargi, pstryknięciem palca rozpala przygotowane wcześniej ogniska. Czytał oprawioną w skórę księgę. Śledziła wzrokiem jego spokojne spojrzenie; zieleń oczu przypominała świeżą trawę. Krzywizna szczęki, niedbale spięte ogniste włosy. Czy był piękny? A może brzydki? Zastanawiała się, co o tym decydowało. Silne dłonie, upstrzone siateczką blizn, delikatnie odłożyły przedmiot obok siebie, na przewrócony pień potężnego drzewa, na którym spoczywał.
Znała każdy szczegół jego osoby, wyryła go w pamięci. On jedyny sprawiał, że coś czuła. Naraz jakby serce obudziło się z uśpienia, puszczając się pędem, wybijało znany tylko sobie rytm. Westchnęła urzeczona. Możliwe, że była to obsesja.
Obsesja, która dawała jej siłę, aby przetrwać kolejny dzień, zatracając ją w pragnieniu poderżnięcia mu gardła.
Niemal widziała krew spływającą z ostrza sztyletu. Czuła metaliczną woń. Przymknęła powieki. Skąpałaby się w jego posoce, przyodziała ją niczym najcenniejsze szaty. Wtedy nareszcie odetchnęłaby pełną piersią.
Poruszyła rękoma, wprawiając ciężkie kajdany w cichy brzdęk.
Smukłe, lekko kościste nadgarstki pokrywały okropne strupy po obtarciach. Nie przejmowała się tym. Wiedziała, że przez noc zagoją się całkowicie, a potem ponownie zostaną zranione. To trwało już bardzo długo, nie zliczy, ile lat. Spodziewała się, że kiedyś ciało odmówi posłuszeństwa; że jej magia się podda — ale nie, wciąż, nieprzerwanie, tkwiła w błędnym kole cierpienia i uzdrowienia.
— Jak będziesz się tak w niego wpatrywać, to dzisiaj ciebie za sobą pociągnie — rozległ się zachrypnięty głos dochodzący z prawej strony.
Z trudem oderwała od niego spojrzenie, nieobecnie spoglądając na kobietę. Z zaskoczeniem zauważyła, że staruszka wygląda jeszcze gorzej niż zaledwie rok... a może i dziesięć lat temu. Nie pamiętała już. Ogorzałą twarz znaczyły liczne zmarszczki. Przez chwilę zastanawiała się, czy jej oczy również uchodziły za tak puste, tak zmęczone jak kobieciny.
— Nie zrobi tego — odparła cicho, nieprzywykła do mówienia. — Zbyt wiele na mnie zyskują, by dać mi umrzeć.
Ta w odpowiedzi uśmiechnęła się nieprzyjemnie, ukazując pożółkłe, ułamane zęby.
— Śmierć byłaby wybawieniem, dziecko. — Zakasłała. — Odebrali ci już tyle, a ty wciąż istniejesz. Kiedyś w końcu poważą się i na to.
Dziewczyna znów powróciła do obserwowania człowieka, którego przeznaczeniem było zginąć z jej rąk.
— Wyczekuję tego momentu.
Noc przeraźliwie ograbiała z ciepła. Choć wszyscy więźniowie przyciskali się do siebie chciwie, zimno niemiłosiernie atakowało ich kruche sylwetki. Twarda, ubita ziemia wyciągała z nich każdy skrawek wygody. Już dawno porzucili skrępowanie dotykiem, nieprzyjemnym zapachem niemytych ciał. Pozostał jedynie nikły instynkt, aby spróbować się ochronić, ogrzać.
Dziewczyna pragnęła zapytać kiedyś oprawców, czym sobie zasłużyli na takie traktowanie. Co złego zrobili, że nie należały im się choćby pled, suche miejsce czy wystarczająca ilość jadła i wody. Ale nie istniała taka potrzeba. Wszyscy mieli świadomość, dlaczego ich to spotkało.
Byli winni grzechu narodzenia się.
Nic więcej, a zarazem aż tyle. Nigdy nie sądziła, że przyczyną wszystkiego stanie się przeznaczenie. Zmarszczyła brwi. A może to nie przeznaczenie? Nie pamiętała. W uszach dzwoniły jej tylko słowa ciemiężycieli: nie możesz żyć tak, jak chcesz. Oddasz, co posiadasz. A następnie umrzesz. To twoje ananke.
Wczepiła krótkie, brudne paznokcie w sztywną brązową suknię. Okowy drgnęły; już dawno stały się przedłużeniem jej rąk. Ciężkie łańcuchy stworzono z dziwnego kamienia połączonego z metalem i zahartowano w magii. Powstrzymywały wszystko, wszelkie przejawy mocy, pozwalając jedynie na naturalne procesy w ciele, takie jak leczenie. Ciekawiły ją. Czy gdyby okręciła je wokół szyi ognistowłosego mężczyzny, wżarła je w skórę, mięso, aż do kości, przytrzymała... czy wtedy, pomimo ciężkich ran, zacząłby się uzdrawiać?
A może by padł martwy, a ona pozostałaby tam, związana ze swoją ofiarą na wieczność, spętana w namiętnym uścisku widma śmierci? Jego krew płynęłaby powolnym strumykiem, wartką rzeką czy wzburzenie niczym ocean? Rozkoszowała się tą myślą. Wtedy byłaby nareszcie wolna i mogłaby odejść drogą wskazaną przez gwiazdy i księżyc. Czy czułaby spokój? Wszak nawet przyjemność płynąca z bosych stóp na miękkiej trawie zbrzydła już w jej oczach.
Spostrzegła, że dwóch wartowników przyszło zmienić obecnych. Wzdrygnęła się. Pozginała kolejno każdy z palców. Kości nie wskazywały odpowiedniej pory.
Jeden z mężczyzn był wysoki, a twarz skrywała mu grzywa ciemnych, kręconych włosów. Nawet światło ognia z paleniska zdawało się trzymać od niego z daleka. Gestykulował żywo i już po chwili zostali sami na nowej warcie.
Kuląca się obok młoda kobieta wcisnęła mocniej zziębnięte dłonie pod jej pachy. Zabolało, ale dziewczyna nic nie rzekła. Obserwowała zachowanie strażników. Czasem przychodzili nowi, nie było w tym nic dziwnego. Z niewiadomego powodu miała jednak złe przeczucia.
Wiatr zawiał mocniej, wydobywając żałosne lamenty zarówno z ludzi, jak i z jej ust, nie była przecież odporna na chłód. Zacisnęła spierzchnięte wargi. Czy to się kiedyś skończy?
Raptem z głębi lasu, który miał swoją linię nieopodal, rozległy się krzyki. Buchały płomienie, wodne okręgi, jakieś stworzenie pikowało w górze. Magiczne iskry unosiły się w powietrzu. Pierś dziewczyny poczęła szybko falować. Żaden ze stłoczonych obok skały więźniów nie wydał ani jednego dźwięku. Patrzyli zmieszani, ale bez większego zainteresowania. Wycieńczenie nie dotknęło wyłącznie ich ciał, ale i dusz.
Nowoprzybyli strażnicy skinęli na siebie i ruszyli w ich stronę. Dopiero teraz pojawiło się wśród jeńców poruszenie.
— Nie, nie, nie... — powtarzała jedna z kobiet, kręcąc panicznie głową. Boleśnie wbijała jej palce w ramiona.
Dziewczyna nic nie odpowiedziała, bowiem nie było właściwych słów.
Patrzyła beznamiętnie, jak coraz bardziej się zbliżają. Z zaskoczeniem zauważyła, że z kniei nie dochodziły już żadne odgłosy. Po chwili zaczęły wyłaniać się z niej nieznajome sylwetki — część z nich kuśtykała.
Jegomoście zatrzymali się kilka kroków od nich. Obserwowali więźniów czujnie jak spłoszoną zwierzynę; po prawdzie tym właśnie byli — przerażonymi zwierzętami.
— Przyprowadźcie go — rozkazał miękkim głosem wyższy z mężczyzn w przestrzeń, nie zwracając się do nikogo konkretnego.
Kręcone włosy przysłaniały mu twarz, ale ona wiedziała, że patrzył właśnie na nią.
Niedługo potem nadciągnęły dwie postacie taszczące ze sobą szamoczącego się chłopa. Rzucał się na wszystkie strony, bluźnił i pluł pod nogi. Słyszała charakterystyczny dźwięk łańcuchów ciągnących się za nim niczym cień. Gdy dotarli, rzucili ognistowłosego pod nogi tego, który wcześniej wydał im rozkaz.
Serce zabiło jej szybciej, gdy zielone spojrzenie przesunęło się po niej. Przełknęła ślinę, nagle wybudzona z letargu. Nie wiedziała, co się tutaj dzieje, ale nie pozwoli odebrać sobie swojej zdobyczy. Ten mężczyzna wyrządził zbyt wiele krzywd i musi umrzeć z jej rąk.
— Co wy wyprawiacie?! — Nie próbował podnieść się z klęczek. — Czyżbyście nie wiedzieli, co się tutaj odbywa i kto zarządza obozem?!
Stojący jegomość oderwał wzrok od dziewczyny — dopiero teraz z niepokojem zauważyła, że cały ten czas ją obserwował — i spojrzał na niego beznamiętnie.
— To wszystko już dawno powinno zostać zakończone, ale wiele lat zajęło nam wytropienie i namierzanie was.
— To wszystko dzięki naszemu panu! — krzyczał coraz bardziej gorączkowo jej oprawca. — Was również obdarzy takimi mocami!
— Nie potrzebujemy czegoś takiego.
Rude włosy opadły mężczyźnie na oczy, gdy opuścił głowę.
— Wiecie, że wszystko, co robimy, przyniesie naszemu światu korzyści i w przyszłości...
Przerwał mu cichy, chłodny śmiech. Z zaskoczeniem spostrzegła, że skądś go kojarzyła. Przechylił głowę i przeszedł obok spętanego strażnika. Stanął naprzeciwko niej i kucnął. Gdy na nią spojrzał, poczuła się, jakby dotykał najintymniejszych części jej jestestwa.
— Czy pragniesz jego śmierci?
Powędrowała wzrokiem do swojej przyszłej ofiary i skinęła.
— A czy pragniesz sama zakończyć jego żywot?
Zamarła. Po raz pierwszy uważnie przyjrzała się młodemu mężczyźnie przed nią. Miała wrażenie, że znała te cienie pod ciemnoniebieskimi oczami i pieprzyk nad górną wargą. Oczywiście, że tego pragnęła. Tylko to utrzymywało ją przy zdrowych zmysłach i życiu — cel, który musiała osiągnąć.
— Tak. On jest mój — wychrypiała z mocą w głosie.
Uśmiechnął się i wręczył jej prosty, lecz mistrzowsko wykonany sztylet. Poruszyła się, już wbijając wzrok w kogoś, kogo nienawidziła całym sercem, jednak zatrzymano ją delikatnym, acz stanowczym ruchem. Syknęła, próbując się wyrwać.
— Spokojnie — wyszeptał. — Kajdany.
Wyciągnął dłoń do tyłu, a jakaś kobieta z zarzuconym kapturem położyła na niej długi żelazny klucz. Ujął ręce dziewczyny i po chwili ciężkie okowy spadły z głośnym brzdękiem na ziemię. Poczuła się nieswojo bez znajomego ciężaru. Zastanawiała się, czy nauczy się ponownie bez niego żyć. A może wcale nie będzie musiała tego robić? Nie wiedziała wszak, czego chciała osobliwa grupka morderców lub wyzwolicieli — najgorsze, że jedno nie wykluczało drugiego.
Wyminęła chwiejnie wciąż kucającego tajemniczego jegomościa. Z każdym krokiem, który zbliżał ją do osoby o bujnej rudej czuprynie, serce wybijało coraz szybszy rytm. Dziewczynie przemknęło przez myśl, że jej włosy były matowe, zlepione brudem i krótkie. Zawsze to ten klęczący przed nią teraz strażnik je obcinał, przy okazji boleśnie wbijając pobliźnione palce w jej pierś. Ściskał, a potem zanosił się śmiechem, zostawiając w spokoju. Gdy zabierał ze sobą inne kobiety, zawsze patrzyły na nią z przerażeniem i dziwną nienawiścią.
Ona chyba również żywiła do siebie nienawiść.
— Nie waż się, przeklęta dziwko! — huknął.
Czy jego twarz wykrzywiona w gniewie jawiła się jako piękna? Czy czający się w oczach strach dodawał mu uroku, czy wręcz przeciwnie — ujmował?
Rozchyliła wargi, ale nie wysunęło się z nich nic, żadne słowo, żadne westchnienie. Serce wybijało rytm wojenny, kroki idealnie się z nim komponowały. Stanęła nad jednym z tych, którzy ją zniewolili i po namyśle uklękła.
Zauważyła, że nie był wyższy od niej.
— Czyż nie traktowałem dobrze takiego ścierwa jak ty? — warknął na nią. Po chwili obrócił się do stojących obok ludzi. — Czego chcecie? Mogę zdradzić wam wiele i równie wiele dać!
Nie zwracali na niego uwagi, rozglądając się po tonącej w mroku okolicy. Dawali jej względną swobodę. Księżyc roztaczał delikatną poświatę, która otaczała atmosferą intymności.
— Nikt z nas nie dostaje przebaczenia — szepnęła. W gardle ją drapało, ale słowa z niebywałą lekkością opuszczały usta. — Odkupienie win to ludzki wynalazek, dający im wybawienie od popełnianych grzechów. — Obróciła w dłoniach sztylet, złapała pewniej. — Ja również nie zostanę ocalona i poniosę karę za swoje czyny. — Spojrzała w zielone niczym igły sosnowe oczy, które błyszczały narastającą paniką. — Ciebie również to nie ominie. Mam nadzieję, że pamiętasz imiona tych, których okrutnie zraniłeś i zabiłeś. — Zastanawiała się, co wyzierało w tej chwili z jej duszy. Nie czuła nic, a zarazem czuła wszystko. — Bo ja pamiętam. I nigdy nie zapomnę.
Ruchem szybszym od tchnienia szarpnęła w przód, a ostrze gładko przecięło szyję mężczyzny. Nie zdążył się nawet poruszyć, a po chwili wybałuszył oczy i skrępowanymi dłońmi sięgnął w stronę broczącej rany, próbując zatamować krwotok. Nacięcie było cienkie, ale długie, przez co szkarłat wylewał się z niego chyżym strumieniem. Cisza zdawała się łaknąć rozdzierającego krzyku, który jednak nie nadszedł. W uszach dzwoniło tylko charczenie.
Pochłonęło ją obserwowanie upływającego życia z ognistowłosego diabła ze ślicznym kolczykiem w nosie, dłoniami naznaczonymi siateczką blizn, ostrą szczęką. Zdała sobie sprawę, że patrzy na niego po raz ostatni. I chyba cieszyła się z tego jak od dawien dawna z niczego. Iskierka szczęścia w nędznym istnieniu.
Nie wiedziała, ile czasu upłynęło, gdy tak miotał się, a potem opadł bezwładnie na ziemię, wydając cichy dech.
Niespodziewanie nadleciały trzy czarne ptaki. Przysiadły nieopodal, jakby obawiając się truchła. Uśmiechnęła się. Sięgnęła w stronę makabrycznego obrazu będącego jej dziełem. W zetknięciu z lodowatymi palcami krew niemal parzyła. Spływała delikatnie, wyznaczając ścieżki po chudej dłoni.
Najgorsze było to, że mimo wszystko nic tak naprawdę nie czuła. Wyobrażała sobie ten moment setki razy; sądziła, że ogarnie ją euforia. A teraz potrafiła tylko wpatrywać się w oprawcę, którego własnoręcznie zabiła, stając się kimś niewiele lepszym od niego. Pocieszała ją myśl, że ona również nie ucieknie od potępienia.
Ktoś złapał ją za ramię, więc, choć z trudem, przeniosła na niego uwagę.
— Chodź — odezwał się.
Zauważyła, że nieznajomi uwalniali z okowów więźniów. Potrząsnęła lekko głową. Mężczyzna zmarszczył brwi, więc zebrała się w sobie do odpowiedzi.
— Nie mam dokąd.
— Ależ oczywiście, że masz — zaręczył smutno.
Zdziwiła się, jednak, co ją zaskoczyło, wyczuła w jego głosie prawdę.
— Nawet jeśli nie masz gdzie się udać, znajdziesz swoje miejsce — ciągnął. — I cel tej podróży. — Uśmiechnął się, drapiąc w szeroką klatkę piersiową.
Skrzywiła się.
— Nie znasz...
— Znam cię — przerwał.
Nagle poczuła się bardzo zmęczona.
— Skąd? — zapytała znużona.
Znużona dzisiejszą nocą, dopełnieniem zemsty, życiem.
— Z dawnych czasów — odparł tajemniczo i się wyprostował.
Nie pamiętała go. Zresztą nie tylko jego, praktycznie nie pamiętała nic z czasu przed niewolą.
— Czy wiesz, jak ci na imię? — zapytał dziwnie delikatnie.
Potrząsnęła głową, ponownie spoglądając na ognistowłosego strażnika. Czuła się jak w transie, ślepo wpatrując się w stygnące ciało. Czy jego ofiary poczuły wybawienie?
— Imiona mają ogromną moc, nie można nadawać ich nieprzemyślanie — zaczął, a szczególna nuta w jego głosie sprawiła, że przeniosła na niego wzrok. Spojrzał jej głęboko w oczy na kilka trwających wieczność sekund. — Ta, która dzierży magię, panując nad... — zadumał się, niedokończywszy myśli. Wyszczerzył zęby tak, że przywodził na myśl wilka. — Rhiannon — wymówił, kosztując brzmienia. — Tak. Od dziś zwiesz się Rhiannon.
Wyciągnął pokrytą odciskami dłoń, jakby zapraszał ją do tańca.
— Powstań i spraw, byś niczego nie żałowała.
Uniosła ku niemu dłoń. Poczuła na języku cierpki smak i zastanawiała się, czy tak właśnie smakuje nadzieja.
Cóż, nie wiem, co powiedzieć, więc powiem tylko tyle — rozdział ciut specyficzny, inny od poprzednich, ale ukazujący początek pewnej ważnej historii powiązanej z główną.
Ah, i pamiętajcie, nic nie jest takim, jakim się wydaje ;)
Jak Wam się podobało?
Mam nadzieję, że czytaliście z przyjemnością :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top