4 ☾●☽ Płynne srebro

Nie potrafiła się poruszyć.

Zawsze wiele ją przerażało, ale stawiała temu czoło. Choć wyczuwała pot na dłoniach i najchętniej po prostu zniknęłaby stamtąd, to wiedziała, że musi wziąć się w garść. Zdawała sobie sprawę z tego, że gdy pozwoli pochłonąć się swoim lękom, to o odwrocie może tylko pomarzyć.

A wtedy historia się powtórzy.

Jej magia wciąż zdawała się drzemać, obojętna na uczucia, gdy zaczerpnęła szybko tchu i spojrzała w dół. Słowik siedział nieruchomo na dłoniach, a serce Rhiannon waliło jak oszalałe. Naraz przypomniała sobie, że przecież akademii strzegły potężne zaklęcia i żaden wróg nie mógł się do niej przedostać. Przynajmniej nie niezauważony.

Nie będę się bać, powiedziała do siebie w duchu.

Odwróciła się w momencie, gdy drzwi skrzypnęły ponownie.

I zamrugała z zaskoczenia. Oraz przerażenia.

Przed nią stała dziewczyna z krwią na twarzy i rękach, a w powietrzu uniósł się słabo wyczuwalny metaliczny zapach. Czarne włosy miała zlepione, przyklejone do czoła i policzków, na których widniały płytkie, ale broczące rozcięcia. Prawe oko, całe zaczerwienione, zdążyło już napuchnąć. Ciemny strój rozerwał się na ramionach i kolanach.

Poruszała się powoli, nieco niezdarnie, ale przede wszystkim widocznie kusztykając. Gdy spostrzegła Rhiannon, zatrzymała się i uniosła niemrawo kącik ust.

— Nie wyglądam za pięknie, prawda? — wymamrotała i syknęła, gdy prawdopodobnie zabolała ją rozcięta warga.

Czarownica w końcu się otrząsnęła i postąpiła krok do przodu. Zalała ją fala wstydu, a policzki zaczęły piec. Jak w ogóle mogła być tak żałosna?

— Nic — przełknęła ślinę — ci nie jest?

Nieznajoma pokręciła głową. Jej oczy błyszczały życzliwością.

— Wszystko w porządku. Trochę boli, ale niedługo wszystko się zagoi. Właśnie zmierzam do uzdrowicielki — wskazała głową korytarz po lewej stronie — po eliksir przyspieszający leczenie.

— Ktoś cię zaatakował? Potrzebujesz pomocy? — zapytała Rhia.

Nie wiedziała, czy dałaby radę pomóc, ale nie zamierzała stać bezczynnie, gdy komuś mogło grozić niebezpieczeństwo.

Ku jej zaskoczeniu dziewczyna zaśmiała się cicho, ostrożnie.

— No coś ty! To całkowicie normalne! — Machnęła niedbale ręką. — Wiesz, bez deszczu kwiaty nigdy nie wyrosną. Jeśli chcę być silna, muszę najpierw pocierpieć. Poza tym wszyscy przez to przechodzą, nie będę jako jedyna marudzić.

Uśmiechnęła się i momentalnie skróciła między nimi dystans. Utykała, ale zdawała się tym w ogóle nie przejmować. Dotknęła policzka, a w czarnych oczach zamigotał ból. Z małego nacięcia na prawym, równie spiczastym jak u Lucielle Melusine uchu, ciekła strużka krwi, która wytyczała drogę po szyi i wsiąkała w materiał bluzki.

— Zawsze obrywam w głowę! Nie wiem, kiedy w końcu się nauczę osłaniać lewą stronę... — wymamrotała.

Rhiannon nigdy wcześniej nie była w tak dziwnej sytuacji. Patrzyła, jak fae kręci lekko karkiem i krzywi się przy tym. Potem spojrzała na nią, co spowodowało u niej lekkie wzdrygnięcie.

— Po twoim ubiorze widzę — ciągnęła — że musisz być nowa. Dziwny czas na przenosiny w sumie, nie? — zdumiała się, ale naraz wyciągnęła w jej stronę zakrwawioną dłoń i wyszczerzyła zęby. — Nazywam się Hara Shiori. Miło mi cię poznać.

Rhiannon uśmiechnęła się szczerze. Poczuła w sercu dziwne ciepło, gdy patrzyła na niską, jakby emanującą wewnętrznym światłem dziewczynę.

— Rhiannon Castervill — potrząsnęła jej dłonią delikatnie — i cała przyjemność po mojej stronie.

Fae zamrugała zaskoczona.

— Słyszałam o tobie!

Rhia nieświadomie skrzywiła się, ale wtedy Hara Shiori przechyliła głowę, jakby coś usłyszała i postąpiła w lewo.

— Muszę iść — zasmuciła się. — Jeszcze się spotkamy, R.!

Już po krótkiej chwili zniknęła w korytarzu, zupełnie tak, jakby ranna noga nie stanowiła przeszkody w normalnym poruszaniu się.

Rhiannon nie wiedziała, co ją bardziej zaskoczyło. Wygląd nieznajomej, jej pogodne usposobienie, gdy była niemal zbroczona krwią, czy to, jak się do niej zwróciła. Czuła się jednak dobrze. Pomimo wszystkiego czuła się naprawdę dobrze.

Westchnęła i spojrzała na małego słowika.

— Prowadź do mojej komnaty.

Ptaszek wzbił się do lotu, ruszyła więc w ślad za nim.

Przez głowę przemknęła jej myśl, że może mimo wszystko nie będzie tak źle.

Stała w progu, nie mogąc się przemóc, aby wejść do środka. Dojście do budynku mieszkalnego zajęło niespełna pół godziny — dziwiła się, jak rozległe było to miejsce. Słowik, który obecnie siedział nieruchomo na ramieniu, zaprowadził ją na czwarte piętro wprost do progu wiodącego do małego korytarza z pięcioma pokojami. Każde z drzwi miało delikatne rzeźbienia różnych roślin. Na tych przed nią rozpoznawała kwiaty glicynii ułożone w girlandy. Uwielbiała takie elementy dekoracyjne, a te zwróciły jej uwagę swoimi detalami. Przypominały cudowne prace ojca...

Potrząsnęła głową i zdecydowanym ruchem pchnęła drewnianą powłokę, ustępującą bez najmniejszego dźwięku. Powoli rozejrzała się po pomieszczeniu. Chyba nie tego się spodziewała. Sądziła, że przepych wypełni każdy kąt, w końcu przynajmniej jedna czwarta uczniów należała do znamienitych rodów. Łóżko, choć nie wyróżniało się niczym specjalnym, było duże, a uroku dodawały wzory na drewnianych ramach. Pod sporym oknem ustawiono biurko, na którym, co odnotowała z niepokojem, już leżały jej rzeczy w dokładnie takim położeniu, jak w domu.

W zamyśleniu przeczesała jasnobrązową grzywkę. Wiedziała, że tkwienie w progu nic nie zmieni.

Skierowała się do całkiem sporej szafy. Przejechała delikatnie palcami po zdobieniach podobnych do tych na drzwiach i zorientowała się, że wszystkie meble wykonano z mahoniu. Uchyliła jedno skrzydło. Nie potrafiła wyjaśnić samej sobie swojej reakcji, ale coś zmroziło ją wewnętrznie na widok mundurka i ciemnego kompletu. Sięgnęła do niego i dotknęła miłego w dotyku, ale solidnego materiału. Podejrzewała, że to strój na treningi, o których wspomniała Lucielle Melusine. Chyba dopiero teraz zaczęło do niej docierać, że naprawdę do tego doszło — że znalazła się w miejscu, do którego nigdy nie chciała trafić. Nie chciała przejmować się tym teraz. A przynajmniej jeszcze nie teraz.

Westchnęła i trzasnęła lekko drzwiczkami, nie poświęcając większej uwagi reszcie swojej garderoby, która z walizki znalazła się już na półkach i wieszakach. Zawiesiła jednak oko na kamiennej ścianie, udekorowanej przez obraz w prostej ramie. Przedstawiał magnolie w pełnym rozkwicie. Przełknęła ślinę, gdy podziwiała stanowcze, precyzyjne pociągnięcia pędzla. Nie mogła się nadziwić cudownej grze barw — nadawała świetlistości oraz dziwnego blasku. Nie znała autora i żaden nie przychodził jej na myśl, choć co prawda malowidło stylem przypominało trochę dzieła prerafaelitów. Dostrzegła cienkie, jakby nieśmiałe lśniące linie. Rozpoznała masę perłową...

Raptownie poczuła ukłucie w sercu, ale nie potrafiła rozszyfrować drzemiących w niej emocji. Odnosiła nieprzyjemne wrażenie, że o czymś zapomniała. O czymś ważnym. Głowa zaczęła lekko pulsować, musiała ucisnąć skronie. Coś cierpkiego sączyło się do wnętrza. Zacisnęła dłoń na swetrze i oddychała głęboko. Pod przymkniętymi powiekami widziała pełzające cienie. Pierś unosiła się coraz szybciej. Do ciemności dołączyły mroczki. Zdawało się, że zapada się w odmęty nieświadomości. Jęknęła głośno, gdy ból przybrał na sile. Wtem znienacka, równie szybko jak się pojawiły, szumy zaczęły się uspokajać. Wzięła głęboki wdech, odzyskawszy kontrolę nad sobą.

To zapewne stres. Tak właśnie sobie powtarzała. Za każdym, cholernym, razem.

Po chwili odwróciła się w stronę łóżka i aż podskoczyła na widok puchatej kulki wpatrzonej w nią intensywnie niebieskimi oczami.

— Anubisie! — syknęła. — Ile razy ci mówiłam, żebyś tego nie robił?

Kot jedynie zawinął łapki pod sobą, owinął się ogonem i przymknął powieki. Poczuła ukłucie poczucia winy. Zapomniała o nim. Przy całym zamieszaniu, pogrążona w szalejących myślach, zapomniała o swoim kotku. Postąpiła kilka kroków naprzód i przysiadła obok niego. Zanurzyła palce w miękkiej sierści.

— Przepraszam... — wyszeptała.

Zamknęła oczy. Pragnęła odgonić od siebie ostatnie kilka minut. Skupiła się więc na swoim towarzyszu.

Nie wiedziała, jakim cudem sam tutaj trafił, ale nie było to niemożliwe. Anubis należał do zwierząt z magiczną duszą — niezwykle wyjątkowych stworzeń.

Istniały na świecie wróżki, rzadkie istoty, których z każdym stuleciem rodziło się coraz mniej. Gdy przychodził ich czas, aby odejść, zamieniały się w niewielkie kulki światła, które wnikały do pomniejszych zwierząt; znajdowały nowe życia. To tajemnicze i zaskakujące zjawisko, którego do dziś nikt nie potrafił pojąć. Zawsze ją fascynowało, miała w planach prowadzenie badań nad tym w przyszłości. Choć nie sądziła, że babka zezwoli na robienie tego, co chciała. Teraz, przysyłając Rhiannon do akademii, odebrała jej resztki wolności.

Kot przeciągnął się i jakby nigdy nic rozpłynął się w powietrzu. To właśnie czyniło z nich magiczne byty — posiadały namiastkę mocy, która objawiała się w różnoraki sposób.

Dobiegło ją ciche miauczenie. Spojrzała w stronę kąta pokoju, w którym stał fotel o odcieniu błękitu pruskiego, i natrafiła na Anubisa stojącego przy dwóch miseczkach.

— Głodny?

W odpowiedzi zamruczał z zadowolenia. Czasem zastanawiała się, czy naprawdę ją rozumiał. Może dusze wróżek jeszcze inaczej wpływały na zwierzęta, nie tylko tchnąwszy w nie magię?

Spojrzała na pudełko, w którym znajdowało się jedzenie oraz przysmaki. Nie chciała wstawać, czuła się pozbawiona większości sił. Skupiła się więc, cicho wypowiadając moveratio, zaklęcie przenoszące daną rzecz z jednego miejsca na drugie. Pstryknęła przy tym palcami, między którymi zabłysły szkarłatne iskry — to było przyzwyczajenie, coś, co robiła od dzieciństwa. Wiele lat wcześniej miała problemy z umiejętnym uwolnieniem magii w odpowiednim czasie, więc zasugerowano takie rozwiązanie. Jej mentorowi, który szkolił ją jeszcze za czasów, gdy mieszkała z rodzicami, zawdzięczała właśnie ten nawyk. Szybko pojęła jego lekcje, ostatecznie nie potrzebując już takiej techniki. Stała się ona jednak dla niej nieodłącznym elementem i nawet teraz, podczas rzucania zaklęć, praktycznie zawsze pstrykała palcami. Zdarzało się to również wówczas, kiedy zwyczajnie nad czymś rozmyślała.

Jak tylko kotek rzucił się na karmę, opadła na łóżko. Odetchnęła głębiej, przyglądając się krzywiznom sufitu. Nie dowierzała, że od teraz to miejsce będzie dla niej drugim domem. Zmarszczyła brwi. Domem? Właściwie... nie wiedziała, czy wciąż go miała. Kiedyś nazywała tak miejsce, w którym mieszkała z rodzicami i siostrą. Później przeniosła się do babki, a tam... nie czuła się szczęśliwa. Naraz przypomniała sobie: tam dom twój, gdzie serce twoje. A ona nie wiedziała, gdzie było jej serce. Tak naprawdę nigdzie nie czuła przynależności – zarówno z ludźmi, Evelyn, jak i otoczona magiczną społecznością. Poczuła ukłucie w klatce piersiowej. Przyłożyła do niej dłoń, rozmasowując i przełknęła ślinę.

— Nie będziesz płakać. Nie będziesz się bać... — powtarzała w przestrzeń niemal jak mantrę.

Nagle z otępienia wyrwało ją pukanie. Zerwała się na równe nogi, a w pokoju pojawiły się iskry. Irytacja samą sobą sprawiła, że miała ochotę w coś uderzyć. Machnęła rękoma w stronę szkarłatnych błysków. Nienawidziła ich. Zawsze musiały przypominać o jej słabościach. Czy była zła, smutna czy też przestraszona, pojawiały się, jakby chciały z niej zakpić. Nie potrafiła ukryć przed nikim, tym bardziej przed samą sobą, uczuć nią targających. Przymknęła oczy i spróbowała się uspokoić.

Kołatanie rozległo się ponownie. Coś musnęło Rhiannon w łydkę, spojrzała więc w dół. Anubis owinął puszysty ogon wokół niej.

Niepewnie uchyliła drzwi.

— Witam ponownie! — przywitała się entuzjastycznie dziewczyna z niebieskimi okularami na nosie. Oczy w kształcie migdałów zdawały się tryskać energią.

Nie miała już na sobie żadnej krwi, siniaki zbladły, a rany się zasklepiły. Do jutra powinna wyglądać tak, jakby nigdy nie została zraniona. Zdolność szybkiej regeneracji nadnaturalnych czasem zaskakiwała nawet czarownicę.

— Hej... — odparła, drapiąc się w ramię. Ostatnią osobą, której się spodziewała, była poznana wcześniej fae. — Co tutaj robisz?

Shiori machnęła ręką w lewą stronę.

— Mieszkam obok.

Jej promienny uśmiech po raz kolejny zaskoczył Rhię. Mimowolnie, mimo że nieco niemrawo, również wygięła usta ku górze, chociaż brakowało temu zwyczajowego optymizmu.

— Wiedziałam. — Dziewczyna zmrużyła podejrzliwie oczy. — Wyglądasz na taką, co lubi się umartwiać.

— Ja? — parsknęła. — Jestem całkowitym tego przeciwieństwem!

Fae pokręciła głową rozbawiona.

— Niech ci będzie. A teraz chodź.

— Gdzie? — zapytała z dystansem Rhiannon.

— Może cię to zdziwi, ale, wiem, jak to jest w pierwszy dzień, gdy jest się niepewnym. Ja byłam dość przestraszona... — nagle klasnęła w dłonie — ba, przerażona! Nie miałam pojęcia, co ze sobą zrobić. Sama nie chciałam wyjść do ludzi, a jednocześnie siedzenie w pojedynkę w pokoju również mi nie odpowiadało. — Założyła za ucho kosmyk i przechyliła głowę. — Wtedy wyciągnęła do mnie rękę Yara. Ty i ja jesteśmy sąsiadkami, dlatego, chcąc nie chcąc, będziemy się spotykać. Mam więc zamiar zająć się tobą.

— Ale...

— Nie ma żadnego „ale". Muszę cię zmartwić, Rhiannon Castervill — uśmiechnęła się przelotnie — ale odkąd mnie poznałaś, nie będziesz mieć czasu na czarne myśli. — Popadła w zadumę, a po chwili mrugnęła do niej. — I w sumie na chwilę spokoju też nie!

Chwyciła ją za przedramię i pociągnęła do wyjścia.

To miejsce było bardziej rozległe, niż sądziła. Pomimo swojego złego nastawienia nie mogła jednak odmówić mu piękna. Akademia i otaczające ją hektary ziemi znajdowały się w jednej z równoległych warstw świata, które powstawały samoistnie, niemal jak powłoka nałożona na dany obszar, skryta za przesłoną, dostępna jedynie dla osób, które posiadają magię we krwi.

— Tam po prawej wychodzisz na plac, gdzie zazwyczaj przesiaduje się podczas przerw — powiedziała Hara Shiori, wskazując palcem na załamany korytarz. — W zeszłym roku jedna syrena chciała zrobić tam staw! Ale wtedy do akcji wkroczyła rektorka — wzdrygnęła się ze zgrozą na twarzy — i możesz się domyślić, jak się to skończyło.

— Kolejny? — odparła ze zdziwieniem Rhiannon. — Przecież wcześniej byłyśmy już na jednym! No i co dokładnie się stało?

Dziewczyna zaśmiała się dźwięcznie. Jej proste czarne włosy zafalowały, muśnięte delikatnym wiatrem, który wpadał przez otwarte okno.

— Jest jeszcze trzeci. A co do tego incydentu... Powiedzmy, że już nigdy nie pomyśli o kopaniu dziur na terenie akademii.

Rhiannon potrząsnęła głową.

Minął ich chłopak z książką w ręku. Zdawał się w ogóle nie zwracać na nie uwagi.

— Zawsze tutaj jest tak... — zawahała się, szukając odpowiedniego słowa — inaczej?

— Oczywiście, że nie! — żachnęła się Shiori.

— To jak to wygląda na co dzień?

Fae była bardzo sympatyczna, a Rhiannon od razu ją polubiła. Poczuła się jednak również trochę nieswojo z powodu swoich mniejszych bądź większych uprzedzeń co do akademii. Nie powinna budować swojego światopoglądu, bazując raptem na kilku osobach ze swojego otoczenia i opowieściach.

— Jest...

Urwała nagle, gdy z zewnątrz dobiegł je głośny ryk, na który odpowiedział kolejny. Spojrzały po sobie — Rhiannon nie rozumiała, jak w dziewczynie mógł się w czaić jedynie cień zaskoczenia. Hałas rozległ się ponownie, tym razem bliżej. Serce na moment jej zamarło.

— Co się... — wymamrotała.

— Cholera, znowu zaczynają? — skrzywiła się Shiori. Zsunęła gumkę z nadgarstka i szybko związała włosy w kitkę. — Chodź, tylko uważaj! — krzyknęła i pobiegła.

Rhiannon nic nie rozumiała i normalnie uciekałaby w przeciwną stronę, ale naprawdę nie miała ochoty zostawać sama. Przełknęła więc ślinę i ruszyła za nią.

Fae pchnęła skrzydło, które ustąpiło z łatwością i wypuściło je na arkady.

Gdy Rhiannon opuściła wnętrze budynku, uderzył w nią silny podmuch wiatru. Kosmyki smagnęły ją w twarz i oczy, powodując chwilowe zaćmienie. Odgarnęła pasma błyskawicznie, po czym zaczęła rozglądać się wokoło. Serce biło jak oszalałe. Nie miała pojęcia, co się właśnie dzieje, ale przeczucie podpowiadało, że powinna stamtąd uciekać.

Tymczasem Shiori próbowała przekrzyczeć hałas, ignorując fakt, że jej okulary zsunęły się z nosa wprost pod nogi. Akurat zwracała się do kogoś, więc w ogóle nie zwróciła na nie uwagi. Gorączkowo gestykulowała, widocznie dając się ponieść emocjom.

Rhia zauważyła kilka osób, które wychylały się spod łuków, żeby spojrzeć na coś, co działo się w górze.

Kolejny ryk zabarwiony bólem wyrwał ją z chwilowej bezczynności.

— To pewnie Fenella i Finella! — wyrzuciła z siebie Shiori, po czym skierowała swoją uwagę na nieznajomą dziewczynę. — Kiedy tu będzie?!

— Za chwilę! Shin ma go sprowadzić!

Rhiannon nic to nie mówiło. Czuła się całkowicie zdezorientowana i zagubiona.

Przeraźliwy skowyt sprawił, że zebrała się w sobie i, niczym marionetka na sznurkach, podeszła do progu. Uniosła brodę i zamarła.

Wysoko w górze walczyły dwa ogromne stworzenia. Chwilę to zajęło, ale zrozumiała, że widziała je wcześniej tylko w książkach — wywerny. Poruszały się z niebywałą szybkością, tak, że miała trudności z nadążaniem za ich ruchami. Jedna z nich uniknęła ciosu ogonem zakończonym ostrą łuską i wzbiła się wyżej. A potem zanurkowała wprost na ranną w bok drugą wywernę. Zderzyły się ze sobą. Niemożliwy do zniesienia ryk wydobył się z ich paszcz, gdy zwarły się niemal jak w tańcu. Drapały pazurami, tnąc się wzajemnie bez cienia litości.

Rhiannon wczepiła paznokcie w kamienną kolumnę. Oddychała coraz szybciej, wpatrując się w potwory szeroko otwartymi oczyma. Kątem dostrzegała przeklęte iskry kłębiące się obok niej.

Nigdy nie była świadkiem czegoś takiego.

Ostre zębiska stwora zanurzyły się na łuskowatym karku drugiego. Mniejsza wywerna próbowała się wyrwać. Bezskutecznie. Uderzała ogonem na oślep, jak gdyby instynkt przejął nad nią kontrolę. Niespodziewanie jednak poleciała w dół, przekręciła się i machnęła skrzydłami, spowolniwszy. Gdy się uwolniła, wydała z siebie zbolałe kwilenie. Zaczęła wzbijać się w powietrze, a rany broczyły jej coraz bardziej.

Agresywniejsza wywerna otrzepała się i w amoku wystrzeliła w górę. Pomknęła, jakby sam zefir uderzał pod skrzydła, prowadząc ku ofierze.

Rhiannon odnosiła wrażenie, że nieznany ciężar przygniata klatkę piersiową. Nie dowierzała temu, co widzi. Żywiła nadzieję, że to tylko zwykły, nieistotny sen. Wiatr niemal w odpowiedzi na toczącą się walkę zarówno w przestworzach, jak i w niej samej zawył mocniej. Serce obijało się o żebra, chcąc się wyrwać i uwolnić od tego słabego ciała. Dłonie pokrył pot — nie widziała, dlaczego akurat teraz przypomniała sobie o małych, bladych półksiężycach po ich wewnętrznych stronach. O gorzkim śladzie jej słabości.

Rozległy się wrzaski — przerażenia i nawołujące do zaprzestania pojedynku.

Zranione stworzenie zaczęło szybować coraz wolniej. Obniżyło lot i pomknęło w stronę drzew po przeciwnej stronie.

— Na Artemis... — wychrypiała.

Większa wywerna dopadła tę opadającą z sił. Wbiła szpony w tułów i smagnęła ogonem. Rozdzierający skowyt zamarł, gdy młócąc skrzydłami, stwór obrócił się i przypuścił szturm.

Wgryzł się ponownie w kark mniejszej wywerny.

I wtedy, zwarte w ciasnym uścisku, runęły w dół.

Wprost na budowlę i obecne na dziedzińcu osoby. Prosto na Rhiannon.

Chciała krzyczeć, ale żadne dźwięki nie wydobyły się z ust. Miała wrażenie, że na gardle zacisnęło się imadło.

Stworzenia pędziły w ich stronę w zawrotnym tempie. Ktoś nakazał schronienie się w budynku. Rhiannon spostrzegła drobną dłoń, zapewne Shiori, mocno zaciśniętą na swoim ramieniu. Nie czuła jednak bólu.

Nie docierały już do niej żadne bodźce. Jedyne, na czym mogła się skupić, to irrealny ryk rozrywający na strzępy umysł. Ponad pustkę przebijała się jedyna myśl — nakaz schronienia się, otoczenia magią niczym bezpiecznym kokonem.

Zaatakuj zagrożenie, zaatakuj.

Poczuła silne ukłucie w skroniach. Złapała się za głowę, jęcząc. Przegrywała walkę z samą sobą. Magia wyrywała się, żądna powstrzymać nadciągające niebezpieczeństwo. Wiedziała, że gdy wywerny w nią uderzą, może nie przeżyć. Dach arkad nie wytrzymałby impetu szarży.

Przed nią pojawiła się Shiori. Patrzyła z przerażeniem wyzierającym z szeroko otwartych oczu. Rhiannon nic nie słyszała. Jedynym głosem, który do niej docierał, był ten z duszy, serca — bestia tnąca szponami krańce jej umysłu.

Wbiła paznokcie w skórę głowy. Zdawało się, że wrzasnęła.

Jesteś słaba.

Nie zhańb nas.

Nie łkaj, dziecino. Sama jesteś temu winna.

— Nie! — huknęła.

I uległa swojej magii. Była słaba. Była hańbą. Była winą.

Nie miała już sił.

Nic nie widziała. Szkarłatne błyskawice oplotły ją niczym ramiona stęsknionego kochanka. Serce dudniło niemiłosiernie, zagłuszając szepty całego świata. Czas zwolnił. Czuła mrowienie na całym ciele. Ziemia zadrżała pod jej stopami, jakby wybijając rytm znany tylko katastrofom.

Bestia we wnętrzu zaryczała. Szkatułka otworzyła się, a ona jęknęła.

Przebiła paznokciami skórę. Nie czuła bólu.

Ale czuła strach.

Moc wyrywała się, drażniła zmysły i rozdzierała duszę.

Więc zaatakowała.

Załkała ze słabości. Pragnęła stopić się z cieniem i pozostać w nim na wieki. Zniknąć.

Nagle jej umysł zalała biała, czysta mgła. Obca, osaczająca, ale również... kojąca. Nieznana, jednak wiedziała, że nie zrobi jej krzywdy; że ma zamiar pomóc, ocalić. Splotła się z murem ochronnym Rhiannon i gładziła czule, łagodnie. Zdawała się szeptać.

Otworzyła oczy.

Nie, to nie szepty.

To była Pieśń Gwiazd.

Opuściła ręce bezwładnie wzdłuż tułowia. Po policzkach płynęły strugi łez. Cisza. Otaczał ją bezgłos, który w zakamarku umysłu zamieniał się w piękną melodię. Owijała się wokół jej jestestwa i uspokajała.

— Rhiannon... — wyszeptał łamliwie dziewczęcy głos.

Powoli zaczęło do niej docierać, co się stało. Co nieomal uczyniła. Wstyd ciasno owinął się wokół niej, jakby żądny pławić się w cieniu żałosności. Przygryzła wnętrze policzka, przymykając oczy, aby nie musieć na nikogo spojrzeć. Nie chciała widzieć potępienia, zniesmaczenia na ich twarzach.

Uległa, zatraciła się.

Czuła przejmujący smutek, który dotykał jej serca zupełnie tak jak krople zimnego, jesiennego deszczu. Ale twarda otępiałość, która czaiła się w zakamarkach, śmiała się okrutnie. Nie masz prawa nic czuć. Jesteś nikim.

Nagle, jakby wiedziona przeczuciem, otworzyła szeroko oczy i spojrzała w bok.

Wprost w srebrne tęczówki chłopaka, którego wzrok ponownie rozcinał w niej krwawe rany.

Chciałabym podziękować Lotthiaa, której dedykuję ten rozdział — dziękuję bardzo za Twoje cudowne komentarze wypełnione wieloma merytorycznymi uwagami! Biorę je sobie do serca i mam nadzieję, że poprawa będzie w przyszłości zauważalna :) 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top