2 ☾●☽ Melancholia


Szkarłatne iskry pląsały po sypialni Rhiannon, delikatnie elektryzując powietrze — jak zawsze, gdy targały nią tak silne uczucia. Leżała na burgundowej, satynowej pościeli, kompletnie pochłonięta własnymi myślami. Wiedziała, że kiedyś, zgodnie z tradycją, będzie musiała zastąpić babkę i stanąć na czele Klanu. Jej matka nie była do tego zdolna, więc to ona, jako pierworodna, musiała przyjąć na swoje barki ten ciężar.

Nie pragnęła wiele — tylko żyć przez najbliższe lata możliwie jak najdalej od świata magii. Przytłaczało ją wszystko: oczekiwania babki i rodziny, szaleństwo matki, nienawiść ambitnej siostry. Dusiła się, gdy każde rzucane jej spojrzenie napierało na nią i przybijało, pochłaniając powietrze. Wytchnienie odnajdywała jedynie w kręgu niemagicznych, przy boku swojej przyjaciółki, Evelyn, i przy przyziemnych problemach. Lubiła denerwować się klasówkami, egzaminami końcowymi czy myśleniem o studiach, chociaż miała świadomość, że prawdopodobnie nie będzie jej dane na nie pójść. Różne psikusy czy wybryki tworzyły iluzję wolności.

Na jej życie składały się dwie skrajnie odmienne rzeczywistości — i to w obecnej chciała pozostać jak najdłużej. Niestety szanse na to zostały na zawsze przekreślone.

Westchnęła i powoli zsunęła się z wielkiego łoża. Podeszła do szklanego stolika i wzięła do ręki filiżankę z zimnym już naparem z mięty, który uwielbiała. Zamoczyła wargi, biorąc mały łyk i próbując się odprężyć, wyciszyć.

Ktoś zapukał w drzwi i po chwili do pomieszczenia weszła kobieta w średnim wieku. Włosy miała wysoko upięte, a wokół ust głębokie zmarszczki mimiczne.

— Obiad będzie za kwadrans, celvi — powiedziała uprzejmie.

— Dziękuję, Gillian — odparła Rhiannon i rozciągnęła usta w słabym uśmiechu. — Ile razy już ci mówiłam, żebyś nie zwracała się do mnie per panienko? Zawsze czuję się z tym nieswojo.

Kobieta zachichotała cicho i mrugnęła do niej.

— Zdaję sobie z tego sprawę, jednak takie są zasady w tym domu. — Skłoniła się, gdy po jej wesołości nic nie pozostało. — Oddalę się już, celvi. — Wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi.

W powietrzu ponownie pojawiły się szkarłatne iskry.

Rodzinna posiadłość, którą dotychczas zamieszkiwała, jak zawsze przytłaczała swoim przepychem. Wielobarwne obrazy w złotych, kunsztownie rzeźbionych ramach otaczały ją ze wszystkich stron, gdy zmierzała do jadalni. Portrety przodków zdawały się na nią spoglądać z przyganą, rozczarowaniem oraz zawodem w oczach — zapewne gdyby mieli świadomość jej wybryków, to tak by się niewątpliwie działo. Stukot obcasów o marmurową posadzkę rozchodził się nieprzyjemnym echem, jakby zdradzając jej nadejście innym mieszkańcom. Nie zwracała uwagi na bogato zdobiony korytarz, nieprzerwanie rozmyślając o swoim losie.

Na początku mieszkała wraz z rodzicami i młodszą o cztery lata siostrą w Ameryce. Jednak gdy ojciec umarł z powodu choroby, szybko okazało się, że ich matka nie była w stanie odpowiednio zaopiekować się sobą, a co dopiero dziećmi. Wraz z jego śmiercią wszystko zaczęło się powoli sypać, odpadać niczym farba ze starej ściany.

Matka okazała się nie do końca zdrowa na umyśle, co najgorzej przyjęła Irvette Castervill. W końcu zgodnie z dawnymi tradycjami to pierworodne córy stawały na czele Klanu. Obowiązek ten spadł zatem na Rhiannon, a babka natychmiast rozkazała im powrócić do Anglii i zamieszkać w głównej rezydencji. Wraz ze swoją siostrą niezwykle się ucieszyły. Po odejściu ojca były ogromnie smutne, a Rosemary nie zapewniała im wsparcia i ciepłych objęć.

Szybko jednak początkowa radość zmieniła się w smutek, który latami powoli przekształcał się w coraz ciaśniej oplatającą Rhiannon ciężką, grubą pajęczynę rozgoryczenia. Starszyzna pojęła, że posiadała ogromną moc i dzięki temu mogła się stać silną przywódczynią Klanu. Los bywał zaś przewrotny i problemy się nawarstwiały — w miarę jak rosła jej potęga, tak jednocześnie wymykała się ona spod kontroli. Wtedy, gdy jej dawny mentor zniknął, babka zaczęła sprowadzać wielu innych czarowników, którzy nauczyliby ją sprawować władzę nad magią. Jednakże z każdym oschłym spojrzeniem, z każdym kategorycznym zakazem, Rhiannon zamykała się w sobie coraz bardziej, a jej emocje burzyły ledwo uzyskaną równowagę.

Wszyscy szeptali po kątach, jakie to nieszczęście, że to nie Lettice, urodziła się jako pierwsza i silniejsza. W przeciwieństwie do Rhiannon, która chowała głowę w piasek i dawała upust swojemu gniewowi, niszcząc różne rzeczy, ona desperacko pragnęła zdobyć uznanie babki. Uczyła się coraz więcej, coraz więcej czarowała, zdobywała coraz więcej przychylności ze strony nestorki i innych członków Klanu, a zarazem coraz bardziej zaczynała odczuwać gorycz. Lettice była zbyt ambitna, aby tkwić w cieniu wybuchowej siostry, tak więc z każdym dniem narastającej wściekłości oddalała się od niej. Świadomość, że przez głupią tradycję została jej odebrana szansa, napawała młodszą siostrę złością oraz poczuciem niesprawiedliwości.

Ocknęła się z krążących po głowie czarnych myśli i przejechała dłonią po starej rzeźbie przedstawiającą Artemis, czarownicę-boginię, która ponoć dała początek ich nacji. Uwielbiała przyglądać się tajemniczej twarzy kobiety. Jej oczy, choć kamienne i nieruchome, wydawały się żywe, wpatrzone w dal w niezwykłym skupieniu podkreślonym przez zmarszczone brwi. Rhiannon za każdym razem podążała za wzrokiem Artemis w poszukiwaniu tego, na co patrzyła bogini. Mocno zarysowany podbródek i ostre kości policzkowe nadawały obliczu szlachetności. W delikatnych ustach o kącikach zwróconych ku górze artysta zasugerował uśmiech, wyrażając tym samym łagodność bogini. Twarz okalały długie włosy, których pasma zdawały się powiewać na wietrze. Miała na sobie zwiewną suknię, której finezyjne fałdy spływały kaskadowo, prowadząc wzrok ku lewej, smukłej, lecz umięśnionej ręce. Drobne palce dłoni zaciśnięte były na mieczu, który, choć kontrastował z delikatnością postaci, paradoksalnie dopełniał ją. Rzeźba ta, aczkolwiek pełna sprzeczności, stanowiła spójną całość. Była statyczna, a jednak zdawała się poruszać. Pełna życzliwości i spokoju, zdecydowana i stanowcza. Piękna oraz idealna, a jednocześnie niezwykle realistyczna. Wykonanie tego dzieła musiało zająć lata.

Ruszyła dalej, muskając ciemną boazerię. Nie cierpiała tego domu, choć nie mogła odmówić mu uroku. Rezydencja została wybudowana pod koniec siedemnastego wieku i od tamtej pory zmieniano ją wielokrotnie: przebudowywano, powiększano, ozdabiano przeróżnymi kosztownościami.

Jednak pomimo tego oszałamiającego i zapierającego dech piękna mury zawsze pozostawały przeraźliwie zimne.

Wielka jadalnia połączona z bawialnią, uznawana przez Rhiannon za najmniej lubiane miejsce, nosiła ślady dawnych czasów świetności. Wysoki sufit, na którym namalowane zostały przeróżne gatunki kwiatów, przytłaczał — kolory wyglądały żałośnie, niemal jak wypłowiałe, a dawniej fikuśne, roślinne ornamenty odstraszały wszechobecnymi kolcami. Babka zachwycała się tym kunsztem, historią i symboliką ukrytą w cierniach, jednak dla niej nie było w tym nic pięknego.

Inkrustowany na bokach stół, przy którym mieściło się trzydzieści krzeseł, sprawiał wrażenie niewiarygodnie masywnego. Znajdowały się już na nim półmiski z jedzeniem, zastawa i kieliszki z wodą. U szczytu stało najbardziej ozdobne siedzisko, które zawsze zajmowała Irvette.

Po lewej stronie siedziała bezładnie Rosemary Castervill. Długie włosy barwy słońca miała rozpuszczone i lekko zmierzwione. Z kolei kobaltowe oczy patrzyły na ogród za oknami ciągnącymi się od posadzki aż po sufit. Tusz rozmazał jej się na bladej skórze pod jednym z nich i wyglądał jak szara kałuża. Z chudego ramienia zsunął się luźno zawiązany szlafrok w kolorze indygo.

Rhiannon zasiadała naprzeciwko matki, a na prawo od Irvette, jak wskazywał zwyczaj. Bawiła się pierścionkami na palcach, co chwilę spoglądając na kobietę. Przyzwyczaiła się już do tego, że ta mało kiedy zwracała na nią uwagę. Kilka lat temu Rosemary była bardziej przytomna, zdarzały się dni, gdy zabierała córki na spacer po rozległych terenach posiadłości. Babka jednak wymagała od niej zdecydowanie więcej, lekceważąc chorobę. Oczekiwała odpowiedzialnego wychowywania dzieci i nieraz doszło z tego powodu do zażartej kłótni. Ingerencja przynosiła jednak odmienny skutek, z każdą taką sytuacją matka zamykała się w sobie coraz bardziej, aż w końcu przestała zwracać uwagę na niezadowoloną Irvette. I na swoje dzieci.

Babka w domu powiadała, że Rosemary była szalona, przy innych zaś martwiła się jej zdrowiem. Rhiannon z kolei nic nie mówiła o matce, jakby samo wspominanie o niej sprawiało cierpienie.

Drzwi stanęły otworem i do jadalni weszła Lettice Castervill. Biała falbaniasta sukienka kontrastowała delikatnie z opaloną skórą, a niski kucyk podskakiwał rytmicznie. Nie patrząc na nikogo, usiadła obok matki i otworzyła podręcznik, który trzymała w dłoni. Jak zawsze zignorowała obecnych, nie siląc się nawet na krótkie słowa powitania. Początkowo Rhiannon bawiło ostentacyjne zachowanie siostry, lecz po jakimś czasie stało się ono niewyobrażalnie nużące.

Po chwili przyszły dwie służące i położyły ostatnie trzy półmiski z ciepłym jedzeniem na stole.

— Matrona nie będzie obecna na dzisiejszym obiedzie — powiedziała jedna z kobiet, po czym obie ustawiły się pod ścianą w niemym oczekiwaniu na polecenia.

Nie było niczym dziwnym, że babka ponownie nie zasiądzie z nimi do stołu. Większość czasu spędzała na posiedzeniach Rady albo w swoim gabinecie, rzadko kiedy wynurzając się z niego. Gdyby to zależało od Rhiannon, to również nie pojawiałaby się na rodzinnych posiłkach.

— Dzień jest bardzo słoneczny — wyszeptała nagle jej matka, wprawiając obecnych w lekkie osłupienie.

Rhia pojrzała na nią zaskoczona. Kiedy napotkała przytomny wzrok, uśmiechnęła się niemrawo i odparła:

— Masz rację, to piękny dzień.

Rosemary zerknęła na swoją młodszą córkę, która nadal uparcie ją lekceważyła, wzięła półmisek z sałatką i zaczęła nakładać porcję na jej talerz. Nastolatka łypnęła na to z oburzeniem i ręką, w której trzymała podręcznik, odepchnęła matkę.

— Nie prosiłam cię o to! — warknęła.

Naczynie upadło na stół z głuchym brzdękiem, na szczęście nie rozpadając się, a kobieta wzdrygnęła się mimowolnie.

— Lettice! — krzyknęła Rhiannon, prostując się. — Nie...

— Nie masz prawa mnie upominać — wysyczała rozdrażniona Let, zrywając się na równe nogi. Wskazała palcem na matkę. — Nie zajmuj się mną teraz, nie chcę tego. Kiedy najbardziej cię potrzebowałam, nic od ciebie nie otrzymałam. — Zatrzymała swoje nienawistne spojrzenie na Rhii. — A ty nie udawaj ani dobrej córki, ani dobrej siostry. Zamiast pouczać innych, lepiej zajmij się próbą okiełznania swojej magii, bo jak tak dalej pójdzie, to przyniesiesz nam wszystkim wstyd.

Głośno odsunęła krzesło i zamaszystym krokiem ruszyła w stronę wyjścia. Rhiannon patrzyła tylko beznamiętnie na wybuch siostry. To nie był pierwszy czy ostatni raz. Po jakimś czasie zaczęła to przyjmować ze spokojem, nie dając się wyprowadzić z równowagi. Kiedyś słowa Lettice sprawiały, że bardzo cierpiała, płakała godzinami w poduszkę i dawała upust smutkowi w różne, niezbyt właściwe sposoby. W końcu pogodziła się z tym, choć nadal próbowała sobie wmawiać, że nic nie kłuło jej głęboko w sercu. Nie potrafiła jednak okazać się na tyle dobra, by wybaczyć siostrze to, jak traktowała ich matkę.

Spojrzała na Rosemary, która leniwie obracała w dłoniach srebrny widelec. Ponownie patrzyła w okno, a po niedawnej przejrzystości spojrzenia nie pozostał nawet ślad.

— Mamo... — rzekła niepewnie, jednak tym razem jej nie usłyszała.

Westchnęła i już miała zacząć nakładać sobie jedzenie na talerz, gdy pojawiły się przed nią jasne iskry, w których ukazała się koperta. Wzięła ją do ręki, wywracając oczami. Odpieczętowała zalakowany list i przeleciała wzrokiem trzy słowa napisane zgrabnym, fikuśnym pismem.

Oczekują Cię jutro.

Rhiannon zacisnęła mocno dłoń, zgniatając wiadomość, po chwili szkarłatne iskry omiotły papier, przez co zajął się czerwonym ogniem. W irytacji machnęła ręką, wyrzucając go w górę. Nie przejęła się, gdy popiół zaczął powoli opadać, wirując w powietrzu i osiadając na misternie tkanym obrusie.

Prychnęła i z impetem podniosła się, by wyjść z pomieszczenia. Spojrzała jeszcze raz na niczego nieświadomą matkę i ponownie poczuła ukłucie w sercu. Nie obwiniała jej i rozumiała, że stan, w którym się znajdowała, nie wynikał z jej działań. Jednak nie potrafiła zdusić w sobie cienkich pętli żalu oplatających serce, gdy rozmyślała o tym, co straciła i jak inne mogłoby być życie, gdyby matka nie chorowała.

— Wychodzę, mamo — powiedziała, nie oczekując odpowiedzi.

Rosemary jadła w ciszy sałatkę owocową, nie zwracając na nikogo uwagi.

Czarownica zacisnęła lekko usta i ze świstem wypuściła powietrze z płuc. W drodze do sypialni serce ściskało się nieprzyjemnie, a przejmujący smutek sprawił, że z jednego oka wypłynęła łza. Szkarłatne iskry ciągnęły się za nią niczym cień, nie odstępując nawet o krok.

Magia była dla Rhiannon jak kwiaty cierniowe — piękne, ale zarazem niezwykle bolesne, gdy zbyt mocno się za nie chwyciło. 



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top