1 ☾●☽ Kłopoty w raju

We krwi czarowników płynie najpotężniejsza magia wszechświata. Jest ona jednocześnie wszystkim oraz niczym. [...] Inne rasy nadnaturalne również posiadają w swoich żyłach szczyptę magii, jednak u nich przeradza się ona w określone cechy. Natomiast Dzieci Gwiazd posiadają jej czyste, pierwotne uosobienie. [...] Tylko czarownica może ujrzeć Prawdę.

„Księga Dziejów Nadnaturalnych", Zbiór z Opactwa Kaen


Rhiannon Castervill przemierzała opustoszałe korytarze swojego liceum. Minęło dokładnie pięć minut od rozpoczęcia szóstej lekcji. Białe ściany z jednakowymi szafkami zlewały się w jedną całość, na którą nie zwracała większej uwagi. Mały, srebrny dzwoneczek na bransolecie dźwięczał wdzięcznie. Serce dudniło jej w piersi, a dolna warga boleśnie pulsowała od przygryzania. Złapała mocniej szlufkę od czarnego plecaka zarzuconego na lewe ramię i przyspieszyła kroku. Była podekscytowana — zresztą jak zawsze, gdy miała zrobić coś głupiego — ale teraz czuła również cień niepokoju. 

Skręciła w prawo i omal nie wpadła na kogoś. Zatrzymała się gwałtownie, a bordowe martensy zaskrzypiały na parkiecie. Stłumiła okrzyk zaskoczenia i zmarszczyła brwi. Stała przed niską blondynką, kurczowo trzymającą się za klatkę piersiową i oddychającą ciężko.

— Skąd się tu wzięłaś, Evelyn? — zapytała cicho. — Przecież miałaś czekać przed chemiczną.

— Spóźniłaś się! — syknęła oburzona przyjaciółka. Odetchnęła głęboko i oparła ręce na biodrach, patrząc na nią gniewnie. — Prawie zostałam przyłapana przez woźnego! Musiałam się schować we wnęce pod schodami, a wtedy dotknęłam gumy na ścianie! Fuj. — Spojrzała zniesmaczona na swoją dłoń, a potem otrząsnęła się. — Poza tym myślałam, że jednak nie przyjdziesz...

Rhiannon uśmiechnęła się szeroko.

— Spokojnie, Eve — powiedziała rozbawiona. Rozejrzała się uważnie po korytarzu, po czym złapała delikatnie przyjaciółkę i pociągnęła ją pod klasę. — Musiałam przecież pójść do szafki i wziąć plecak z potrzebnymi składnikami.

Po chwili zatrzymały się przed drewnianymi drzwiami z tabliczką z napisem „Sala 29". Evelyn zerknęła nerwowo w lewo, a potem w prawo. Zaczynała żałować, że swoim marudzeniem skłoniła czarownicę — która wzruszyła wtedy jedynie ramionami — do pomocy jej. Gdyby nauczyciele je teraz przyłapali, jak nic musiałyby zostawać po lekcjach. A na to żadna nie miała ochoty.

— Jest tylko jeden mały problem w tym planie, Rhia — oznajmiła Eve. Wskazała oskarżycielsko na drzwi. — Tak się składa, że są zamknięte, a my nie mamy klucza!

Rhiannon parsknęła cichym śmiechem i pokręciła głową z politowaniem. Podniosła bladą dłoń, a pierścionki na palcach błysnęły w świetle. Przeczesała swoją grzywkę i przekrzywiła głowę, spoglądając na dziewczynę. Czasami miała wrażenie, że jej przyjaciółka robi to specjalnie. Jakby zawsze potrzebowała potwierdzenia, że to wszystko prawda. Zdawała sobie sprawę, że fakt o istnieniu magii był dla niej trudny do zaakceptowania.

— Zapomniałaś, kim jestem? — zapytała retorycznie i uniosła prawą brew. Potem mrugnęła figlarnie do zirytowanej Evelyn i odwróciła się w stronę drzwi.

Westchnęła i nachyliła się nieznacznie w przód. Wyciągnęła rękę, zbliżając ją do dziurki od klucza. Wymamrotała avertamente, słowo w dawnym języku, po czym pstryknęła palcami, między którymi wytworzyły się szkarłatne iskry. Blondynka wzdrygnęła się lekko.

— Nie ma nic prostszego — oznajmiła Rhiannon z uśmiechem, po czym nacisnęła na klamkę, która ustąpiła.

Weszły do środka zwyczajnej sali chemicznej i udały się na sam koniec. Evelyn upewniła się, czy nikt ich nie zobaczy przez okienko w drzwiach, a tymczasem czarownica zaczęła przygotowywać stanowisko. Wyciągnęła z zaplecza kolby, probówki, bagietki, pipetę i inne przyrządy. Zastanawiała się, czy wszystkie te rzeczy były potrzebne. W końcu nigdy nie specjalizowała się w eliksirach. Ale czego nie robiło się dla przyjaciółki?

Przystanęła w końcu i zaczęła kiwać do siebie głową. Chyba wszystko miała. Podeszła do plecaka, z którego ostrożnie zaczęła wyjmować małe słoiczki z różnymi ziołami, magicznymi roślinami czy dziwnymi substancjami.

— Rhia, wiem, że to była moja prośba i w ogóle... — zaczęła Evelyn, nerwowo bawiąc się rękami. — Ale czy ty w ogóle wiesz, co robisz...? — zapytała cicho i uciekła spojrzeniem w bok.

— Coś sugerujesz, Eve? — Głos Rhiannon zabarwiony był rozbawieniem. Zdawała sobie sprawę, do czego zmierzała. Ona też nad tym myślała. Jednak każda próba przewidzenia konsekwencji kończyła się wzruszeniem ramion i myślą: Co ma być, to będzie. Zresztą jak zawsze.

— Nie... Znaczy tak... Ugh! — Dziewczyna wyrzuciła ręce w górę i westchnęła gniewnie. Spojrzała na przyjaciółkę i zmrużyła oczy. — Zapytam po raz ostatni. Czy ty w ogóle wiesz, co robisz? 

— Co ma być, to będzie — odparła, skupiając się na zadaniu. Evelyn wydała z siebie cierpiętniczy jęk i usiadła na krześle, śledząc każdy ruch przyjaciółki.

Czarownica wpatrywała się tępo w rzeczy przed nią, myślami wędrując w stronę grymuaru. Jedna z trzech wielkich ksiąg magii znajdowała się w jej domu, ze względu na pozycję babci. Wiele razy wertowała grube cymelium oprawione w wytartą skórę i uczyła się wszelkich zaklęć czy mieszanek magicznych na pamięć. Jednak problem polegał na tym, że Rhiannon nigdy nie pamiętała tego, co powinna. Westchnęła i postanowiła postawić na mgliste proporcje składników w głowie oraz na najważniejszą rzecz — intuicję. Ustawiła na środku blatu czaszę grzejną, a na niej kolbę; wzięła mały słoiczek, odkręciła go i wlała wodę różaną. Włączyła sprzęt, dodała sproszkowaną brusznicę i kilka kropel wyciągu z dzięgla. Nie była pewna, czy teraz powinna dodać odrobinę szałwii, czy może szafranu. Oprócz odpowiednio wyważonej ilości składników znaczenie miała też kolejność ich połączenia. Błąd mógł skutkować odmiennym działaniem od zamierzonego, mógł nie dać żadnego efektu, a mógł również... wybuchnąć.

— Znam ten wzrok, Rhiannon — odezwała się nagle Evelyn, mierząc ją ostrym spojrzeniem czekoladowych tęczówek.

— Tak? — zapytała niewinnie.

— Tak — odparła z naciskiem Eve. — Co się dzieje?

— Nic takiego. Po prostu zastanawiam się, co dodać teraz. — Wzruszyła niedbale ramionami, ale skupienie potwierdzało jej spojrzenie.

— Wiesz, że możesz tego nie robić...

— Już za późno — odparła Rhia i z rozbawieniem wskazała na miksturę. — Jak to teraz zostawię, to nie wiem, co z tego wyjdzie.

— To był zły pomysł... — wymruczała Eve. — Czemu właściwie nie używasz do tego swojego zestawu „małej czarownicy", kociołka i innych rzeczy, tylko bawisz się przyrządami chemicznymi? — Uniosła sceptycznie brew.

— Bo po ostatnim wybryku babcia mi go skonfiskowała... — wymamrotała Rhiannon. Postanowiła zaryzykować i dodać najpierw szafran. Mikstura zabulgotała, a ona zmarszczyła brwi. Eliksiry z pewnością nie były jej mocną stroną.

— Słucham?! Czemu ja nic o tym nie wiem?! — wykrzyknęła przyjaciółka. Wstała i podeszła bliżej.

— Jakoś nie było okazji, by ci powiedzieć — odparła wymijająco, a kiedy zobaczyła, że Eve otwierała usta, aby zapewne ją zrugać, uniosła rękę. — Cii, potrzebuję spokoju.

Wsypała odrobinę sproszkowanych skrzydeł motyla i jedną nić pajęczego jedwabiu. Mikstura zaczęła wrzeć oraz wydzielać dziwną, mętną parę, więc po raz kolejny zmarszczyła brwi i westchnęła przeciągle. To na pewno powinno tak być?

— Wyjaśnij mi, proszę, jeszcze raz, jak ten... — Evelyn wykonała nieokreślony ruch rękami — eliksir ma działać? To na pewno mi pomoże?

Jej przyjaciółka od ponad roku trwała w stanie zawieszenia ze swoim chłopakiem-niechłopakiem. Jednego dnia chodzili razem, trzymając się za ręce, a drugiego kłócili się o błahostkę i nie przyznawali do siebie. To było oczywiste, że go kocha, jednak uczucia Victora stanowiły zagadkę. Chłopak przesyłał niejednoznaczne sygnały i nawet czarownica, obserwując ich, nie potrafiła odgadnąć jego prawdziwych zamiarów. A eliksir miał im w tym pomóc.

— Na pewno pomoże — oznajmiła Rhiannon. Jak tylko niczego nie spieprzę, dodała w myślach. — Ogólnie rzecz biorąc, nie ma czegoś takiego jak eliksir miłosny. Oczywiście, istnieją potężne zaklęcia zdolne zniewolić człowieka, jednak one nie opierają się na uchwyceniu uczuć. — Zerknęła przelotnie na dziewczynę, której kolor odpłynął lekko z twarzy. — Nie martw się, to całkowicie bezpieczne. Eliksir miłosny to właściwie tylko magiczny wywar, który działa przez... — zamyśliła się, próbując odszukać w swojej pamięci istotne szczegóły — jakieś trzy godziny? Ukazuje jedynie prawdziwe, najsilniejsze uczucia. Kiedy Victor go wypije, będzie wyłącznie zbyt wylewny w okazywaniu uczuć tobie, bo to twój... — nie wiedziała, jak wyjaśnić coś takiego osobie niemagicznej — znak zostawi ślad w eliksirze. Wtedy będzie okazywał ci prawdziwe uczucia, tylko że z pięciokrotnie większą siłą.

— Nie rozumiem — oznajmiła Eve. — To czemu to się nazywa eliksirem miłości, skoro jedynie potęguje uczucia?

— Ponieważ został on stworzony z nadziei — mruknęła Rhiannon.

Dodała do mikstury szczyptę żeń-szenia i kroplę białej energii z chochlika. Zamieszała wszystko i zauważyła, że wywar zaczął przybierać czarny kolor. Wydawało się, że powinien być fioletowy. Kiedy podniosła wzrok, natrafiła na skonsternowane spojrzenie przyjaciółki. Przygryzła wnętrze policzka i dodała kolejne składniki, niestety w niepewnej kolejności.

— Został opracowany przez czarownice, które pragnęły poznać prawdziwe uczucia swoich drugich połówek — wyjaśniała cierpliwie, przeczesując prostą grzywkę. — Miały nadzieję, że ich miłość była odwzajemniona. Dlatego eliksir miłosny. — Zmarszczyła brwi i zastanowiła się, czy wszystko dobrze przekazała. Nigdy nie przykładała wagi do takich rzeczy. — Prawdziwa, czy może bardziej poprawna nazwa to eliksir prawdziwego zauroczenia. Albo cię kocha, albo nie — powiedziała i wskazała na miksturę. — Dzięki temu się dowiemy.

Wkropiła niewielką ilość wyciągu z jarzębiny i mirry. Wywar zabulgotał mocniej i wypuścił kolejne kłęby pary. Odsunęła się i omiotła wzrokiem cały stół. Sądziła, że prawdopodobnie wszystko zrobiła poprawnie. Chociaż ten kolor... Nigdy tego nie przyrządzała, więc może tak powinno być?

— Czujesz to? — Eve wyrwała ją z zamyślenia. Przybliżyła się do kolby i nachyliła, po czym zmarszczyła nos i odsunęła się gwałtownie. — Rhiannon, to śmierdzi! I wygląda dziwnie!

— Niemożliwe... — mruknęła w odpowiedzi i zaczerpnęła powietrza. Do płuc dostał się nieprzyjemny zapach, aż zakaszlała. Zastawiła nos ręką i przygryzła wargę.

— Bardzo możliwe! Czy to w ogóle można wypić? — zapytała zbulwersowana blondynka.

— Oczywiście, że tak — odparła już spokojna Rhiannon. — To prawda, że wygląda dziwnie i niezbyt ładnie pachnie, ale jak dodam ostatnie składniki, to powinno być w porządku — oznajmiła. Nie wiedziała tylko, czy zapewniała przyjaciółkę, czy siebie.

Odruchowo pstryknęła palcami, z których wyskoczyły czerwone iskry i wzięła do ręki ostatnie dwie rzeczy. Wsypała sproszkowane goździki i zaczęła mieszać wywar.

— Zaraz dodam werbenę i zostanie tylko twój włos oraz kropla krwi — zwróciła się do Eve, która spojrzała na nią jak na wariatkę. Czarownica wzruszyła jedynie ramionami. — To nie ja to wymyślałam, a poza tym to nie jest proste zaklęcie.

— Jasne... — odparła, wyrywając sobie jasny włos z cichym jęknięciem. Potem położyła go na blacie i znów spojrzała na amalgamat. — To bulgocze coraz bardziej podejrzanie...

— Wydaje ci się — wymamrotała Rhiannon, ale była tego samego zdania. Nie mogła się jednak teraz wycofać.

Dodała ostatni składnik, który został pochłonięty przez parę i ciemną ciecz w kolbie. Mikstura zakotłowała się, po czym ponownie przybrała postać gładkiej tafli. Chłonęła wzrokiem zjawisko jak zahipnotyzowana. Evelyn coś do niej powiedziała, lecz nie usłyszała ani słowa. Patrzyła, jak czarny eliksir gęstnieje, puchnie i zaczyna wylewać się z kolby. Nieoczekiwanie pośrodku ciemnej masy wypaliła się dziura.

A przez nią buchnął w górę ogień.

Wszystko wydarzyło się zbyt szybko. Mikstura wylewała się, spływała gęstą masą z blatu na podłogę, magiczny ogień wciąż piął się coraz wyżej, niesamowity smród ogarnął salę, uruchomił się alarm i spryskiwacze. Evelyn krzyknęła i wycofała się na koniec klasy, wołając ją. Czarownica postawiła jedynie kilka chwiejnych kroków w tył, aż natrafiła na ścianę. Wpatrywała się w to, co zrobiła, z przerażeniem, ale i znanym jej już uczuciem, uczuciem bardzo nie na miejscu; uczuciem, które często porywało ją w swoje objęcia i szeptało słodkie słówka do ucha; uczuciem, które ściskało jej serce — szaloną ekscytacją.

Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie, a do środka wpadł pan Sanders, nauczyciel chemii. I czarownik — przysłany przez babkę w celu opieki nad nią. Omiótł niedowierzającym spojrzeniem pomieszczenie i zatrzymał je na czarownicy w czarnej kurtce jeansowej, której oczy błyszczały niebezpiecznie.

— Coś ty znowu narobiła, dziewczyno?! — wykrzyknął.

Zdawało się, że Rhiannon Castervill znów wpadła w kłopoty. 


Wielkie, dwuskrzydłowe drewniane drzwi wydawały się napierać na Rhiannon. Stała przed nimi od dobrych kilku minut i nie potrafiła się zmusić do zapukania w nie. Przełknęła z trudem ślinę i mocniej wbiła swoje długie paznokcie w wewnętrzną stronę dłoni. Wiedziała, że to się może źle skończyć. Ba! Była pewna, że to się źle skończy — bo jeśli istniała na to szansa, to pech dawał o sobie znać. Ale, jak zwykle, nie posłuchała tego cichutkiego głosiku z tyłu głowy, który próbował ją odwieść od głupiego pomysłu.

I dlatego właśnie stała w tym miejscu po raz kolejny w swoim niespełna dwudziestoletnim życiu. Wzięła głęboki oddech i wypuściła powoli drżące powietrze. Nerwowo wygładziła czarną bluzkę i postąpiła krok naprzód. Delikatnie zapukała do drzwi, które po chwili same się otworzyły.

Nie bój się, nakazała sobie w myślach i weszła do gabinetu babki.

Przywitały ją wysokie regały z książkami, boazeria i wielki, świecący kandelabr. Zatrzymała się tuż przed ogromnym biurkiem w centrum pomieszczenia. Za nim siedziała wysoka kobieta ubrana w lawendową garsonkę. Jej siwe włosy upięte były w idealnego koka paryskiego, z którego nigdy nie wysunęło się nawet pojedyncze pasmo. W dłoniach, pokrytych cienkimi bruzdami, trzymała wieczne pióro i kreśliła litery na pergaminie ładnym, kaligraficznym pismem. 

Rhiannon przygryzła wnętrze policzka i miała wrażenie, że babka słyszy jej głośno walące serce.

Po chwili dłużącej się w nieskończoność kobieta wyprostowała się niczym kij od miotły i poraziła ją spojrzeniem swych błękitnych tęczówek. Oddech stanął w gardle, a paznokcie boleśnie ukuły w dłonie. Nie potrafiła wydusić z siebie ani słowa.

Nagle kątem oka zauważyła błysk jasnych iskier, a potem świst przeciął powietrze i Rhiannon dostała w twarz niewidzialną ręką. Siła była tak duża, że głowa odskoczyła w bok, coś pstryknęło jej w karku, a ona sama zachwiała się. Jeden paznokieć został złamany, kiedy mocniej naparła na wewnętrzną stronę dłoni. Lewy policzek palił ją niemiłosiernie, lecz momentalnie wyprostowała się i stanowczo popatrzyła babce w oczy. Wiedziała, że nie tolerowała słabej woli. Dlatego, nawet po takiej zniewadze i takim bólu, stała prosto i dumnie.

Irvette Castervill spoglądała na nią niewzruszona. 

— Zdajesz sobie sprawę, jaki wstyd przyniosłaś mnie i Klanowi, Rhiannon Lysitheo Josephine Castervill? — zapytała kobieta spokojnym, zimnym głosem.

Czarownica już chciała palnąć coś głupiego, jednak w ostatniej chwili ugryzła się w język i skrzywiła nieznacznie. Nigdy nie miała ciepłych stosunków z babką, a raczej chłodne i sztywne. Mimo więzów krwi musiała okazywać bezwzględne posłuszeństwo i odzywać się do niej z należytym szacunkiem — w końcu Irvette była głową Klanu Castervill i jedną z Trzech Najwyższych Czarownic.

— Wybacz, babko — odezwała się Rhiannon. W duchu cieszyła się, że głos jej się nie załamał.

— Już zbyt wiele razy przymykałam oko na twoje wybryki — syknęła i dotknęła swojej skroni. — Jednak dzisiaj był o jeden raz za dużo. Używałaś magii w szkole śmiertelników i naraziłaś wszystkie istoty nadnaturalne na ujawnienie. Nie wspominając o tym, że jako dziedziczka Klanu ośmieszyłaś nas wszystkich swoim nieudanym eliksirem.

W oczach babki widziała pioruny ciskające niezadowoleniem. Dłonią, na którą założoną miała złotą bransoletę ze szmaragdem, sięgnęła w dół i z szuflady wyjęła beżową kopertę.

— Tym razem musisz ponieść poważne konsekwencje swoich czynów — ciągnęła. Położyła trzymany przedmiot na ławie, lekko popychając go w jej stronę. — Zostajesz wysłana do Akademii imienia Riddoricka von Thessigera.

Rhiannon wydawało się, że posadzka usuwa się spod nóg. Nagle opuściły ją wszelkie siły i marzyła tylko o tym, by wyjść już z gabinetu. Nie po to błagała matkę i babkę na kolanach, aby pozwoliły jej pójść do normalnej szkoły, żeby ostatecznie i tak tam trafić! Do zakończenia liceum zostały jedynie cztery miesiące, potem planowała iść z Evelyn na studia. A teraz miała utknąć w szkole dla nadnaturalnych? I to jeszcze w Thessigerze...

— Ale... — zaczęła niemal rozpaczliwie, jednak natychmiast jej przerwano.

— Nie ma żadnego ale, Rhiannon — oznajmiła sucho kobieta. — To jest decyzja Rady. — Wskazała na kopertę, co spowodowało, że zakręciło się jej w głowie.

— Proszę... — wyjąkała.

— To nie podlega dyskusji. — Irvette Castervill zmrużyła oczy i zgrabnie wstała z wielkiego fotela z zielonym obiciem. — Mam nadzieję, że nauczysz się tam dyscypliny, której ani matka, ani niestety ja ci nie wpoiłyśmy oraz że w końcu zmądrzejesz i zaczniesz zachowywać się tak, jak na dziedziczkę Klanu przystało.

Podeszła do jednego z regałów i wyciągnęła z niego książkę. Po chwili się odwróciła i spojrzała beznamiętnie na niemal wrośniętą w podłogę czarownicę.

— Jeszcze tutaj stoisz? — zapytała czysto retorycznie Irvette. Rhiannon miała trudności z zapanowaniem nad emocjami. Nie wiedziała, czy chce płakać, czy też wrzeszczeć. — Weź z biurka kopertę z wszelkimi potrzebnymi informacjami. Spakuj się i pożegnaj ze wszystkimi, bo niedługo wyjedziesz — powiedziała babka i odwróciła się do wnuczki plecami, a potem dodała chłodno, niemalże upiornie. — Nie zhańb nas ponownie. 

Rhiannon ujęła kopertę drżącymi palcami i skierowała się powoli w stronę wyjścia z gabinetu. Z każdym krokiem czuła coraz większą złość, jej oczy błyszczały niebezpiecznie, a ciepła krew kapała z dłoni na piękny, wzorzysty dywan.  

Jednocześnie przerażenie zaczęło przejmować nad nią kontrolę i poczuła coś mokrego na twarzy. Koniuszkiem języka dotknęła słonej wargi. 

Trzask zamykanych za nią drzwi przypieczętował jej los. 

Witam Was serdecznie w moim nowym opowiadaniu!

Mam nadzieję, że początek Was zaciekawił, i że będziecie śledzić losy Rhiannon :) Byłabym wdzięczna za podzielenie się ze mną Waszymi wrażeniami po rozdziale  — co Wam się podobało, a co nie.

Dziękuję bardzo za przeczytanie i do następnego ;)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top