część 4. dotyk

Biały sarkofag jest prosty. Bez żadnych ozdób.

Marmur jest śnieżnobiały, ale biel nie jest jednolita. Jest poprzerzynana delikatnymi żyłkami w odcieniu pomarańczu, różu i bardzo jasnej czerwieni. Te cienkie wielobarwne nici wyglądają jak delikatne żyłki na twoim nadgarstku. Co prawda, żyłki pod twoją skórą przybierały kolor raczej zielonkawy, a nie czerwony, ale podoba mi się ta czerwień i oranż w marmurze. Przypomina żywą, pulsującą krew. Tę krew, której już nie ma.

Czasami, ale bardzo rzadko, bo zrobienie tego, co teraz właśnie robię, jest dla mnie bardzo trudne... Czasami tu przychodzę i dotykam marmuru. Nawet jeżeli dzień jest pochmurny i wietrzny, marmur jest ciepły. A w taki dzień jak dzisiaj, w taki rozświetlony słońcem dzień wczesnej wiosny, kamień wręcz promieniuje ukrytym ogniem. 

Dotykam krawędzi grobowca, pieszczę ją swoją dłonią. Kiedy to robię, mam nieodparte wrażenie, że czuję delikatne kości twoich palców. To wrażenie pogłębia się, jeżeli zamknę oczy. 

Krawędź grobowca nie jest ostra. Choć na taką wygląda, w rzeczywistości nie zeszlifowano jej do ostrego kantu. Łagodnie się zaokrągla, choć to zaokrąglenie nie jest zauważalne gołym okiem. Można je wyczuć tylko opuszkami palców. Aby to zrobić, trzeba przysunąć palce do tej krawędzi i muskać ją delikatnie. Nie można odczuwać lęku, że krawędź rozetnie skórę. 

Nie potrafiłeś tak robić. Nie chciałeś. Nie umiałeś być ostry, raniący. Krawędź grobowca nie jest zatem ostra, ani też twarda. 

Twardość kości w twej dłoni pokrywała twoja skóra. Jaka ona była delikatna! Jaka ciepła! Jak miękka... Wtulałem się w nią, jak w skrawek aksamitu.

Nie mogłem się powstrzymać przed dotykaniem twojego ciała. Przed muskaniem skóry koniuszkami palców. Przed mocniejszymi uciśnięciami, które pozwalały wyczuć kości. Harmonia żeber, naszyjnik kręgów, bransoleta bioder, opasująca ciepłe wnętrze, do którego mnie przyjmowałeś. Uwielbiałem dotykać ciebie dłońmi, wargami, językiem, penisem. Ocierać się o twoją skórę policzkiem, czołem, wierzchem dłoni, biodrem i brzuchem. Każdy centymetr mojego ciała chciał dotykać i czuć ciebie. Każdy czuł ciebie trochę inaczej.

Uwielbiałem zanurzać palce w twoich włosach. Czuć ich jedwabistą gładkość, gdy przesuwałem pasma pomiędzy palcami. I lubiłem tę lekko chropowatą miękkość drobnych włosków na podbrzuszu, które tworzyły gniazdo na twój członek. Czasem równie miękki, jak te włoski. Czasem twardy jak złom marmuru. Zawsze twardy pod moją dłonią.

Gładzę teraz blok mlecznego marmuru, którym stało się twoje ciało. Z zamkniętymi oczami, jak ślepiec, posługując się tylko swoimi palcami, próbuję odgadnąć, gdzie pod tą skorupą, gdzie WEWNĄTRZ tej kamiennej skorupy są twoje plecy. Gdzie twoje ramiona, twoje silne uda, gdzie kostki szczupłych stóp. Gdzie kościste kolana, gdzie miękkie pośladki. Gdzie słodkie sutki, gdzie smukła szyja. Gdzie łopatki, wykrzywione jak ptasie skrzydła przed odlotem, gdzie łupina czaszki, skrywająca twoje sny, myśli i marzenia.

Obchodzę blok marmuru dokoła. Moja dłoń nie przerywa dotyku. Tylko to mi pozostało. Ułuda twojego ciała.

Choćbym wołał do tego kamienia, płakał i tłukł pięściami, nie zwróci mi ciebie. Nie zrobił tego przez minione dwadzieścia sześć lat. I nie zrobi tego również dzisiaj.

Przytulam się do ciepłej skały. Rozkładam ramiona. Bryła jest zbyt wysoka, zbyt szeroka, bym mógł ją objąć. Bym mógł mamić siebie, że ciebie obejmuję.

Przykładam do niej wargi. Do tej bryły. Kamień jest ciepły, nagrzany wiosennym słońcem. Tak nagrzewała się twoja skóra, kiedy spędzałeś czas na dworze. Oddawała później to ciepło moim ustom i językowi. Przełykałem to ciepło z moją śliną, aż rozprowadzało się po całym moim ciele. Dotykanie ciebie ustami było stokroć lepsze od pieszczoty palców. 

Moje wargi i język były w stanie ciągłej euforii, gdy czuły ciebie pod sobą. Twoją miękkość, twoją twardość. Gdy badały wszystkie wgłębienia, wypukłości i krzywizny twojego ciała.

Moje wargi i język obumarły po tym, gdy dwadzieścia sześć lat temu dotknęły twojego nieruchomego, twojego martwego ciała.

Twoja martwa skóra miała konsystencję i smak stearynowej świecy. I była obca jak ta sztuczna, nienaturalna substancja, z której tę świecę wykonano.

Świeca przy twoim katafalku...

Rozpalona stearyna skapywała na moje palce, wydymała na nich pęcherze oparzeń. Nie czułem żadnego bólu. Nie czułem nic, od kiedy przestałem czuć twoje ciało. Nie czułem wtedy. Nie czuję dziś. Odkąd ciebie nie ma - nie czuję.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top