część 1. wzrok
Nazywam się Severus Snape.
Dwadzieścia sześć lat temu brałem udział w bitwie o Hogwart*. Wtedy też była wiosna. Najdziwniejsza w moim życiu. Najstraszniejsza. Nic nie poszło wtedy tak, jak oczekiwano...
Zaczęło się chyba od tego, że na długo przed bitwą dyrektor użył zmieniacza czasu, by cofnąć klątwę pierścienia Marvolo Gnauta, uwalniając mnie tym samym od konieczności zabijania go*. W dalszej kolejności osobiście rozprawił się z Draconem Malfoyem. Choć "rozprawił" to zbyt mocno powiedziane. Ukrył gdzieś chłopaka. Nie pytałem, gdzie znajdowała się ta kryjówka. Wolę nie wiedzieć - po tym, czego dowiedziałem się o miejscu, w którym przez lata "ukrywał" Chłopca-Który-Przeżył.
Potem, sekretnie warzone antidotum pozwoliło mi przeżyć atak węża.
I wreszcie..., co do joty wypełniły się słowa Sybilli, że żaden z walczących nie może żyć po tym, jak drugi nie przeżyje...
Od tamtego dnia żadna wiosna nie jest dla mnie normalna. Ani żadna z innych pór roku. Lecz wiosny są zawsze najgorsze. Każda jest dziwna. Nie, to nie jest dobre słowo. Straszna. Przerażająca. Już od pierwszego dnia nowego roku boję się tego, co nadchodzi za kilka miesięcy. A jest to dzień przypominania tragicznych wydarzeń z przeszłości. Dzień mojego lamentu nad tobą i nade mną.
Gdy widzę unoszące się z ziemi źdźbła trawy i pąki liści czy kwiatów otwierające się w zakamarkach drzew, boję się tego, co nadchodzi za kilka tygodni. Za kilka dni. Boję się tego wiosennego dnia. Tego, który jest dziś.
**********************
Nazywam się Severus Snape.
Miałem kiedyś ucznia.
Nienawidziłem go przez długie lata. Kochałem go przez krótkie miesiące. Tak jak mocno go nienawidziłem, tak mocno go później kochałem. Nie. Mocniej. Kochałem go mocniej. Moja miłość do niego po tysiąckroć przewyższała moją nienawiść.
Nazywał się Harry Potter.
*********************
Miałem kiedyś ukochanego, który był żywy. Który mówił do mnie, który mnie całował. Był światłem w moich oczach.
*******************
Nie mogę patrzeć na trawę. Ani na liście na drzewach.
Każdy liść i każde źdźbło trawy przypomina mi twoje oczy.
To oznacza, że przez bite osiem miesięcy w roku nie mogę patrzeć na świat, nie odczuwając fizycznego bólu.
Ten ból największy jest wiosną. Pod koniec lata oraz jesienią jest minimalnie lepiej. Gdy trawa jest już wysuszona na wiór, a liście zaczynają się skręcać i żółknąć, wtedy zdarza się, że mogę na nie spojrzeć bez utraty tchu, bez zawrotu głowy, bez porażenia komórek w całym ciele. Ale nie wiosną. Nie wtedy, kiedy zieleń w całym otaczającym mnie świecie jest taka soczysta, intensywna. Kiedy się mieni. Jak twoje oczy.
Uwielbiałem w nie patrzeć. Tonąć w nich, jak w leśnym jeziorze, położonym w takiej gęstwinie, że nie odbija się w nim żaden skrawek nieba. Tylko zieleń otaczających je drzew. Moje oczy pływały w tym jeziorze, kiedy moje ciało pływało w twoim. A każde zagłębienie się w twoje ciepłe wnętrze było jak rozdarcie ramionami wody w jeziorze. Opierałem się na wyprostowanych rękach, rozłożonych dokoła twojej głowy. Raz po raz pochylałem do twoich ust, by zaczerpnąć z nich oddechu albo smaku. Oplatałeś mnie swoimi nogami. Czułem twoje uda i kolana gdzieś na wysokości żeber. Twoja skóra pode mną była taka miękka i ciepła.
Jezioro twoich oczu hipnotyzowało mnie, wciągało. Rozpłyń się, rozpuść we wodzie - wołała mnie twoja zieleń. Gdy wypływała ze mnie w tobie moja sperma, gdy moja własna rozkosz rozlewała się z podbrzusza po całym moim ciele, pokrywając, jak fala przypływu, każdą najmniejszą komórkę, wówczas na moment zieleń pozbawiała mnie świadomości, zalewała mi nozdrza i płuca, pochłaniała mój mózg. Topiłem się. Dosłownie, nie w przenośni, topiłem się w twoim ciele. Było mi tam tak wygodnie. Tak miękko i bezpiecznie. Bycie wewnątrz ciebie sprawiało mojemu ciału nieopisywalną przyjemność. Tonąłem w tobie i chciałem tam pozostać na zawsze. Wnętrze twojego ciała było schronieniem dla mojego. Dla mnie.
Teraz nie mam schronienia. Teraz moje ciało musi uciekać pod szorstkie namioty ubrań. I nawet jeżeli są wykonane z jedwabiu, atłasu czy aksamitu... nawet jeżeli w teorii powinny być miękkie i gładkie, śliskie i delikatne - ranią mnie. Drapią i uciskają. To tylko tkaniny, a nie żywe ciało.
********************************
W odmętach komody wspierającej się o ścianę w salonie zatopiłem twoje zdjęcia. Ukryłem je tam przed cudzym wzrokiem. Przed swoim też. Niewiele mam tych zdjęć. Tak naprawdę to tylko trzy. Dwa nasze wspólne i jedno, na którym jesteś tylko ty.
Na jednym zdjęciu stoimy obok siebie. Tak po prostu. I patrzymy w obiektyw. Ale po dwóch sekundach bezruchu nasze dłonie odnajdują się w kadrze i splatamy palce. Ja przymykam oczy, a ty bierzesz głęboki wdech. To, co działo się później, nie zostało już utrwalone. Ani na kliszy, ani na odbitce.
Na drugim zdjęciu ja czytam gazetę, a ty, zazdrosny o uwagę, jaką poświęcam temu kawałkowi papieru, pakujesz się na moje kolana. Ktoś nas wtedy przyłapał, wchodząc bodajże bez pukania. Jakiś hogwarcki paparazzo pod postacią naszego szacownego dyrektora, bo nikt inny nie ośmieliłby się wejść z aparatem do mojego salonu bez uprzedniego zaanonsowania.
I wreszcie twoje zdjęcie zrobione przeze mnie. Leżysz na łóżku. Półnagi. Śpisz. Chciałem zatrzymać ten moment spokoju na twojej twarzy. Całkowitego odprężenia. Zadowolenia. Udawałeś wtedy, przechero, to spanie. Gdy ustawiłem aparat i nacisnąłem migawkę, otworzyłeś oczy i uśmiechnąłeś się do mnie. To też się utrwaliło. Twoje zamknięte powieki i rozluźniona twarz. Ciało swobodnie rozwalone w pościeli. Rozbłysk tęczówek, gdy otwierasz oczy. Rozbłysk uśmiechu, kiedy patrzysz na mnie.
Wiem, co jest na tych trzech zdjęciach. Pamiętam to dobrze, choć w ciągu tych dwudziestu sześciu lat odważyłem się spojrzeć może dwa razy...
Mieliśmy mieć nieskończenie dużo czasu. Nieskończenie dużo czasu razem. Mieliśmy wspólnie więzić wspólny czas na fotografiach. Po to, by po latach wracać do wspomnień i oglądać siebie z przeszłości.
Mieliśmy oglądać te zdjęcia razem. Sam nie jestem w stanie tego zrobić.
Zaklęta w nich przeszłość zbyt rani moje oczy. Ty na ruchomej fotografii... My na ruchomej fotografii... Widok ciebie i nas, choć ani ciebie już nie ma, ani nas już nie ma...
Ten widok jest jak sztylet, który wwierca się w moje źrenice, przeszywa je na wylot, wydłubuje z oczodołów. Przypuszczam, że ból wykłuwanego oka byłby mniejszy od bólu patrzenia na twoje ciało unieśmiertelnione na kawałku magicznego papieru fotograficznego. Ten kawałek papieru przechowuje twoje ruchy i gesty. Chroni niemal niewidoczne zmarszczki wokół roześmianych oczu, naburmuszone usta, domagające się nieustannego zainteresowania, nieznoszące ani godziny bez pocałunków.
Papier stanowi świadectwo czegoś, co się bezpowrotnie skończyło. Zawiera wizerunek kogoś, kogo już nie ma. Ten papier jest wybrykiem natury! Nie powinno go być tutaj, w czeluściach tej komody! TY powinieneś tu być! Stać koło tego mebla, grzebać w nim szukając czegokolwiek. TY POWINIENEŚ BYĆ! Ty, ty! Nie kawałek papieru!
To zdjęcie jest narzędziem tortur. Patrzenie na nie jest męczarnią oczu i serca. Bo jest nieustannym przypominaniem i udowadnianiem twojej nieobecności. Twojego nieistnienia.
* 2 maja 2024 roku wypada właśnie 26 rocznica tej bitwy.
* jak to w ff - nie wszystkie informacje, relacje i fakty są kanoniczne. Ale też nie o to tu chodzi. Celem jest pokazanie uczuć po stracie ukochanej osoby. Tego, jak każdym zmysłem inaczej, a jednak wszystkimi tak samo odczuwa się czyjś brak.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top