7. Halvor Mazur

 Halvora w sobotę obudził odgłos zamykanych drzwi. Potem rozległ się tupot na schodach i chłopak jęknął w duchu.

 Tylko czekał, aż Tobiasz rzuci się na łóżko, całkowicie go miażdżąc. Jeszcze przez chwilę leżał w bezruchu, ale nic się nie wydarzyło. Powoli otworzył jedno oko i zerknął na drzwi – nadal zamknięte.

"Może to był tylko zły sen?" zastanawiał się.

 Spojrzał na obraz wiszący na ścianie. Mały chłopiec jest na krawędzi wejścia do jaskini. Jednak coś go wciąż powstrzymuje. Trzyma uniesioną nogę w górze i nie może jej położyć. Wszystko zamiera w bezruchu, czekając na decyzję chłopca. Ona jednak nigdy nie nadchodzi. Postać zostaje uwięziona w obrazie i nikt nie dowiaduje się, co planował chłopiec.

 Halvor lubił ten obraz. Był dla niego jednym z ważniejszym. Namalował go ponad rok temu, jednak nadal pamiętał uczucia, które towarzyszyły mu, podczas pracy.

 Nie miał czasu na dalsze rozmyślanie, bo drzwi jego pokoju otworzyły się z hukiem i wpadł przez nie Tobiasz. Wydał indiański okrzyk i jednym ruchem zdarł z Halvora kołdrę.

 Tobiasz Mazur był niewysokim brunetem z czarnymi jak smoła oczami i wielką pasją do piłki nożnej. Chodził do ostatniej klasy gimnazjum, którego nazwy Halvor nigdy nie potrafił zapamiętać. Znali się od dziecka; zresztą, co było się dziwić – najbliżsi kuzynowie, mieszkający dom obok domu, musieli się dobrze znać.

– Tobiasz, budzenie o siódmej jest bestialstwem!

– Dlatego obudziłem cię pięć po!

– Budzenie w dzień wolny jest bestialstwem!

 Halvor skulił się na łóżku i próbował dosięgnąć kołdry, ale Tobiasz wyrzucił ją na drugi koniec pokoju.

– Wstawaj! – zarządził. – Mam dzisiaj trening o trzynastej i potem mnie nie będzie.

 Halvor głośno westchnął.

– Dobra, wstaję, idź na dół. Ja muszę się ogarnąć – powiedział, a Tobiasz uśmiechnął się zwycięsko.

*

 Na śniadaniu były też bliźniaki, Kasia z Filipem, i babcia, a mama powiedziała, że niedługo przyjdzie jeszcze Maria, jej siostra, z Wojtkiem. Halvor przywitał się ze wszystkimi w lepszym humorze (ubłagał mamę o kubek kawy). Zapach pomidorów, świeżo parzonej kawy i chrupiącego chleba roznosił się po domu, zwabiając wszystkich do kuchni. Co chwilę było słychać dźwięk sztućców uderzających o talerz i pytania: "Babciu, podasz mi masło?", "Tobiasz, wyjmij z szafki nad kuchenką cukiernicę", "A Monika, masz ten przepis na szarlotkę?".

 Halvor przyzwyczaił się do tego hałasu. Odkąd był mały, ich dom stał się miejscem spotkań całej rodziny. Pamiętał czasy, kiedy Maja mieszkała jeszcze z nimi i przyprowadzała swoje koleżanki. Jedli wtedy podzieleni na dwie tury: najpierw starsi pałaszowali swoją porcję, podczas gdy młodzi wspólnie bawili się na zewnątrz. Potem przychodził czas na dzieciaki, które robiły dwa razy więcej szumu, bez przerwy rozmawiając.

– Co u Majki? – zapytała Maria, kiedy tylko weszła do kuchni.

 Za nią szedł niepewnie Wojtek; jeszcze nie przyzwyczaił się do spędzania z rodziną swojej dziewczyny prawie każdej chwili.

– Mówi, że dobrze, ale za zimno. Lato się skończyło, niedługo spadnie śnieg, znając Norwegię, i będzie musiała znowu nosić dwie kurtki. – Monika zaśmiała się.

 Halvor przyglądał się mamie z uśmiechem. Monika Mazur była wspaniałą pielęgniarką, która bezboleśnie pobierała krew i zakładała wenflon; przykładną córką, która zawsze interesowała się tym, co słychać u rodziców; perfekcyjną żoną, która przypominała mężowi o rocznicy ich ślubu na kilka dni przed; fantastyczną mamą, która martwiła się o sprawy dzieci, bardziej niż one same; i wybitną panią domu, która potrafiła równocześnie sprzątać, gotować i pomagać Halvorowi w zadaniach domowych z matematyki.

– Ale to było dobre – dodał Hubert Mazur. Zniżył głos, naśladując córkę. – Mamo, możesz mi przysłać tę starą kurtkę z podpinką? Tutaj tak mrozi, że po spacerze ledwo się ruszam. Boję się, że zaczynam zmieniać się w Pinokia. A co, jeśli urośnie mi taki sam jak jemu nos?

 Wszyscy się roześmiali.

 Tata Halvora był policjantem z powołania; jako piętnastoletni chłopiec wystawiał kolegom mandaty za jazdę rowerem bez trzymania kierownicy. Pytany, dlaczego tak robił, odpowiadał, że martwił się o bezpieczeństwo innych, a pieniądze, które mu rówieśnicy ostatecznie płacili (przynajmniej niektórzy), przeznaczał na schronisko i inne szczytne cele.

 Tobiasz rozparł się wygodnie na fotelu i zaczął opowiadać Halvorowi o jego przemyśleniach na temat Ekstraklasy.

– Myślę, że w tym roku mistrzostwo zdobędzie ktoś, kogo nikt się nie spodziewa – powiedział. – Moim zdaniem może to być Arka Gdynia.

– A oni nie są, no nie wiem, słabi? – zapytał Halvor.

 Jedynymi znanymi przez niego drużynami była Tarnovia, która grała bodajże w IV lidze (przynajmniej tak zapamiętał z ciągłego gadania kuzyna) i Legię Warszawę, bo kiedyś oglądnął kilka odcinków "Blok Ekipy". Wzdrygnął się na samo wspomnienie.

– Trudno wyczuć. W końcu Polacy na Mundialu też mieli zajść daleko – mruknął i odgryzł kęs kromki z serem i pomidorem.

 Śniadanie skończyło się dopiero po dziewiątej i Halvor razem z Tobiaszem sprzątnęli ze stołu. Wszyscy powoli zaczęli rozchodzić się do domów, a Wojtek tęsknie przyglądał się kawałkowi sernika, leżącemu na talerzu. Kiedy Monika kroiła ciasto, Wojtek poszedł do łazienki, a gdy wrócił, nie został ani jeden kawałek. Halvor podążył za spojrzeniem chłopaka i popatrzył na swoją porcję, którą zostawił sobie na później. Uśmiechnął się do siebie i skinął dłonią w kierunku Wojtka.

– Zjedz sobie, mama pewnie zrobi w tygodniu to się najem. – Podał mu talerz, a chłopak Marysi bez zbędnych ceregieli pochłonął ciasto w okamgnieniu.

– Dzięki – powiedział, gdy usłyszał kroki dziewczyny i mamy na schodach.

– I mówię ci. Ten przepis jest bardzo podobny do tego, z którego korzystała babcia.

 Marysia podziękowała siostrze i razem z Wojtkiem pojechali na obiad do rodziców chłopaka.

– Takim to dobrze, co? Tylko jeżdżą do wszystkich i jedzą za darmo. – Zaśmiała się. Po chwili kąciki ust jej opadły, a na twarzy pojawiło się zatroskanie. – Ciekawe, kiedy Maja przyjedzie z Patrickiem. Nic tylko pracują – westchnęła. – A wy co? Na pole, już! Taka ładna pogoda, a wy w domu.

 Ładna pogoda według mamy Halvora to brak deszczu i dodatnia temperatura. Tobiasz pobiegł do domu po piłkę i zaciągnął Halvora na boisko za domem. Bramki zrobili sami, z małą pomocą taty Tobiasza, a Halvor omal nie zranił się wystającym gwoździem, podczas zbijania jej w całość.

– Idziesz pierwszy na bramkę – zarządził Tobiasz, a Halvor niechętnie przytaknął.

 O wiele bardziej wolał strzelać, choć tamto i tak mu za dobrze nie wychodziło. Musiał przyznać, że gra w piłkę nożną, obojętnie na której pozycji, była u niego godna pożałowania. Lubił to robić, bo lubił spędzać czas z Tobiaszem, mimo że kuzyn zbyt wcześnie wstawał i miał za dużo energii.

 Tak samo było z malarstwem. Tobiasz kompletnie nie rozumiał sensu, ani nie miał za grosz talentu, ale czasem pomagał Halvorowi pozując. Żartował, że na akty zgodziłby się, gdyby Halvor był czarującą blondynką niebieskimi oczami.

– Uwierz mi, znalazłaby się taka jedna, której mógłbyś pomóc. – Zaśmiał się Halvor, myśląc o Wiktorii.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top