Rozdział V
Mam najlepszą mamę na świecie!
~Wszystkie dzieci, wiek różny
Emilka wygramoliła się z auta, ściskając w dłoni Zigiego. Przez moment stała przed swoim domem, trąc zmęczone powieki, lecz tuż po chwili rzuciła się do krótkiego, lecz dzikiego biegu, zakończonego energicznym waleniem w drzwi.
W korytarzu rozległy się kroki i chwilę później na progu stanęła lekko zaokrąglona kobieta około pięćdziesiątki. Miała przyjazną, gładką twarz i błyszczące, piwne oczy. Ciemnoblond włosy zaplotła w gruby warkocz, z którego wymknęło się kilka kosmyków. Kobieta uśmiechnęła się serdecznie na widok dorosłej córki, lecz gdy zerknęła w dół, wręcz zamarła z przerażenia.
― Nie krzycz, mamo, wszystko ci wyjaśnię – poprosiła cicho Jola.
Emilka spojrzała niepewnie na swoją starszą wersję. Stojąca na progu kobieta wydawała jej się znajoma, ale to przecież nie mogła być jej mama! Mama była zawsze wyprostowana i zgrabna, a włosy nosiła rozpuszczone. Dziewczynka pamiętała, jak miękkie i puszyste były w dotyku. Zawsze łaskotały ją w nos, gdy mama brała ją na ręce. Dziecko skryło się nieśmiało za Jolą, gdy znajoma, a jednak obca kobieta kucnęła przed nią i wyciągnęła dłonie.
Jola wlepiła wzrok w futrynę. Nie miała najmniejszej ochoty oglądać tej wzruszającej sceny powitania. Przez ostatnie kilka lat widywała mamę o wiele za rzadko, by móc patrzeć na nią bez wyrzutów sumienia. Odkąd w wieku dziewiętnastu lat niespodziewanie opuściła rodzinną wieś, niechętnie do niej wracała. Na początku mama często dzwoniła do swojej jedynej córki z zaproszeniem na niedzielny obiad lub żeby po prostu zapytać, jak żyje jej się w Katowicach, ale czując chłodny dystans ze strony jedynaczki, dzwoniła coraz rzadziej. Wreszcie stanęło na tym, że rozmawiały ze sobą jedynie z okazji świąt, a jeśli widziały się osobiście, to matka przyjeżdżała w odwiedziny do córki – nigdy na odwrót.
Jola nie chciała się do tego przyznać nawet sama przed sobą, ale tak – zerknęła w okna sąsiedniego domu i tam też paliły się światła.
Wreszcie poczuła, że nacisk dziecięcych rączek na jej lewą łydkę nieco zelżał, aż wreszcie zupełnie zniknął. Emilka wyciągnęła dłonie w stronę mamy, która wciąż uśmiechała się do niej przyjaźnie, choć nie tak szeroko jak kiedyś. Przez chwilę wodziła palcami po policzkach, czole i szyi, aż wreszcie, już zupełnie ufna i pewna, chwyciła za gruby warkocz i położyła głowę na ramieniu mamy.
― To niemożliwe – wyszeptała kobieta w stronę Joli. Jej oczy błyszczały niepokojąco, a na dolnych rzęsach kołysały się już pierwsze łzy. Jolanta odwróciła głowę.
― Wpuść nas, to wszystko ci wyjaśnię.
Emilka wbiegła do swojego dawnego domu i popędziła prosto na górę, gdzie niegdyś mieścił się jej pokój. Chociaż Jola nie mieszkała tam od wielu lat, pokój wyglądał prawie tak samo jak wtedy, gdy opuszczała go krótko po maturze. Wciąż stały w nim te same meble – wygodne łóżko, lekko obdrapane biurko i sosnowa szafa, którą zrobił dla niej ojciec. Gdy miała dwanaście lat, porysowała jej drzwi nożycami, ale z biegiem czasu jej złość na ojca zbladła, a szczeliny w drewnie pozostały. Pozaklejała je plakatami ulubionych zespołów, który wisiały tam pewnie do dziś – niczym wyblakłe upiory z dawno minionej epoki.
Korzystając z tego, że Emilka nie mogła ich usłyszeć, Jola pokrótce opowiedziała o wizycie u Krystyny jej niespodziewanych konsekwencjach. Pani Bajtel zmarszczyła najpierw brwi, a potem wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia.
― To niemożliwe – powtórzyła.
― Nie mam innego wytłumaczenia – Jolanta wzruszyła ramionami. – Przecież chyba nie myślałaś, że to moja córka? Naprawdę sądzisz, że ukrywałabym ją przed tobą przez pięć lat? Nie proszę cię, żebyś to rozumiała. Sama tego nie rozumiem. Musisz mi tylko choć na chwilę uwierzyć.
― Ale Emilia...
Jolanta wzdrygnęła się na dźwięk swojego pierwszego imienia. Ten dom był jedynym miejscem na ziemi, gdzie zawsze była Emilią – najpierw rozbrykanym dzieckiem, potem ponurą nastolatką, aż wreszcie lekko zgorzkniałą i cyniczną kobietą. Wnętrza pachniały tak samo, a ściany oddychały wspomnieniami, które mimo upływu czasu nie bladły i nie chciały odejść w niepamięć.
― Mamo! Mamusiu! – rozległ się rozpaczliwy głos z góry. – Gdzie jest Kajtek?
Chwilę później na schodach rozległy się szybkie kroki
Nie biegaj po schodach, bo wybijesz sobie zęby!
i chwilę później dziewczynka dopadła spódnicy mamy i zaczęła szarpać granatowy materiał.
― Oj, nie wiem, kochanie. Pewnie gdzieś tu sobie biega. Może niedługo wróci.
Jolanta nie skomentowała tego białego kłamstwa. Kajtek był jej pierwszym psem – krótkonogim kundlem o piaskowym, szorstkim futrze oraz czarnym pysku i uszach. Nie był najpiękniejszy; gdy chodził, jego zadek kołysał się śmiesznie na boki, a przednie łapy układały się do wewnątrz. Ale i tak wszystkie koleżanki zazdrościły jej takiego przyjaciela, który znał różne sztuczki i pozwalał się brać na kolana tylko swojej pani.
Oczywiście Kajtek nie uciekł. Zdechł ze starości, kiedy Jola miała piętnaście lat i spoczął w kącie ogrodu, pod jedną z jabłoni.
― Musicie być pewnie bardzo głodne, prawda? – zapytała wesoło mama, żeby zmienić temat. – Na pewno zostało mi coś z obiadu!
Emilka nie dała się tak łatwo rozproszyć, ale po chwili z ponurą miną poczłapała do kuchni. Kuchnia była ciasna, ale całkiem przytulna. Zawsze unosiły się w niej smakowite zapachy – tym razem zupy pomidorowej i ziół. Ściany były wyłożone żółtymi kafelkami, w oknach wisiały śnieżnobiałe firanki, a nad kuchenką stała półka z przyprawami. Jolanta chyba nigdy nie zapomni tego dnia, kiedy postanowiła spróbować wszystkich po kolei, ale poddała się już po pierwszej. Prawie się udusiła, gdy wsadziła do ust całą łyżeczkę cynamonu.
― Pomóc ci? – zapytała Jola, gdy jej mama nalewała zupy do dwóch talerzy.
― Nie, nie trzeba. Emilko, połóż łyżeczki na stole.
Kobieta nie musiała tego wcale mówić. To należało do odwiecznego rytuału. Mama przynosiła jedzenie, podczas gdy dziewczynka dbała o to, by każdy miał komplet sztućców na stole.
Siedzenie we trójkę w jednym pokoju było dość surrealistycznym doświadczeniem. Za oknem zapadał już głęboki mrok, a w porównaniu z dniem temperatura spadła o dobre kilka stopni. Mimo że Jola siedziała przy jednym stole ze swoją matką i młodszą wersją siebie, czuła że oddziela je od niej pancerna szyba, za którą jest pewnie jeszcze zimniej niż na dworze. Mała Emilka wydawała się być taka beztroska i szczęśliwa, a przecież odkąd dziewczynka niespodziewanie pojawiła się w jej życiu, raczej rzadko się śmiała.
Jolanta czuła, że nie ma dostępu do tych przekomarzań między matką a córką, siedziała więc bezczynnie, zatopiona w myślach. Od czasu do czasu dla niepoznaki mieszała łyżką w zupie i kilka razy mruknęła pod nosem: „Dobra, naprawdę bardzo dobra", chociaż nikt nie zwracał na nią uwagi.
Wspólny obiad był jednym z wielu rodzinnych rytuałów, które sprawiały, że dni jej dzieciństwa nabierały przyjemnej i bezpiecznej rutyny. Do posiłków siadali razem z ojcem, a gdzieś pod stołem zawsze krążył Kajtek. Chociaż dawanie mu smakołyków ze stołu było oficjalnie zabronione, każdy łamał ten zakaz, a reszta udawała, że nie dostrzega przewinienia. Wieczory Emilka spędzała przy dobranocce, a potem mama przygotowywała jej kąpiel, podczas gdy tata oglądał wiadomości. Po kąpieli któreś z nich – najczęściej był to tata – czytało jej bajkę do snu.
Póki trwały te rytuały, życie było spokojne i szczęśliwe. Kochała tę rutynę i była pewna, że jej rodzice też. Podczas gdy mama nie miała prawdopodobnie nic przeciwko temu, by każdy z jej dni wyglądał podobnie, ojca dusił ten automatyzm zachowań. Nigdy nie narzekał i nie zrzędził. Gdy Emilka miała dwanaście lat, spakował walizkę, pożegnał się („Pamiętaj, że gdziekolwiek będę, zawsze będę cię kochał") i po prostu wyszedł.
Zanim nadeszła ta chwila, Emilka lubiła o sobie myśleć, że jest już prawie dorosła. Chwila, w którym stała się nastolatką, była niczym jakaś mityczna granica; przedsionek prawdziwej dorosłości. W tym wieku sama odrabiała lekcje, rzadziej oglądała dobranocki i zaczęła przywiązywać uwagę do tego, czy jej ubranie jest czyste. Zaczęła krytycznym okiem patrzeć na to, co robią rodzice i czasem (zazwyczaj po cichu) kwestionowała ich polecenia. Wydawało jej się, że już dałaby sobie radę sama i że jest na wszystko przygotowana.
Jednak na odejście ojca nie była. Czy kiedykolwiek mogłaby być?
To był cios, grom z jasnego nieba. Cieszyła się, że rodzice nigdy się nie kłócili, ale może byłoby jej łatwiej pogodzić się z decyzją ojca, gdyby codziennie zasypiała przy akompaniamencie ich wrzasków. Być może powitałaby ten dzień z ulgą, zamiast zalewać się łzami z głową opartą o poręcz schodów.
To był chyba pierwszy raz, gdy pędzący wagonik poważnie się zachwiał. Emilia miała wrażenie, że pędzi po cienkiej nici nad przepaścią. Mama nie była dla niej żadnym wsparciem, bo sama ledwo dawała sobie radę ze zmianami, jakie nagle zaszły w jej życiu. Próbowała tłumaczyć Emilce jak najprostszym językiem, że to, co dzieje się między rodzicami, nie ma absolutnie nic wspólnego z dziećmi. „To nie twoja wina" – powtarzała jak mantrę, chociaż dziewczynka wcale nie czuła się winna. Dopiero gdy usłyszała to za setnym razem, zaczęła zastanawiać się, czy to prawda. Skoro matka powtarzała to wielokrotnie, to może miała ku temu jakieś powody...?
Gdyby nie przyjaciel z dzieciństwa, Jola pewnie nie dałaby sobie z tym wszystkim rady. Jego rodzice rozeszli się rok wcześniej, więc przemawiał do niej ze stanowiska eksperta. Czasem trochę się wywyższał i mierzył ją z góry, gdy swoje cierpienia przedstawiała w taki sposób, jakby doświadczyła ich jako jedyna. Najczęściej jednak po prostu otaczał ją ramieniem i odciągał od negatywnych myśli.
Emilka i Maciek siedzieli w jednej ławce od pierwszej klasy podstawówki. Żadne z nich nie potrafiło przypomnieć sobie momentu, w którym zobaczyli się po raz pierwszy. Jedno towarzyszyło drugiemu już od najwcześniejszych wspomnień, lecz przecież kiedyś musiała być ta magiczna pierwsza chwila. Być może na wspólnym spacerze po lesie, kiedy ich matki (sąsiadki i serdeczne przyjaciółki) pchały wózki, starszy o kilka miesięcy Maciek wychylił się ze swojego, by zerknąć na swoją śpiącą towarzyszkę.
Być może już wtedy matki rzucały żartobliwe uwagi wiążące przyszłość dwójki dzieci.
Lubili się od zawsze. Blondwłosego i niebieskookiego Maćka brano czasem za brata Emilki, ale to im wcale nie przeszkadzało. O wiele bardziej irytowało ich, gdy dorośli wróżyli im wspólną przyszłość. „Fuuuuj!" – krzyczeli zgodnie, gdy ciocie i wujkowie prosili: „No, Maciusiu, daj Emilce buzi". Kryzys ich przyjaźni nie nastąpił nawet wtedy, gdy inne dzieciaki wołały za nimi:
Jacek i Barbara, zakochana para!
Barbara się ubiera, Jacek ją rozbiera!
nie do końca rozumiejąc, o co w tej rymowance chodzi. Koledzy Maćka na początku niechętnie widzieli dziewczynę w swojej bandzie, ale wreszcie łaskawie ją przyjęli, gdy zobaczyli, jak celnie mała Emilka potrafi strzelać z procy.
Lata mijały, Maciek wyrósł już ze swoich ulubionych ubrań i rzucił w kąt zabawkowe pistolety, a Emilka nie interesowała się przyrodą tak bardzo jak kiedyś. Mimo tych wszystkich zmian przyznawali zgodnie, że nie wyrastali z siebie nawzajem i przysięgali, że zawsze będą przyjaciółmi. Oboje mieli potrzebę powtarzania tego raz na jakiś czas, a w szczególności Emilia, która od chwili odejścia ojca tęskniła za dawnymi rytuałami i potrzebowała od Maćka potwierdzenia, że nigdy jej nie opuści.
Gdy poszli do liceum, ich przyjaźń stawała się coraz trudniejsza do utrzymania. Emilia miała wrażenie, że coś nieodwołalnie odchodzi; że jakiś niewidzialny skarb wymyka jej się z rąk, lecz drugiej strony rozumiała, że to po prostu normalna kolej rzeczy. Tak jak Kajtek musiał pewnego dnia odejść, tak ich przyjaźń stawała się powoli tłem ich życia, przysłoniona przez nowe obowiązki i pierwsze miłości. Serce przyjaźni wciąż biło, ale coraz słabiej. Chłopakowi, z którym spotykała się szesnastoletnia Emilia, nie podobało się, że jego dziewczyna tak dużo czasu spędza z Maćkiem. Z kolei dziewczyna Maćka znała oboje od zawsze i pozornie nie miała nic przeciwko ich spotkaniom. Straciła cierpliwość dopiero, gdy Maciek któryś raz z rzędu wybiegł z randki, by ratować Emilkę z tarapatów. Raz wypiła za dużo wina i bała się wrócić do domu, innym razem przegapiła ostatni autobus, a kiedyś zgubiła pieniądze na szkolne wyjście do kina i potrzebowała nagłej pożyczki.
Doskonale zdawali sobie sprawę, do czego to wszystko zmierza, jednak żadne z nich nie chciało powiedzieć tego na głos. Musieli nauczyć się żyć bez siebie, tak jak kiedyś nauczyli się żyć bez dobranocki, zabawy w podchody czy budowania domków w lesie. Nie potrafili przebywać ze sobą tak po prostu, by żadne nie hamowało tego drugiego, więc nie widzieli innego wyjścia. Coraz rzadsze spotkania nie dawały im już zresztą dawnej radości – oboje czuli się raczej, jakby reanimowali umierające zwierzę.
Pewnego majowego wieczora spotkali się w swoim ulubionym miejscu w lesie – na porośniętym trawą małym pagórku, osłoniętym młodymi bukami od strony ścieżki.
Pozornie nie dało się wspiąć na górę – o ile nie wiedziało się o ukrytym leśnym korytarzu, który kiedyś zrobili oboje wśród gęstych gałęzi drzew. Często siadywali tam razem, żeby po prostu porozmawiać, poodrabiać razem lekcje albo pograć w karty. Mieli wtedy wrażenie, że są zupełnie odcięci od świata. Pod nimi była jedynie zieleń młodych drzew, a nad nimi różowo-pomarańczowe niebo – i to wszystko przy słodkim akompaniamencie ptaków.
Emilia ściągnęła koszulę w kratkę, którą przepasała sobie wokół bioder i rozłożyła ją na trawie. Na szczęście było dość ciepło, więc nie musiała obawiać się, że zmarznie w swojej czarnej bluzce. W razie czego Maciek zawsze chętnie pożyczał jej swoją skórzaną kurtkę. Dziewczyna usiadła po turecku i zaczęła nerwowo wyrywać trawę wokół krawędzi swojego prowizorycznego koca.
Maciek wspiął się na górę chwilę później. Charakterystycznym ruchem odgarnął z czoła włosy, które były prawie tak długie, jak włosy Emilii. Dziewczyna jednak zazwyczaj związywała je gumką, podczas gdy on pozwalał im swobodnie opadać na ramiona.
― No i stało się – zaczął.
Emilia skrzywiła się nieznacznie. Przy wyrywaniu większej kępki źdźbło trawy przecięło jej skórę. Maciek zaczął się wiercić – jak zawsze, gdy się denerwował. Jego pomazany czarnym pisakiem trampek lekko musnął jej łydkę, ale z tym dotykiem nie łączyła się żadna szczególna sensacja.
― Zerwałem z Agnieszką. Słyszysz w ogóle, co do ciebie mówię?
― Tak – mruknęła Emilia.
― A to prawda, że ty i Tomek też...
― Tak.
Maciek westchnął. Wyprostował palce i położył je na udach. Emilia często zastanawiała się nad tym, jak duże były jego dłonie w porównaniu z jej własnymi. Kiedyś tak przecież nie było. Byli także równi wzrostem, a teraz Maciek był od niej o dwanaście centymetrów wyższy. Czasem wydawało jej się, że chętnie wróciłaby do czasów, gdy byli dziećmi i nikt od nich niczego nie oczekiwał. Ich przyjaźń nie była wtedy niczym dziwnym, a teraz wszyscy zachowywali się, jakby był to potwór, któremu albo trzeba uciąć łeb, albo ujarzmić i wepchnąć w ramy romantycznej miłości. Nikt nie wierzył, że mogą nadal być tak po prostu przyjaciółmi, a na drugim torze planować z kimś innym przyszłość.
― Przykro mi – wyszeptał Maciek.
― A mnie nie.
― Może tak miało być?
― Może.
― Ale nie śmieszy cię to, że stało się to właściwie w tym samym czasie? – chłopak zaśmiał się nerwowo. Jego głos podejrzanie zadrżał, gdy chciał ukryć powagę pod maską fałszywej wesołości.
Emilia milczała. Czuła rozchodzące się po palcach prawej dłoni nieprzyjemne pieczenie.
― Chcesz się przytulić?
Dziewczyna nie odpowiedziała, tylko oparła głowę na jego ramieniu. Poczuła się nagle, jakby po długiej, męczącej podróży wróciła wreszcie do domu. Przymknęła oczy, gdy Maciek kojącym ruchem głaskał ją delikatnie po karku.
― Co ci się stało w rękę...?
― Och – mruknęła Emilia. Czar chwili prysł. Oderwała głowę od ramienia chłopaka i spojrzała na swoją prawą dłoń. Z trudem rozprostowała palce, w poprzek których biegła płytka, ale bolesna rana. Krew na skórze zaczęła już krzepnąć, ale rozcięcie nie przestawało boleć.
― Mam tu gdzieś chusteczki – powiedział Maciek, grzebiąc w kieszeniach kurtki. Lubiła w nim to, że zawsze był na wszystko przygotowany. Ona często zapominała wziąć ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy, a jeśli je już wzięła, to często je gubiła. Rzeczy takie jak klucze, chusteczki czy pieniądze miała przy sobie najrzadziej, bo były najczęściej potrzebne.
Wreszcie wyciągnął z kieszeni pomiętą paczkę chusteczek. Wyjął jedną i owinął nią dłoń Emilii. Zacisnął palce na opatrunku o wiele za mocno i o wiele za długo. Po kilkunastu sekundach nie dałby już rady wmówić nikomu, że chciał po prostu zatrzymać krwawienie.
― Em, ja...
Emilia przełknęła ślinę. Bała się tej chwili, bała się jak cholera, że kiedyś to od niego wreszcie usłyszy, ale chyba jeszcze bardziej bała się, że on końcu powie to jakiejś innej. Nie chciała, żeby ją zostawił, tak jak przed paroma laty jej ojciec, który najpierw zatrzasnął sobie drzwi, a potem tak po prostu sobie zachorował i umarł. Nie przeżyłaby chyba tego, gdyby kolejna ważna osoba w jej życiu odwróciła się od niej plecami.
Ale przecież wszystko zmierzało w tym kierunku. Ona też się oddalała, tym samym pozwalając mu odejść. Powoli zaczynała już rozumieć, że ci wszyscy okropni dorośli mają rację. Nie mogli się już tak po prostu przyjaźnić. Musiała albo go puścić, albo do siebie przywiązać na dobre.
― Wiem – przerwała mu, licząc na to, że pożyją w spokoju jeszcze trochę, zanim spadnie na nich ciężar tych słów.
Jednak on chciał, by klamka zapadła już teraz, nagle. Miał wrażenie, że wszyscy tego od niego oczekują, a jeśli on sam nie zadeklarował się wcześniej, to chyba tylko dlatego, że brakło mu odwagi. Bo przecież nie mogło być żadnego innego powodu.
― Ja cię chyba kocham – powiedział w końcu i nic się nie wydarzyło. W jego głowie nie rozległy się fanfary, nie usłyszał brzmienia anielskich trąb, trawa nie stała się zieleńsza, a ptaki nie zaczęły śpiewać głośniej. Nie miał też wrażenia, że ziemia rozstąpi się zaraz pod nim, by pochłonąć go wraz z tym podłym kłamstwem. W ogóle niczego nie czuł.
Z kolei serce Emilii rozpadło się na tysiące kawałków. Już od dawna żyła w strachu przed tą chwilą, ale gdzieś w głębi duszy wiedziała, że kiedyś nastąpi.
― Ja ciebie chyba też – powiedziała ostrożnie.
Nie czuła, że kłamie. Kochała go przecież już od dawna, ale co z tego, że nie tak, jak tego od niej oczekiwano? Tysiące razy słyszała, by nie zawracała mu głowy, skoro zamierza umawiać się z innymi chłopcami. Nie miała jednak potrzeby wiązania się z kimkolwiek, więc mogła bez żalu zrezygnować z tego przywileju. Nie wierzyła w wielką, romantyczną miłość rodem z książek czy filmów. Maćka przecież kochała – chciała spędzać z nim czas, śmiać się, rozmawiać i dbać o niego. Chciała, by był szczęśliwy i mogłaby dzielić z nim to szczęście. Matka tyle razy mówiła, jaka to ogromna miłość połączyła ją z ojcem i co jej z tego wyszło? Maciek nigdy by jej nie zostawił. Emilia była tego pewna bardziej niż czegokolwiek innego.
Chwila, kiedy przypieczętowali te nieśmiałe wyznania pierwszym pocałunkiem, wydała im się bardziej doniosła i wiążąca niż te wszystkie sceny z filmów, w których pocałunek następuje w kościele po uroczystej przysiędze. Gdy po krótkiej chwili oderwali się od siebie, oboje przekonywali się w myślach, że tak właśnie będzie najlepiej. Byli przekonani, że ta druga strona właśnie tego chciała i zupełnie nie zdawali sobie sprawy, że ich poświęcenie będzie spełnieniem marzeń dla wszystkich poza nimi samymi.
― Słyszysz mnie?
Jola wróciła na ziemię, do znajomego pokoju, do matki i do dziewczynki, która nigdy nie powinna była dorosnąć.
― Przepraszam, zamyśliłam się.
― Pytałam, czy się czegoś napijesz.
― Nie, dziękuję. Już dość późno.
― Jola... Ja tu zostaję – wtrąciła się Emilka. Miało to zabrzmieć jak stwierdzenie, ale błagalny ton wskazywał, że to jednak prośba.
― Musimy wracać.
Bardzo chętnie zostawiłaby Emilkę pod opieką mamy i w oczach kobiety dostrzegła, że ta także nie miałaby nic przeciwko. Jolę dziwiło, jak mało potrzeba, by stały się sobie prawie zupełnie obce. Nie mogła przypomnieć sobie, by stało się coś konkretnego, co zbudowało taką ścianę pomiędzy nimi. Widocznie małe, pozornie nic nieznaczące zdarzenia i niedopowiedzenia składały się cegiełka po cegiełce przez te wszystkie lata.
― Ona może tu zostać. Domyślam się, że to dla ciebie kłopot i...
― I masz rację – wycedziła Jola przez zęby. Wizyta tutaj niepotrzebnie przywołała upiory sprzed lat. Odejście ojca. Maciek. Stopniowe oddalanie się od matki i porzucanie wszystkiego, co niegdyś było jej drogie... ― Ale to niestety tak nie działa. Wydaje mi się, że muszę ją wziąć ze sobą.
― Skoro tak uważasz... Ale cieszę się bardzo, że przyjechałaś.
― Nie byłam gościem, tylko raczej szoferem.
― Nie, naprawdę. Cieszę się. Zawsze będziesz tu mile widziana – powiedziała matka łamiącym się głosem.
Jola syknęła cicho. Nie czuła się na siłach, by oglądać łzy swojej matki. Sama nigdy nie wpadłaby na to, by przywieźć tu Emilkę, ale w każdym życzeniu małej tliła się iskierka nadziei, że dziewczynka być może wreszcie zniknie z jej życia... Chociaż Jola nie chciała się do tego przyznać, miała cichą nadzieję, że to spotkanie zadziała niczym magiczne zaklęcie. Początek i koniec.
― Może ty zapomniałaś, ale są tu ludzie, którzy wciąż pamiętają...
Matka Joli wyraźnie się zmieszała.
― Emilko, idź na chwilę na górę, dobrze?
― Dlaczego? Chcę zostać z tobą!
― Proszę cię.
― A kiedy wróci tata? Chciałabym się z nim przywitać, zanim pojedziemy.
Jola nieznacznie pokręciła głową, czując na sobie przelotne spojrzenie matki. Liczyła na to, że ta odgadnie jej intencje i poczęstuje małą kolejnym białym kłamstwem.
― Pracuje dziś na nocną zmianę, kotku.
― Och, szkoda... To mogę chociaż iść pobawić się z Maćkiem?
„Maciek... Maciek... Ciekawe, jak on teraz wygląda. Co robi. Czy ułożył sobie życie?" – zastawiała się w myślach Jola. Gdy w sporadycznych rozmowach z matką czuła, że temat niebezpiecznie zmierza w jego kierunku, natychmiast zmieniała wątek. Mama szybko nauczyła się, że wspominanie o Maćku drażni córkę, a w najgorszym razie kończy się nawet zerwanym połączeniem, przestała więc dość szybko o nim wspominać. Maciek był tematem tabu.
― Maciek... eee... chyba jest chory. Lepiej nie. Może następnym razem.
― To mogę tu jeszcze przyjechać?! Naprawdę? – Emilka zaczęła przebierać nogami z radości.
― Oczywiście, skarbie... A teraz pójdziesz na chwilę na górę?
Dziewczynka zacisnęła ze złością usta, ale w końcu posłusznie poczłapała po schodach. Szła ostentacyjnie zgarbiona tak, że nogi misia Zigiego wlokły się po stopniach.
― Maciek się żeni – wyszeptała matka Joli, ledwo ucichły kroki dziecka. Powiedziała to z takim namaszczeniem, jakby chodziło o kogoś z brytyjskiej rodziny królewskiej.
Jola postanowiła przyjąć taktykę obojętną i udawać, że jej to nie obchodzi.
― I co z tego?
― Nic. Po prostu uważam, że powinnaś wiedzieć.
― Nie żałuję tego, co zrobiłam dziesięć lat temu – rzuciła Jola zajadle, chociaż nikt ją o to nie oskarżał. – Znam ją?
― Tak. To Agnieszka.
Jola przymknęła oczy. Doskonale pamiętała twarz Agnieszki, kiedy po raz pierwszy zjawili się z Maćkiem w szkole jako para. Para-para, nie para przyjaciół. Poczekali z tym kilka tygodni, ukrywając swój związek przed wszystkimi, ale to i tak nie poprawiło sytuacji. Ludzie wiedzieli swoje, a najwięcej oberwało się właśnie Joli – wtedy jeszcze Emilii. Plotkowano, że wyrachowana dziewucha odbiła chłopaka porządnej dziewczynie. Przez dwa lata podejrzewano nawet, że zaszła w ciążę, a biedny Maciek zerwał z Agnieszką tylko z poczucia przyzwoitości. Scenariusze były naprawdę różne, ale w żadnym z nich Jola nie była ofiarą.
― A to ciekawe – skomentowała wreszcie. – Widocznie stara miłość nie rdzewieje.
― Ty to mówisz...?
Tak, ja, Emilia Jolanta we własnej osobie – miała ochotę odpowiedzieć. Wielokrotnie mówiła Maćkowi, że go kocha i nigdy nie miała wrażenia, że go okłamuje. Nawet teraz, choć minęło już kilka lat, czuła na jego myśl dziwne drganie w okolicy serca. Miała problem ze zdefiniowaniem tego uczucia. Nie była to z pewnością miłość w romantycznym tego słowa znaczeniu. Słysząc o Agnieszce nie poczuła bolesnego ukłucia zazdrości tylko raczej przemożną chęć skontrolowania, czy Maciek będzie z nią szczęśliwy. Po kilku chwilach Jola doszła wreszcie do wniosku, że wiedzie nią czysta ciekawość. Jej serce było niczym stare radio, które nagle zaczęło odbierać na znajomych falach – ale nie wygrywało przy tym ckliwych melodii.
― To był błąd, że kiedykolwiek byliśmy razem.
Od początku jej się to nie podobało. Zresztą Maćkowi też nie dodawało skrzydeł. Oboje byli przerażeni, ale brnęli to dalej, bo każde z nich myślało, że tego właśnie chciałoby to drugie. Zaczęli chodzić ze sobą oficjalnie w drugiej klasie liceum. Na zdjęciu z czwartej klasy Jola miała oczy podkrążone i okrągłe jak spodki. Maciek stał tuż obok, wyprostowany niczym żołnierz i ponuro poważny. Nigdy taki nie był. Oboje czuli, jak na ich szyjach zaczyna zaciskać się pętla oczekiwań – Maciek miał objąć warsztat po ojcu, a Jola osiąść w sklepie. W żadnym wypadku nie było mowy o studiach czy podróżach. Najpierw rodzice zaczęli przebąkiwać coś o ślubie i choć z początku Jola z Maćkiem zgodnie prychali pogardliwie na ten pomysł, to ani się obejrzeli, a zaczęli wspólnie planować wesele.
Maciek oświadczył się tuż po maturze. Chociaż ich wspólna decyzja o byciu razem nie zapadła w specjalnie nastrojowych okolicznościach, to oświadczyny były już zupełnie odarte z jakiejkolwiek romantycznej aury. Chłopak przyszedł do Joli w jej urodziny, a ona już wtedy doskonale wiedziała po co i z czym. Ubrała się w swoją najlepszą sukienkę – prostą, niebieską, z krótkimi rękawami i dekoltem w serek. Wiedziała, że mama się wzruszy i na pewno będzie chciała zrobić im zdjęcie. Maciek dał mamie Joli bukiet róż, a potem klęknął przed swoją dziewczyną zupełnie jak na filmach, z których jako para przyjaciół zaśmiewali się do łez. Ona udała zaskoczoną i wśród wymuszonych ochów i achów udało jej się wreszcie wydusić z siebie magiczne „tak".
Od tamtej pory nic nie było już tak jak na filmach. Jola boleśnie wyraźnie widziała swoją przyszłość – całe życie za ladą. Gotowanie obiadów dla męża harującego w warsztacie. Oczekiwania dorosłych, do których powoli już sama musiała się zaliczać nie kończyły się przecież na ślubie! Najpóźniej za rok będzie musiała niańczyć już swoje pierwsze dziecko – i chyba właśnie to napawało ją największym przerażeniem.
Pieluchy, gotowanie, sprzątanie, niekończące się pranie, powiększające się wydatki. Jola miała bolesną świadomość, że nie byłaby nawet w połowie tak dobrą matką jak jej własna, która od najmłodszych lat z anielską cierpliwością objaśniała jej świat. Mama Joli zawiodła tylko w jednym momencie, pechowo akurat w tym, kiedy córka najbardziej jej potrzebowała: nigdy nie potrafiła powiedzieć, dlaczego tata odszedł.
A gdyby Jola stanęła kiedykolwiek przed takim zadaniem? Co odpowiedziałaby Maciusiowi Juniorowi? Nie miała zielonego pojęcia, więc zrobiła wszystko, by nigdy nie musieć się nad tym zastanawiać.
Nie uciekła w białej sukni spod samego ołtarza, chociaż to i tak niewiele zmieniało. Na małej wsi ich zaręczyny nie były żadną tajemnicą. Gdy Jola poszła pewnego dnia do Maćka i niespodziewanie oddała pierścionek, przez moment wydawało jej się nawet, że dostrzegła ulgę na jego twarzy. Z odczytaniem emocji targających jego matką nie miała najmniejszego problemu. Jeśli do tej pory wszyscy traktowali Jolę z dystansem ze względu na krzywdę Agnieszki, to teraz otwarcie jej nienawidzili. Jola postanowiła nie czekać, aż wywiozą ją na gnoju niczym Jagnę w Chłopach i sama się spakowała. Wyniosła się na studia do Katowic, bo prawdopodobieństwo, że spotka na uczelni kogoś znajomego, było tam znacznie mniejsze niż w Krakowie.
Od samego początku chwytała się różnych możliwych prac, by jakoś związać koniec z końcem bez pomocy matki. Przez pięć lat studiów liczyła się z każdym groszem, ale wcale nie oznaczało, że była oszczędna. Wręcz przeciwnie – swoją pierwszą pensję z pracy w korporacji przepuściła jednego popołudnia na ciuchy i buty. Wcześniej nie miała niczego i gdy wreszcie udało jej się coś dostać, od razu zachłysnęła się pieniędzmi. Z kolejnymi awansami i podwyżkami przychodziły liczne nadgodziny. Jolę uratowało prawdopodobnie to, że nie miała już tyle czasu na zakupy co kiedyś.
― Nie chciałabyś go zobaczyć? – zapytała mama Joli, po raz kolejny sprowadzając córkę na ziemię. – On naprawdę nie ma do ciebie pretensji. Często o ciebie pyta.
Jolanta wzruszyła ramionami. Oczywiście rozumiała te pytania i sama była ciekawa, co słychać u jej przyjaciela z dzieciństwa. Kiedyś przecież tak wiele ich łączyło...! Wspólne dziecięce psoty, zabawy, problemy w szkole. Wszystko ostatecznie upadło pod ciężarem planowanego ślubu. Jola wiedziała, że jeśli wtedy się nie zatrzyma, to już na zawsze straci szansę na realizowanie swoich aspiracji. Przeprowadzka do większego miasta, studia, praca, która dawałaby jej satysfakcję i częste podróże poszłyby z dymem. Wiedziała, że po zejściu ze ślubnego kobierca będzie oglądać tylko dom, sklep i niekończące się lasy. Mogłaby tylko patrzeć, jak jej marzenia spełniają się innym i to w imię czego? Dla matki, która przecież w głębi duszy pragnęła dla córki lepszego życia czy dla Maćka, który w okresie narzeczeństwa przestał już nawet udawać, że jest szczęśliwy?
― To nie jest dobry pomysł. Możesz mu następnym razem powiedzieć, że u mnie wszystko w porządku. Mam świetną pracę, dobrze zarabiam i tego...
„I nie mam życia prywatnego" – dodała w myślach.
― Ale jesteś szczęśliwa, kochanie? – zapytała matka, sięgając nad stołem po rękę córki. Jola cofnęła się, udając, że chciała po prostu sprawdzić godzinę na telefonie.
― Powiedz mu, że...
― Ale to nie on pyta, tylko ja.
Jola przyjrzała się swoim starannie opiłowanym paznokciom w modnym, cielistym kolorze. Powiedzieć, że nie była szczęśliwa, to stanowczo za dużo, ale nie potrafiła po prostu radośnie przytaknąć. Myślała o Maćku, który już wkrótce będzie wracał do swojej żony Agnieszki. I choć może nie będą mieli mieszkania z widokiem na miasto ani jakiejś szczególnie prestiżowej pracy, to będą pewnie szczęśliwsi od niej.
― Nie jest źle. Nie, jest okej. Może niedługo dostanę awans.
― Cieszę się, kochanie. Dobrze się stało... Tutaj wiele dziewczyn oddałoby wszystko, żeby być na twoim miejscu.
― Pewnie tak – odparła Jola, lekko zamyślona. Przypomniała sobie słowa Emilki: „Gdy dorosnę, nigdy nie będę tak pracować!" i poczuła nagle, że nie jest do końca fair w stosunku do siebie. Ale może tak właśnie musiało być; może po prostu nie można mieć wszystkiego. „Trawka jest zawsze bardziej zielona tam, gdzie nas nie ma" – pomyślała z żalem.
― Jedźcie ostrożnie. To... to naprawdę niesamowite. Nadal tego nie rozumiem.
― Ja też nie. Zadzwonię do ciebie, dobrze? Może mnie odwiedzisz?
Twarz kobiety rozpromieniła się. Ujęło jej to dobre kilka lat i Jola przez moment dostrzegła iskry radości w piwnych oczach – tak bardzo charakterystyczne dla tej mamy, która pamiętała z dzieciństwa.
― Oczywiście, kiedy tylko zechcesz.
― Emilia! – zawołała Jolanta w stronę schodów. – Musimy już wracać!
Głowa dziewczynki wychyliła się przez barierkę. Blond kucyki dyndały uroczo wokół zarumienionych policzków. Usta Emilki wygięły się w smutny łuk – mina dziecięcego, emocjonalnego szantażu, którą Maciek nazywał zawsze Odwróconym Bananem.
Jola parsknęła śmiechem, przypominając sobie setki sytuacji, w których udało im się uniknąć kary albo wymusić coś na mamach właśnie za sprawą Odwróconego Banana.
― Nie rób tak, bo ci tak zostanie – zagroziła. Emilka zeszła powoli na dół, czując, że nie ma miejsca na żarty.
― To do widzenia, mamusiu! – zawołała smutno dziewczynka. Nie czekała, aż kobieta pochyli się, by ją objąć, lecz przytuliła ją mocno na wysokości kolan. – Kocham cię, wiesz?
― Wiem – odparła mama, głaszcząc sześciolatkę po głowie. – Ja ciebie też kocham. Jedźcie szczęśliwie.
― Dobra, dosyć już tego – mruknęła Jolanta. – Do samochodu. Pa!
Kobieta zamknęła za nimi drzwi. Musiała być naprawdę roztrzęsiona z emocji – z wrażenia zapomniała obsypać córkę słoikami pełnymi domowych przetworów, które ta po wizycie w domu zawsze przywoziła ze sobą do Katowic. Jola wyciągnęła kluczyki i otworzyła samochód. Emilka pobiegła do auta i wspięła się na tylne siedzenie, po czym posłusznie zapięła pasy. Jolanta szła do swojej skody powoli, dumnie wyciągając długie nogi na kilkucentymetrowych obcasach, jakby podświadomie czuła, że ktoś może ją obserwować. Prawie straciła równowagę, gdy usłyszała, znajomy, męski głos:
― Em, to ty?
Z początku go nie dostrzegła. Zastanawiała się, od jak dawna siedział na ganku swojego rodzinnego domu. Czekał na nią? Mężczyzna wstał i podszedł do swojej dawnej przyjaciółki. W świetle latarni dokładniej zobaczyła jego rysy. Niewiele się zmienił. Miał krótkie, jasne włosy, lekko przerzedzone tuż nad czołem. Pod gęstymi brwiami błyszczały bystro te same niebieskie oczy, a prawy kącik ust nadal był nieco wyżej niż prawy, co sprawiało czasem mylne wrażenie lekko kpiącego uśmieszku. Jedyną różnicą w porównaniu z nastoletnim Maćkiem był widoczny, kilkudniowy zarost, którego chłopak mimo wszelkich starań nie mógł się dorobić w liceum.
― Cze-eść – wydukała Jolanta.
― Tak, to ty. Zmieniłaś się – powiedział. Nie z podziwem czy pogardą, lecz tak zwyczajnie. – Ale dobrze wyglądasz.
― Ty też niczego sobie – odparła, starając się wygłosić tę uwagę możliwie obojętnym tonem.
― Zobaczyłem katowicką rejestrację. Tak myślałem, że to MUSISZ być ty.
Spuściła wzrok, by nie patrzeć mu w oczy i wtedy dostrzegła jego duże, silne dłonie. Miał lekko zabrudzone paznokcie, co zawsze ją odrzucało, ale jakoś nie w tym przypadku. Pomyślała, że Mareczek nigdy nie pobrudziłby sobie rąk, ale ten fakt nie budził w niej specjalnie pozytywnych uczuć.
― Dobry wieczór – rozległ się cienki głosik tuż za nimi.
Emilka wygramoliła się z auta, a Jola resztkami sił zdusiła w sobie krzyk: „Wracaj NATYCHMIAST do środka!". Podobnie jak w przypadku portiera, Marka i Ramony – i tym razem było już za późno na jakąkolwiek interwencję. Oczy Maćka rozszerzyły się ze zdumienia na widok dziewczynki, z którą bawił się całe dzieciństwo. I choć Emilka nie mogła rozpoznać w stojącym przed nią mężczyźnie tamtego chłopca, z którym kiedyś wspinała się po drzewach i wykradała jabłka z ogrodu sąsiadów, to poczuła coś w rodzaju dziwnego przyciągania. Jakby ten ktoś był jej niegdyś bliski; jakby powinna go znać, ale nie mogła sobie zupełnie przypomnieć skąd.
― Nie wiedziałem, że masz córkę – powiedział Maciek. – Zawsze mówiłaś, że nie chcesz mieć dzieci.
― I nic się w tej materii nie zmieniło – zaśmiała się sztucznie. – To nie jest moja córka. Marsz z powrotem do samochodu – wycedziła przez zęby w stronę Emilki.
Dziewczynka posłuchała polecenia dopiero po kilku sekundach. Wpatrywała się Maćka jak zahipnotyzowana, jakby był żywą, gadającą Myszką Miki.
― Wygląda zupełnie jak ty w jej wieku.
― Połowa dziewczynek tak wygląda. Gdy dzisiaj przyjechałam po nią do przedszkola, prawie wzięłam ze sobą obce dziecko – rzuciła nonszalancko. – To córka koleżanki. Pomyślałam, że wezmę ją na wiochę, wiesz, kurki, krówki, te rzeczy.
― Na wiochę – skrzywił się Maciek. – To musiała być trauma dla takiej pani z wielkiego miasta.
― Wiesz, że wcale nie o to mi chodziło. Nie bądź złośliwy – jęknęła.
― Ja jestem złośliwy?! JA?!
― Matka powiedziała mi, że już to przebolałeś, ale najwyraźniej nie miała racji – powiedziała Jolanta, lukrując całą wypowiedź lepką podłością, której nie powstydziłaby się sama Ramonka. Chciała już odwrócić się na pięcie i odejść, gdy Maciek chwycił ją mocno za ramię.
― Znałem kiedyś dziewczynę, która marzyła o rzeczach, o których ja nawet nie odważyłbym się pomyśleć... Nigdy bym nie przypuszczał, że skończy w ten sposób...
― Dziecinada! – syknęła. – Zejdź wreszcie na ziemię! Ludzie dorastają, zmieniają się!
― Owszem, ja też się zmieniłem. Można się zmienić, ale wciąż być tym samym człowiekiem, rozumiesz? A ty...? Ładnie wyglądasz... Ale kompletnie nie poznaję dziewczyny, za którą się przebrałaś – dodał z pogardą.
― Maciek! – zawołał piskliwy głos. – Ktoś do nas przyjechał? O tej porze?
Na ganku zapaliło się światło, a chwilę później na progu pojawiła się Agnieszka. Jola zauważyła z niejaką satysfakcją, że jej dawna koleżanka bardzo przytyła od czasów szkolnych. Agnieszka kołysała się lekko na boki niczym bańka-stańka. Miała jasnobrązowe, długie do pasa włosy, duże, zielone oczy i okrągłe policzki. Jola aż skuliła się w swojej drogiej spódnicy i eleganckim żakiecie. Stojąc przed Agnieszką opakowaną w jaskrawozielony t-shirt i dresowe, czarne spodnie, czuła się bardzo nie na miejscu.
Dopiero po chwili zrozumiała sens napisu na koszulce Agnieszki: TU MIESZKA TOMUŚ. Kobieta nie była tak po prostu gruba. Była gruba i w ciąży.
― Gratuluję wam – wydusiła z siebie Jola. – Słyszałam też o ślubie.
― Co ta suka tu robi? – warknęła Agnieszka, marszcząc brwi. Maciek nie stanął w obronie swojej dawnej przyjaciółki, tylko przewrócił oczami.
― Aga, opanuj się.
― Czego ona tu chce?!
― AGNIESZKA!
― Co, może zachciało jej się powtórki z rozrywki? Może wydawało jej się, że polecisz za nią po raz drugi? Ale jak widzisz – warknęła kobieta, pokazując na swój wielki brzuch – nie czekał na ciebie. Za miesiąc urodzi nam się syn. Jeśli jednak zaraz się stąd nie wyniesiesz, to mogę się wkurzyć i Maciek zostanie tatą trochę szybciej.
Jola uniosła dłonie w geście poddania. A więc tak by to wyglądało, gdyby została... Rozciągnięte ciuchy, domek pod lasem i rozstępy na brzuchu. Świetnie. Dobrze wiedzieć.
„Przynajmniej nie przychodziłabyś codziennie do pustej kawalerki" – wyszeptał piskliwy głosik w jej głowie. Brzmiał trochę tak, jak Złośliwa Ramonka, która nawdychała się helu i popiła go sporą ilością alkoholu.
Maciek uspokajającym gestem położył prawą dłoń na brzuchu swojej przyszłej żony, a lewą rękę wsunął jej we włosy.
― Spokojnie, tylko rozmawialiśmy – wyszeptał, głęboko patrząc Agnieszce w oczy. Jego ton był aksamitny i głęboki. W miarę, jak oddech kobiety powoli się uspokajał, usta Maćka wyginały się coraz bardziej w ciepłym uśmiechu. – Już w porządku. Nie możesz się teraz denerwować, rozumiesz?
Oboje sprawiali wrażenie, jakby byli na jakiejś innej planecie, do której Jola nie miała dostępu. Tylko Maciek, Agnieszka i jej brzuch. Ich syn. Jolanta wycofała się powoli w kierunku samochodu. Czuła się dziwnie, jakby ich podglądała. Zawsze tak się czuła w obecności ludzi, którzy naprawdę się kochali. Jakby oni posiedli jakąś magiczną, tajemną wiedzę, której jej nikt nigdy nie nauczył.
Jolanta wsiadła do samochodu i zapięła pasy. Obserwowała Maćka i Agnieszkę w tylnym lusterku, ale żadne z nich nie obejrzało się za nią ani razu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top