Rozdział 19 1/?
Kościół pod wezwaniem Matki Boskiej Różańcowej w Patrimoine miał się nijak do skromnych kapliczek w okolicach zamieszkałych przez Allistora. Dwie, pnące się ku niebu wieże w fasadzie zdawały się nachylać nad wychodzącymi z budynku wiernymi. Ściany z jasnego kamienia odbijały światło poranka i lśniły w jego blasku. Allistor zawiesił wzrok na trzech portalach zdobionych płaskorzeźbą. Zadziwiająco szczegółowe reliefy przedstawiały tajemnice różańca. Jedna ze scen ukazywała rozradowaną Maryję przytulającą swojego syna — odnalezienie Jezusa w świątyni.
"Boże, żeby tylko Kiaran się tak znalazł..." pomyślał udręczony wierny, zanim przestąpił próg świątyni.
Uklęknął, przeżegnał się i ruszył w stronę zakrystii. Normalnie umówiłby się z proboszczem na plebanii, jednak poprosił o jak najszybsze spotkanie. Mimo tej nagłej zapowiedzi miał zostać przyjęty między obrzędami.
Dźwięki jego kroków odbijały się od kamiennej posadzki, gdy mijał filary zdobione marmurowymi płytami. Po mszy niemal wszystkie ławy opustoszały. Pozostało jedynie kilku modlących się ludzi, których najmniejszy ruch było słychać na drugim końcu nawy.
Klęknął jeszcze raz przed ołtarzem. Unikał patrzenia na pokryty czerwienią krzyż.
Zapukał i usłyszawszy stłumione „proszę", wszedł do zakrystii, w której duchowny właśnie zmieniał szaty liturgiczne.
— Bonjour, Père Armand — wypowiedział formułkę, którą nauczyła go Rosaline i posłał proboszczowi najsympatyczniejszy ze swoich uśmiechów.
•••
Nie potrzebował samochodu. Miejsce, do którego zmierzał, znajdowało się dziesięć minut piechotą od kościoła. Jedną dłonią wyciągnął z kieszeni telefon, drugą naprzemiennie rozluźniał i zaciskał w pięść. Wybrał numer, na ekranie pojawił się napis: „Mama".
— Powinni wiedzieć — mruknął do siebie. Jego palec zawisł nad zieloną słuchawką. — To ich dziecko.
I szedł tak, nachylony nad telefonem, dopóki nie zorientował się, że poszedł w złą stronę. Włączył wtedy nawigację i postanowił, że zadzwoni, gdy wróci do domu.
Pogoda nie sprzyjała przechadzkom. Po nocnym deszczu powoli robiło się parno, duszno i gorąco, choć gdy Allistor jeszcze wychodził, niska temperatura sprawiła, Rosaline zmusiła go do zarzucenia na siebie kurtki. Teraz musiał zdjąć niepotrzebną warstwę i nosić ją na rękach. Nie minęło dużo czasu, gdy zaczął nią wymachiwać, a energia, która zebrała się w jego rękach, powoli opadała.
Wkrótce zorientował się, że kojarzy otaczające go budynki. Nie musiał długo się rozglądać, by zrozumieć, skąd. Chyba już nigdy nie zapomni subtelnego, błękitnego szyldu z napisem: „Champ de bleuet".
Zatrzymał się. Na szklanych drzwiach widniała tabliczka mówiąca: „Zamknięte, zapraszamy innym razem!", choć wiszące pod nią godziny otwarcia zdradzały, że kwiaciarnia powinna tego dnia funkcjonować. Czyli nic się nie zmieniło, od kiedy odwiedził to miejsce podczas pierwszych poszukiwań Kiarana.
Prychhnął z irytacją. Oby policja była po dokładnym przeszukaniu tego miejsca. Gdyby miało okazać się, że jego brat jest tam gdzieś uwięziony, tuż pod ich nosami...
Zmusił się do wznowienia marszu. Stanie tam i rozmyślanie nie przyniosłoby mu nic dobrego, kiedy mógł zasięgnąć informacji od kogoś, kto rzeczywiście mógł je posiadać.
Ostatecznie dotarł na miejsce nie w dziesięć minut, a w dwadzieścia. Z jednej strony zmarnował czas, a z drugiej, to były jedne z niewielu chwil względnego spokoju, jakich miał w najbliższym czasie doświadczyć. Podrzucił nerwowo kurtkę. Nie był na to wszystko gotowy. Chyba nikt by nie był.
Odetchnął, by upewnić się, że jest w miarę spokojny, zanim przez ruchome drzwi wszedł do szerokiego, lśniącego nowością budynku.
Ostatnim razem gdy tu przebywał, zupełnie nie zwracał uwagi na otoczenie. Teraz napięcie minimalnie opadło i Allistorowi rzuciła się w oczy błyszcząca posadzka wyłożona białymi kafelkami, ściany z przyciemnianego szkła oraz urocza, drewniana lada w recepcji. To wszystko sprawiało, że czuł się raczej jak w Glasgow, niż w niewielkim, skromnym miasteczku. Ten wystrój, dopełniony jeszcze doniczkami z egzotycznymi kwiatami zdawał się błagać, by widzieć w nim nowoczesność i rozwój.
Allistor widział raczej pociechę. Taka piękna, zadbana siedziba sugerowała wysoki poziom pracowników. To dodało mu nieco nadziei i pozwoliło uwierzyć, że nie przybył tu na marne.
Podszedł do recepcji, gdzie poczuł na sobie czyjeś oceniające spojrzenie. Należało ono do stojącej za ladą kobiety w średnim wieku. Gdy oglądała to jego ubranie, to fryzurę, to twarz, na jej czole ukazywały się trzy, głębokie zmarszczki, a oczy zamieniały się w wąskie szparki. Grymas na jej twarzy zrobił się jeszcze wyraźniejszy, kiedy przywitał się z nią po angielsku. Teraz wyglądała, jakby właśnie zjadła całą cytrynę na raz.
— Dzień dobry — mruknęła łamaną angielszczyzną, którą ledwo dało się zrozumieć. — W czym mogę pomóc?
— Czy mógłbym pomówić z oficerem Gaillardem?
— A jak się pan nazywa i w jakiej sprawie chce pan z nim rozmawiać? — Jad ciekł ze słów tej kobiety, jakby osoba, z którą rozmawiała, zamordowała całą jej rodzinę. Co on jej takiego zrobił?
Allistor ledwo przełknął parę nieprzyjemnych uwag, które z chęcią by jej rzucił. Zamiast tego, zimnym tonem odpowiedział:
— Nazywam się Allistor Farewell. Chciałem zapytać o postępy w śledztwie. Pan Gaillard zajmuje się zaginięciem mojego brata.
Na recepcjonistce nie zrobiło to wrażenia. Zastukała w klawiaturę swojego komputerka, kliknęła parę razy i przybliżyła twarz do ekranu, tak, że jej nos niemal go dotykał. W końcu cmoknęła z niezadowoleniem.
— Dokument tożsamości proszę.
Podał jej dowód osobisty. Kobieta przejrzała go, uniosła brwi, spojrzała jeszcze raz na niego, potem z powrotem na kartę. Prychnęła i oddała mu przedmiot.
— Proszę usiąść tam i zaczekać — odparła i wskazała mu krzesła stojące pod ścianą. — Funkcjonariusz zaraz przyjdzie i pana zaprowadzi.
Nie czekała na odpowiedź, natomiast Allistor nie zamierzał jej udzielać. Oboje zajęli się sobą, a wzajemna irytacja była wyraźnie wymalowana na ich twarzach.
...
Minęły może dwie godziny, od kiedy wyszedł z domu, ale zdawało mu się, że były to raczej dwa dni. Na sztywnych nogach przeszedł przez białą furtkę, a wtedy całe napięcie, które skumulowało się w nim tego poranka, gwałtownie opadło. Świat zawirował mu przed oczami. Złapał krawędź płotu i dał sobie czas, by odetchnąć.
Czekała go jeszcze co najmniej jedna ciężka rozmowa.
Powłóczył nogami do drzwi. Palce miał całe zdrętwiałe od zaciskania ich w pięść, więc zaczął rozprostowywać je i z powrotem zginać. Nie przeszło. Zignorował to i położył dłoń na klamce. Zawahał się.
Odetchnął kilka razy. Policzył do dziesięciu. Teraz już nie było ucieczki.
Nacisnął klamkę i wszedł do domu, w którym wkrótce miał zamieszkać na stałe.
Nie zdążył nawet zamknąć za sobą drzwi, gdy usłyszał wołania i tupot stóp ze schodów. Przynajmniej udało mu się odwiesić kurtkę, zanim do jego nóg przykleiły się dwa małe gnomy. Uśmiechnął się słabo i poczochrał ich włosy.
— Nareszcie wróciłeś! — zawołał młodszy z nich. — Ciocia Rosa zrobiła nam pyszne śniadanie!
— Gdzie byłeś? — zapytał starszy. — Na pewno nie na zakupach. Wiesz już, kiedy Kiaran wróci?
Allistor odwrócił szybko głowę, żeby chłopcy nie zauważyli zmian w jego wyrazie twarzy. Wziął Willa na ręce, a Collina poklepał po głowie, po czym ruszył do kuchni.
— Wszystko po kolei — odparł.
To nie uciszyło jego braci, którzy dalej zadawali pytania i komentowali wrażenia z ostatnich godzin. Choć szczerze starał się ich słuchać, kiedy tylko zobaczył Rosaline czekającą na niego z ciepłą herbatą i dwoma talerzami pachnących ciasteczek, zapomniał o wszystkim, co usłyszał.
Wymienił spojrzenia ze swoją narzeczoną. To na razie wystarczyło, by przekazać jej wszystko, co należało. Kobieta wzięła od niego Willa i przekazała chłopcom talerz ciasteczek. Uradowani pobiegli ze smakołykami do salonu. Collin nieco się wahał, ale gdy zobaczył, że jego młodszy brat ucieka ze wszystkimi słodyczami, błyskawicznie podążył jego śladem.
Nareszcie zostali sami. Allistor bez słowa oparł głowę o ramię Rosaline. Po chwili poczuł na plecach czułe ciepło jej dłoni.
— Chodź do salonu. Musisz odsapnąć — stwierdziła tym łagodnym, kojącym głosem. Usłuchał.
Już wkrótce siedział w rogu kanapy, otulony kocem i z kubkiem w ręcznie malowane kameleony w dłoniach. Było mu nieco za gorąco, ale to nie miało znaczenia. Póki czyjaś dłoń głaskała jego głowę, póki mógł usiąść na spokojnie i napić się herbaty, którą dla niego zaparzono, wystarczyła mu ta odrobina ukojenia.
Nie rozmawiali. Rozkoszowali się każdą minutą spokoju, każdą chwilą, która odwlekała nieuniknione.
W momencie, w którym na dnie kubka zaczęły ukazywać się fusy, chłopcom najwyraźniej skończyły się ciasteczka. Między prętami balustrady pojawiła się twarz Collina. Obserwował z ukrycia parę dorosłych, dopóki nie zorientował się, że niemal natychmiast został zauważony.
Zrezygnował z zabawy w zwiadowcę i już zaczął schodzić po schodach, ale zatrzymał się, usłyszawszy głos starszego brata:
— Mam prośbę, Colly. Leć po Willa i przyjdźcie tu obaj, dobra?
Pokiwał głową, po czym cofnął się do pokoju, z którego dopiero co wyszedł. Tylko raz obejrzał się za siebie, by zobaczyć, jak Allistor odkłada naczynie po herbacie na stolik i przeczesuje włosy palcami. Chłopiec poczuł ukłucie w brzuchu.
— Will, Alli nas woła! — zawołał. Musiał powtórzyć to kilka razy, aż w końcu jego młodszy brat zdecydował się odpowiedzieć na wezwanie. Zignorował wściekłe spojrzenie Collina i z zadowoleniem ruszył do salonu.
Jakoś przeszła mu ochota na wygłupy po zobaczeniu ponurej miny Allistora. Usiadł na dywanie, tak, jak często to robił w domu, gdy nadchodził czas na poważniejsze rozmowy i czekał. Collin zrobił to samo.
Rosaline nie trzeba było nic tłumaczyć. Wstała, ucałowała swojego partnera w skroń, poklepała dzieciaki po głowach i poszła do sypialni, by zostawić braci samych.
Alistor spojrzał na pełnie napięcia twarze chłopców. Nerwowa atmosfera wokół nich gęstniała coraz bardziej. Wszyscy trzej znali to uczucie — gdy dzieje się coś na tyle poważnego, że samo mówienie o tym sprawia im trudność. To był zdecydowanie jeden z tych momentów i nawet Will, który wciąż wielu rzeczy nie rozumiał, domyślał się, o co mogło chodzić.
W końcu jednak należało poruszyć ten temat. Niektórych problemów nie dało się i nie powinno ukrywać przed dziećmi w nieskończoność.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top