Rozdział 12 1/2
Przez ostatnie godziny Kiaran był zaskakująco nieruchomy. Monstre zdążył się już przyzwyczaić do jego tików nerwowych i wiecznego spięcia, więc ta nagła zmiana przyprawiała go o dyskomfort. Tysiące identycznych pni wokół nie pomagało.
Jedną ręką unieruchomił opartą policzkiem o torbę głowę Homme, a drugą otarł mu pot z czoła. Młody rycerz miał rozchylone usta i rozpalone policzki, a jego oddech był płytki i nierównomierny. To przywodziło nieprzyjemne wspomnienia.
— Jakim cudem nas znalazłeś? — zapytał, by odgonić napierającą na nich Ciszę. Jeszcze nigdy brak rozmowy tak mu nie przeszkadzał. — Mówiłeś, że Homme cię odprawił, więc skąd się tu wziąłeś?
Kiaran nie uniósł wzroku znad śpiącego niespokojnym snem towarzysza. Właściwie to nawet się nie wzdrygnął.
— Gdy wracałem, zdawało mi się, że widzę jakiegoś potwora — powiedział. Jego beznamiętny głos jakby łączył się z pustym echem Cierniowego Lasu. — Wystraszyłem się i otworzyłem sakiewkę, którą dał mi Homme. — Jakby dla potwierdzenia, wygrzebał w kieszeni przewrócony na drugą stronę kawałek skóry. Wydawał się osmolony z boku. — Jak zobaczyłem same zioła zamiast zaklęcia ochronnego, spanikowałem i uciekłem do lasu. Trafiłem na was przypadkiem.
Monstre tylko pokiwał głową, bo zorientował się, że to chyba ich pierwsza rozmowa od ucieczki przed dullahanami. W tej beznadziejnej sytuacji brakowało ciepła i sympatii Homme, który świetnie potrafił rozluźnić atmosferę.
— Więc wtedy znalazłeś nas nieprzytomnych przy tym jeziorze, ta? — zapytał, na co Kiaran przytaknął. — Jesteś pewien?
— Ano.
Monstre zmarszczył brwi i spojrzał za ramię chłopaka, gdzie wyraźnie dało się zauważyć pełno śladów odgarniętych liści i rozoranej ziemi, z których część prowadziła prosto do czerwonej wody.
— No dobra — mruknął i skupił się na Homme. Biedak był już cały mokry.
Nie wiedzieli, co mu dolega. Wysnuli teorię, że to przez ogromne, szarpane rany, które nie wiadomo skąd pojawiły się na jego plecach, ale te akurat wyglądały bardzo dobrze. Zero ropy, zero smrodu. Objawy infekcji nie powinny się pojawić tak szybko. Na szczęście Kiaran miał ze sobą prowizoryczną apteczkę, więc dało się to jakoś ogarnąć. Pozostawało mieć nadzieję, że nie mieli do czynienia z działaniem jakiegoś jadu.
Choć kiedy pierwszym, co zobaczył Monstre po przebudzeniu, było zakrwawione ubranie rycerza, mało nie wyszedł z siebie, wziął się w garść. Potrzebował pomocy, ale udało mu się w miarę przyzwoicie oczyścić, zszyć i zabandażować rany. Zużył do tego połowę wody z ich skromnych zapasów, co było najbardziej niepokojące. Homme strasznie się odwadniał.
Monstre nie spał już od co najmniej godziny. Po ustabilizowaniu sytuacji coraz ciężej mu było zachować spokój, zaczął tupać nogą i obracać między palcami chusteczkę. Wcześniej najpierw działał, potem myślał, ale teraz, kiedy mógł pozwolić sobie na chwilę oddechu, zorientował się, w jak strasznym położeniu się znajdował.
Zgubili się w Cierniowym Lesie. Jakimś cudem nic im się jeszcze nie stało, ale sugerując się opowieściami Homme, to tylko kwestia czasu, zanim coś ich zaatakuje. Tymczasem zaopatrzenie błagało o pomstę do nieba, a jednemu z nich dolegało coś poważnego.
Najważniejszemu z nich.
— Nie możemy tu zostać — zdecydował w końcu. — Ty weźmiesz bagaże, a ja Homme.
Kiaran nie skomentował jego decyzji. Po prostu pomógł mu wziąć rannego na barana, a sam zabrał ich rzeczy. Ruszyli w stronę przeciwną od jeziora. Jeśli już mieli gdzieś iść, to jak najdalej od tego czerwonego straszydła.
Homme okazał się niezwykle ciężki jak na swój mizerny wzrost i smukłą budowę. Nawet bez fragmentów zbroi i miecza sprawiał, że niesienie go stanowiło nie lada wysiłek. Kiaran zapewne poradziłby sobie z tym lepiej, ale Monstre nie zamierzał przekazywać mu odpowiedzialności za stan ich towarzysza. Po prostu nie.
Tymczasem z dna jeziora wypłynęły dwa bąbelki — ostatnie resztki powietrza pochodzącego z wnętrza zatopionej tam mary.
Nie dało się określić ile, ani jak długo szli. Chyba z godzinę. Może dwie. Albo trzy. Stan Homme się nie polepszał, wręcz przeciwnie. Coraz ciężej oddychał i zaczął się nieznośnie wiercić. Monstre czuł, jak jego własne ubranie robi się wilgotne, ale starał się ignorować dyskomfort i iść dalej. Kiedyś musieli do czegoś dotrzeć.
Ale gdy głód dał się we znaki, a wyczerpane nogi odmówiły posłuszeństwa, trzeba było zrobić sobie przerwę.
Ułożyli Homme na prowizorycznym posłaniu z tego, co mieli pod ręką i usiedli po obu jego stronach. Zjedli po jabłku, bo więcej woleli nie marnować. Pozostało im zregenerować siły i ruszyć w dalszą drogę.
Monstre nie marnował czasu — z ulgą zauważył, że w kieszonkach u pasa wciąż ma swój notes. Był tam całkiem spory bałagan, ale powinny znaleźć się jakieś przydatne informacje.
— Cierniowy Las, Cierniowy Las... — mruczał pod nosem podczas kartkowania zeszytu. — A jakieś choroby, trucizny? Cholera, mam tu tylko kilka potworów!
Nie zauważył, że Kiaran się w niego wpatruje. Próbował sobie przypomnieć, co go porwało — najprawdopodobniej ta sama istota była odpowiedzialna za stan Homme. W jego wspomnieniach był tylko koszmar, który go nawiedził chwilę po zaśnięciu. Wzdrygnął się na tę myśl i odsunął ją jak najdalej od siebie.
— To była mara.
Natychmiast przestał przeglądać notes i spojrzał na Kiarana. Chłopak poprawiał szalik na swojej szyi.
— Co powiedziałeś?
— Zaatakowała was mara.
W jednej chwili przed oczami Monstre pojawiły się wszystkie informacje na temat mary, jakie znał. Drżącą dłonią pogładził Homme po głowie. Więc on spał... I miał niewyobrażalnie straszliwy koszmar, którego nie można było przerwać. W tamtej chwili z ust rannego wydobył się stłumiony jęk.
— Boże... — jęknął. Coś zacisnęło mu się w piersi. — Niech on tak nie cierpi...
Odłożył notes, uniósł dłoń rycerza i objął ją swoimi, w nadziei, że to cokolwiek pomoże.
W ten sposób minęło kolejne pięć minut, podczas których było tylko gorzej. Kiaranowi chyba wreszcie udzielił się niepokój, bo zaczął bawić się jakąś gałązką i zeskubywać z niej korę. Monstre natomiast starał się w jakikolwiek sposób ulżyć Homme, złagodzić moc koszmaru. Gdy jednak nic nie pomogło, uznał, że czas zadać jeszcze jedno pytanie.
— Skąd wiedziałeś, co nas...
— Dlaczego tak się nim przejmujesz? — Kiaran przerwał mu, zanim zdążył dokończyć. Zagryzał wargę i przyglądał się uważnie swojej gałązce. Jego rozmówca zmarszczył brwi.
— Co?
— Gdy powiedziałem ci, co was zaatakowało, wyglądałeś na bardzo przejętego.
— Cóż, może jednak mam w sobie trochę empatii.
— Ale to wyglądało...
— AAAACH!
Obaj podskoczyli na krzyk, który rozległ się pomiędzy nimi. Natychmiast zapomnieli o swoich wątpliwościach i skupili całą swoją uwagę na Homme, który łypał na boki szeroko otwartymi oczami oraz chwytał gwałtownie powietrze. Obudził się. Rycerz zatrzymał spojrzenie na Monstre i wstrzymał oddech.
— Nie żyjesz — wydusił słabo. — Nie żyjesz. Jesteśmy w piekle? — Rozejrzał się. — Wygląda jak piekło...
Kiaran zmarszczył brwi, ale drugi z mężczyzn zrozumiał. Pomógł Homme usiąść i pogładził go po ramieniu.
— Wszystko dobrze. Ja żyję, ty żyjesz, Kelly też żyje — powiedział mu najłagodniej jak potrafił. — To był tylko koszmar. Już dobrze. Naprawdę.
Obserwował, jak ten powoli się uspokaja. Homme nie odrywał od niego wzroku. Przeanalizowanie sytuacji i oddzielenie fikcji od rzeczywistości zajęło mu około pół minuty, zanim uznał, że rzeczywiście znajduje się w świecie żywych. Gdy już to się stało, jęknął głośno i rzucił się Monstre na ramiona.
— Jakie szczęście, że jednak żyjesz! — zawołał. Jego uścisk odbierał dech. — Już dobrze... Haha... Będzie dobrze...
Dopiero po długim wahaniu jego gest nieśmiało odwzajemniono.
— Tak, dokładnie — te słowa brzmiały dziwnie w ustach Monstre. Zupełnie, jakby czemuś nie dowierzał. — Będzie dobrze. Właśnie tak.
Homme otarł łzy i odsunął się nieco.
— Ale zapamiętaj w końcu, że Kiaran nie nazywa się Kelly! — zaśmiał się, ale szybko jego uśmiech przygasł. — Zaraz. — Odwrócił się. — Kiaran?! Co ty tu...
Chłopak, który do tej pory nie zwracał na siebie uwagi, nagle jakby stał się mniejszy, a jego spojrzenie zaczęło wędrować z lewej na prawą. Niechętnie pokazał rycerzowi woreczek po przyprawach.
Ramiona Homme opadły.
— Och... — Wyciągnął rękę, ale Kiaran się odsunął. — Tak mi przykro... Musiałeś być przerażony, jak się dowiedziałeś...
Ten jednak uparcie skupił się na gałązce, którą wciąż miał w dłoni. Nie odezwał się, za to jego twarz mówiła więcej, niż by mógł powiedzieć. Zaciśnięte wargi, zeszklone oczy i zaróżowione policzki potwierdziły obawy Homme, który spuścił głowę.
Zapewne nie było żadnych słów na to, by określić, jak źle czuł się z własnym kłamstwem i jego konsekwencjami.
Ten widok rozdzierał serce.
— Nie zrobiłeś nic złego.
Monstre położył dłonie na jego policzkach i spojrzał mu prosto w oczy.
— Nie zrobiłeś nic złego — powtórzył.
Homme zamrugał i przekręcił głowę. W tamtej chwili wydawał się taki delikatny, taki kruchy. Nie był już obrońcą, a człowiekiem, który popełnił masę błędów przygniatających go swoim ciężarem.
— Ale... Okłamałem go — powiedział cicho.
— Żeby go chronić. Żeby zapewnić mu poczucie bezpieczeństwa. Okej, to było głupie, ale konieczne — z tymi słowami Monstre uniósł wzrok na Kiarana. — A ten tutaj z pewnością szybko ci to wybaczy, prawda?
Jednak Kiaran nie przytaknął. Nawet nie zareagował, jakby patyk w jego dłoniach nagle stał się całym jego światem.
Monstre naszła ochota na zgrzytanie zębami, ale pokusił się jedynie o westchnienie.
— Okej, gość się zaciął. Ale to nic. Jak się stąd wydostaniemy, na pewno sobie na spokojnie wszystko wyjaśnicie i będzie dobrze. Dobrze?
Nie było dobrze. Jedyne, co osiągnął, to jeszcze większe napięcie między jego towarzyszami. Powstrzymał się od jęknięcia i pomyślał nad czymś jeszcze, co mógłby powiedzieć, a nie pogorszyłoby sprawy.
Na szczęście nie musiał. Homme wziął głęboki wdech i się wyprostował.
— Masz rację — powiedział i wstał. — Przede wszystkim musimy... Au! — syknął, po czym usiadł z powrotem. Jego dłoń machinalnie powędrowała do ran na plecach. — Co jest...
— Ej, nie dotykaj! — Monstre złapał go za rękę i delikatnie pomógł mu wstać. — Uważaj, jesteś ranny.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top