Prolog
Niebo nad pałacem skrzyło się tysiącami gwiazd, a szmaragdowe łuny światła płynęły po nim, czasem rozpraszane przez przelatujące sowy. Przypominało w tamtej chwili bezkresny ocean, po którym płynie masa oświetlonych łodzi, z tak daleka widocznych jedynie jako maleńkie punkciki. Utkwione w nie było spojrzenie czujnych, orzechowych oczu.
— Interesujesz się astronomią? — rozkoszną ciszę przerwał ciepły, delikatny głos. Jego melodyjność sprawiła, że dotychczas samotnie przesiadujący na balkonie pałacu mężczyzna nie potrafił się nie uśmiechnąć.
— Niezbyt. Wolę podziwiać niebo, niż zgłębiać jego tajemnice. — Odwrócił się do niespodziewanego gościa, starając się ukryć troskę na widok bladej twarzy nowo przybyłego. — Korona pewnie ciąży waszej wysokości?
Ciężko było stwierdzić, czy ma na myśli władzę, czy ozdobę. Po obecnym królu Verdun — Victorze Antrope można było się spodziewać obu z tych rzeczy. Nie skończył nawet osiemnastu lat, a do tego był wątły i chorowity. Ciężka, srebrna korona wydawała się przygniatać jego pokrytą przydługimi, kasztanowymi włosami głowę. Wielu przez to wątpiło w jego zdolność do zarządzania państwem, ale mężczyzna stojący przed nim tej nocy na balkonie wiedział lepiej. Choć młody król prezentował się niepozornie, w jego zapadniętych oczach koloru błotnistej zieleni kryły się iskierki przeszywającej na wskroś inteligencji.
Byle tylko te cechy nie okazały się dla nich zgubne.
— Niestety nie mogę zaprzeczyć — odparł z westchnieniem, lecz uśmiech nie znikał z jego twarzy. Bezceremonialnie zdjął z głowy koronę, którą nosił do tej pory ze względu na odbywające się w płacu przyjęcie. — Założę się jednak, że to nic w porównaniu z ciężarem zbroi, prawda, Rycerzu Cienia?
Rycerz Cienia wzruszył ramionami. Tego dnia akurat nie miał na sobie pełnej zbroi, a jedynie jej fragmenty na zwyczajnym, podróżnym ubraniu.
— Przykro mi, ale nie mam porównania, nigdy nie nosiłem korony — na te słowa wymienili się rozbawionymi spojrzeniami. Chwilę później jednak król podszedł do krawędzi balkonu i skupił wzrok na czarnej smudze w oddali, a jego towarzysz spoważniał.
— Cierniowy las się rozszerza.
W odpowiedzi otrzymał nieme potaknięcie.
Widok z balkonu głównej wieży nie ograniczał się do samej stolicy, a wykraczał daleko poza nią, przez długie mile, kończąc się na maleńkiej z oddali, cienkiej linii stanowiącej granicę horyzontu. Z takiej odległości była niemal niewidoczna dla ludzkiego oka, tym bardziej o tej porze.
—Trzy miesiące zmarnowane na bezowocne śledztwo... — rycerz potarł ponuro twarz, ukazując niewidoczne wcześniej na niej zmęczenie. — Jak tak dalej pójdzie, będziemy odcięci od Rugieru.
— Rozbudowuję handel morski — odparł bez zastanowienia Victor. Palce zaciskał mocno na balustradzie, wpatrując się w przestrzeń przymrużonymi oczyma. — To dwa razy większy dystans, ale nie mamy wyboru. Została tylko jedna droga lądowa dzieląca nas od Rugierczyków. Jeśli nie powstrzymamy lasu, wkrótce będziemy mogli radzić sobie tylko w ten sposób.
— Technologia, lekarstwa, surowce z kopalni w Kwiecistych Wzgórzach... Nie możemy tego stracić.
—Jeśli las nie przestanie, utrata handlu lądowego będzie naszym najmniejszym zmartwieniem.
Król miał rację. Cierniowy las rozrastał się bez przerwy od siedmiu lat, tworząc nie tylko barierę między Verdun a Rugierem, ale także zabierając mieszkańcom przestrzeń mieszkalną i pola uprawne. Zupełnie, jakby pożerał kraj kawałek po kawałku.
Rycerz Cienia odsunął się od balustrady. Podszedł do stojącego nieopodal stolika i sięgnął po leżącą na nim butelkę wina.
— Wasza Wysokość wie, jakie jest moje zdanie na ten temat. Gdybym tylko dostał kilku żołnierzy i powóz z łodzią, moglibyśmy...
— Nie — Victor przerwał swojemu rozmówcy, odwracając się do niego gwałtownie. — Nikogo nie puszczę na teren Vechny. To zbyt niebezpieczne.
Jego oczy pociemniały, eksponując blask znajdujących się w nich iskierek. Rycerz zauważył w nich coś, co przez większość czasu ukrywało się głęboko za warstwą zieleni. Strach. Król obawiał się mieszkańców wrogiego państwa, które od dekady trwało na krawędzi wojny z Verdun. Od objęcia tronu unikał konfrontacji z Vechnami i najwyraźniej nie zmienił w tej sprawie zdania.
Słodka woń czerwonego wina uniosła się w powietrzu, gdy rycerz otworzył butelkę i zaczął nalewać trunku do dwóch z kilku stojących na stoliku kielichów. "Przy lampce negocjacje zawsze idą łatwiej" pomyślał, starając się zachować spokój. Wierzył, że w końcu namówi Victora na wsparcie konieczne w wyprawie.
— Proszę to jeszcze przemyśleć — rzucił niby niedbale. — Napijmy się wina i spójrzmy na to z innej perspektywy.
Pełne sceptyzmu spojrzenie króla zdawało się wywiercać w nim dziurę, jednak nawet na chwilę się tym nie przejął. Musiał zachować niewzruszoną postawę, jeśli chciał otrzymać upragnione rezultaty. Victor już otwierał usta, by prawdopodobnie po raz kolejny określić swoje stanowisko, jednak w tym samym momencie rozległ się pod nimi tupot końskich kopyt i głośny okrzyk przerażenia.
Rycerz Cienia bez chwili wahania przeskoczył przez balustradę i zatonął w ciemności.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top