1. Sahara



Obserwuję ludzi pode mną, sącząc słodkie wino z kielicha. Z balkonu mam doskonały widok na całą salę – podskakujących i kręcących się do muzyki mieszkańców pałacu, kalifa Bozyara siedzącego na otomanie, otoczonego dyplomatami i efendimi, ambasadorów i doradców stojących przy ścianach, żartujących, z twarzami zarumienionymi od alkoholu.

Jednak cała moa uwaga skupia się na Rahime. Kalifa stoi w kącie, obrzucając pomieszczenie spojrzeniem, przyglądając się każdemu z osobna. Zastanawiam się, co myśli, patrząc na bawiących się ludzi i co Muaz Tazi, ambasador Quatanu, szepcze jej do ucha, od kiedy tylko zaczęła się kolacja.

Upijam kolejny łyk i opieram się o rzeźbioną balustradę.

Od chwili, kiedy tylko Rahime postawiła nogę w pałacu w Mariquich, Muaz Tazi nie opuszcza jej na krok, w przeciwieństwie do czasu, kiedy robił wszystko, by mnie omijać.

Niespodziewane pojawienie się kalify, wstrząsnęło całym miastem, ale najbardziej mną – szczególnie w momencie, kiedy dowiadując się o śmierci Vasina, jedynie wykonała w powietrzu znak błogosławienia i nigdy więcej o tym nie mówiła.

Mimo wszystko nie tylko ja nie podeszłam do Rahime z rezerwą – król Bozyar, choć okazał jej gościnność i pozwolił tu zostać, nie był zadowolony z jej powrotu. Teraz kiedy okazało się, że Rahime żyje, nie mogę przybrać tytułu kalify Quatanu, co tylko zmniejsza moje roszczenie do miasta i uderza w jego plan wydania mnie za siostrzeńca Bozyara i pozostawienie Pustyni przyjaźniejszej dla księżniczki Maihiri.

Wzdrygam się na samą myśl małżeństwa. Wiem, że czas mija, Bozyar straci cierpliwość i w końcu będę musiała dotrzymać danej mu obietnicy, ale za każdym razem, kiedy sobie o tym przypominam, ignoruję ukłucie w sercu i próbuję wyprzeć to z pamięci.

Nie mogę wiecznie udawać, że nie złożyłam obietnicy, ale mogę to robić na tak długo, na ile pozwoli mi czas.

Rahime kiwa głową na coś, co mówi jej ambasador i mrużę oczy, unosząc kielich do ust, kiedy znajoma dłoń wyjmuje naczynie z mojej ręki.

Zirytowana, spoglądam na Ishaqa stojącego obok mnie.

– Przestań – mówi. W jednej dłoni trzyma mój kielich, w drugiej swój. – Pijesz więcej niż ja, a to już jest żenujące, dla ciebie i dla mnie.

Rozgląda się, po czym wypija całe swoje, potem moje wino.

Rzucam mu rozdrażnione spojrzenie, nadal czując w ustach słodki smak i wracam wzrokiem do Rahime, która nie ruszyła się z miejsca.

– Nie podoba mi się to. – Kiwam głową w stronę kalify, a Ishaq zaciska usta w cienką linię. Nie musi nic mówić, wiem, że podziela moje zdanie.

Już wcześniej, choć próbowałam, nie mogłam nic wyciągnąć od wyżej postawionych osób. Po przybyciu Rahime, wszyscy jakby zapomnieli, że uciekła z Quatanu – ci, którzy unikali mnie, z chęcią z nią spacerują i zapraszają na kolację.

Mój żołądek zaciska się boleśnie.

Przestań.

Nagle poczucie winny sprawia, że moje policzki robią się gorące – chociaż może być to też wino.

Rahime uciekła z Quatanu przed śmiercią. Na co by się przydała, leżąc bez ruchu w sali, martwa?

Uciekła, tak jak ty uciekłaś z Balahisaru, mówi jeden głos.

To dwie różne sytuacje, mówi drugi.

Spycham te myśli gdzieś na krańce świadomości, nie mając ochoty się nimi zadręczać.

Oczywiście, że będą ją traktowali inaczej niż mnie. Jestem kapłanką, Rahime – kalifą.

Zaciskam pięści i odwracam wzrok, słysząc kroki za nami.

– Tu jesteście! – Twarz Maihiri rozpromienia się na nasz widok. Dzwoneczki i łańcuszki zawieszone wokół jej kostek i nadgarstków oraz wplecione we włosy, wydają z siebie dźwięki z każdym poruszeniem. – Wszędzie was szukałam. Przynajmniej dzisiaj moglibyście przede mną nie uciekać.

Krzywię się na jej słowa i uśmiecham przepraszająco.

Niedługo po wyjeździe Nadiry i Hashima, Mehmet Sad al-Din zniknął, tajemniczo tłumacząc się sprawami w Tajimie, którymi musiał się zająć. Jedynie Ishaq, w przerwach pomiędzy znikaniem w mieście a towarzyszeniem mi w bibliotece, dotrzymuje towarzystwa Maihiri.

Z wyrzutami sumienia przypominam sobie, jak wczoraj wymówiłam się od jej zaproszenia na herbatę, tylko by spędzić więcej czasu, szukając w książkach czegoś, co mogłoby nas przybliżyć do znalezienia odpowiedzi, g d z i e są Trzy Wyrocznie.

Jak do tej pory żadna księga nie pomogła ani trochę.

Postanawiam spędzać więcej czasu z Maihiri, kiedy ta łapie mnie za dłoń.

– Chodźcie, musicie kogoś poznać.

Księżniczka ciągnie mnie za sobą i zerkam na kalifę Rahime, by upewnić się, że stoi w tym samym miejscu. Ishaq podąża za nami, odkładając puste kielichy na stół przy schodach.

Omijamy ludzi, którzy pozdrawiają nas skinięciem głowy czy ukłonem. Dochodzą do mnie głośne rozmowy siedzących przy niskich stolikach ludzi i czuję wymieszany zapach kruchego ciasta nadziewanego mięsem, kofty i pilawu. Ignoruję burczenie w brzuchu, zatrzymując się za Maihiri.

– Sahara el-Shafei i Ishaq Yasin. – Wskazuje na nas. – Iker Pliego.

Stojący przed nami mężczyzna wygląda na trochę starszego ode mnie, z kilkoma siwymi włosami w czarnej, ułożonej na gładko czuprynie. Jeśli nie jego imię mówi mi, że nie jest z Pustyni, robi to na pewno jego ubiór – zielony surdut z żółtymi ozdobami, dłuższy i luźniejszy niż sherwani, z bufiastym kołnierzem i rąbkami rękawów wystającymi spod niego.

Iker Pliego uśmiecha się, a wokół jego oczu pojawiają się małe zmarszczki.

– To zaszczyt być w tym mieście i was spotkać, państwo – mówi z silnym akcentem, po czym wykonuje gest ręką i kłania się głęboko.

Wymieniamy spojrzenia z Ishaqiem.

Na pewno nie jest stąd.

– Iker Pliego jest znanym chemikiem z Zarcii w Calarii. – Maihiri wydaje się podekscytowana nowym gościem.

– To dosyć daleka droga. – Ishaq unosi brwi.

– Mężczyzna, którego spotkałem na statku, umilał mi drogę grą w karty. – Iker się uśmiecha. – Przypłynąłem na Pustynię, by przeprowadzić pewne badania. Widzicie, państwo, czarny proch jest świetnym narzędziem do powodowania eksplozji, ale jest on niestabilny, nie da się go kontrolować. Pracuję nad pewnym wynalazkiem, a w Tajimie jest świetna... – waha się, szukając odpowiedniego słowa. – Świetna ziemia okrzemkowa, której nie mógłbym znaleźć nigdzie indziej

Próbuję zrozumieć, co mówi, ale w końcu decyduję się na kiwnięcie głową. Ishaq pochyla głowę i przysuwa do ust kielich, który jakimś cudem znalazł się w jego dłoni, obrzucając chemika spojrzeniem od góry do dołu, na co Maihiri przewraca oczami.

Kątem oka widzę poruszenie, a kiedy się obracam, Rahime wychodzi z sali, Muaz Tazi za nią.

Przygryzam wnętrze policzka i spoglądam na chemika.

– Wybaczcie mi, ale muszę was zostawić – mówię z przepraszającym uśmiechem. – To przyjemność cię poznać, Ikerze Pliego.

– Ciebie też, panno el-Shafei – odpowiada, ale ja już idę do drzwi, którymi wyszła kalifa Rahime.

Zamykam za sobą ciężkie podwoje, mijając dwóch strażników i uważając, by nie wydać żadnego odgłosu, pospiesznie idę w stronę, gdzie za rogiem znika ambasador Quatanu.

Mam dość bycia wykluczaną.

Trzymam się blisko ściany, by nie rzucać cieni na podłogę. Słyszę ich głosy, ale echo zniekształca je tak, że nie mogę nic zrozumieć. Zaciskam pięści, wstrzymując oddech i podchodzę bliżej, chowając się za rogiem. Rahime śmieje się i odpowiada coś Muazowi, po czym słyszę trzaśnięcie drzwi.

Odczekuję chwilę i wyglądam zza zakrętu – kiedy widzę, że korytarz jest pusty, podbiegam do rzeźbionych drzwi.

Komnaty kalify Rahime.

Dobrze znam tę część pałacu – niedaleko są moje komnaty, po tym, jak poprosiłam Bozyara o pokoje bliżej biblioteki.

Dotykam dłonią drzwi i chociaż wiem, że są grube, delikatnie przysuwam się bliżej, mając nadzieję, że coś usłyszę.

Co takiego mają do przedyskutowania, że muszą to robić właśnie tutaj?

Nim mam szansę się schować, drzwi otwierają się i odskakuję, widząc stojącą w nich służącą. Jej krótkie włosy są idealnie ułożone, a twarz zdobią piegi. Patrzy się na mnie, marszcząc brwi i trzymając w ręku dzban z resztką szerbetu.

Przełykam ślinę i mrugam.

– Czy kalifa Rahime jest u siebie? – pytam niewinnie. – Chciałabym z nią porozmawiać.

– Przykro mi, pani, ale kalifa już zasnęła.

Kłamstwo.

Zaciskam usta w wymuszonym uśmiechu, kiwam głową i odchodzę, gniotąc palcami materiał sukienki.

Oczywiste jest to, że Rahime nie chce, by ktoś jej przeszkadzał – by ktoś się dowiedział, że rozmawia z Muazem.

Tylko dlaczego?

To pytanie towarzyszy mi w drodze do moich komnat. Nie mam ochoty wracać na kolację, jutro jakoś wynagrodzę to Maihiri.

Umyta i przebrana już w shamlę, przechodzę do sypialni, nie zwracam uwagi na książki zajmujące prawie każde wolne miejsce w pokoju – przyzwyczaiłam się do tego.

Siadając na łóżku, spoglądam na dziennik leżący na stoliku obok. Wypuszczam drżący oddech, myśląc o współpracy z Mehmetem.

Nie wiem też, jak powinnam się przy nim zachowywać. Nie jesteśmy przyjaciółmi, ale nie jesteśmy też wrogami – przynajmniej tak mi się wydaje. Po powrocie ze starej świątyni i jego przeprosinach, nie spędziliśmy ze sobą dużo czasu, za co dziękowałam bogom – nadal, mimo wszystko, nie jestem pewna, czy czuję się do końca bezpiecznie z myślą, że jest półdżinem – po czym wyjechał do Tajimu.

Jak mam z nim pracować, skoro nawet nie wiem, w jaki sposób mam z nim rozmawiać?

Przy naszym pierwszym spotkaniu, obiecałam Mehmetowi, że pomogę mu odczytać treść tabliczki, ale do tej pory nie znalazłam o niej niczego, co mogłoby mi pomóc. Nawet nie widziałam same tabliczki.

Z irytacją zakrywam dziennik stertą książek, wygaszam świecę i kładę się, naciągając na siebie nakrycie.

Wpatruję się w cienkie zasłony lekko poruszane przez chłodny wiatr wpadający przez otwarty balkon, próbując ignorować otaczającą mnie rzeczywistość – na marne.

Zaciskam powieki i odliczam sekundy, starając się zasnąć.

Kiedy powoli odpływam w ciemność, z sennej mgły wybudza mnie powiew lodowatego wiatru na mojej skórze sprawiający, że dostaję dreszczy.

Szeroko otwieram oczy, c z u j ą c, że coś jest nie tak.

Niepokój zbiera się we mnie i zmienia się w panikę, kiedy nie mogę ruszyć nawet palcem. Próbuję uspokoić mój szybki oddech i używając całej mojej siły, udaje mi się przekręcić głowę tak, że widzę pokój.

Wstrzymuję oddech i ogarnia mnie strach. Jedyny odgłos, który słyszę, to szum mojej krwi i łomot serca.

Mimo ciemności mogę dostrzec stojącą w rogu postać.

Przechodzą mnie ciarki, a wszystkie włoski na moim ciele stają z przerażenia.

Nie widzę szczegółów, ale jej sylwetka odznacza się od ściany. Nie wygląda jak człowiek ani żadne zwierzę, które kiedykolwiek widziałam. Czarna postać siedzi skulona, nie wydając z siebie dźwięku.

Słyszę tylko mój świszczący oddech i szybkie bicie serca.

Potwór mruga, wpatrując się czerwonymi ślepiami wprost we mnie.

Nagle brakuje mi powietrza, a moje całe ciało drętwieje.

Zimny pot spływa po moim czole, kiedy rozglądam się po pokoju, szukając czegoś, co mogłoby mi pomóc, ale od razu wracam wzrokiem do kąta komnaty.

Potwór powoli uśmiecha się szeroko, pokazując spiczaste zęby.

W ciągu sekundy skacze i wydaję z siebie niemy krzyk, gdy upiór w okamgnieniu jest przede mną, czując gorącą krew przepływającą przez moje żyły.

Zaciskam powieki, zanim monstrum zdąży do mnie doskoczyć.

W myślach odliczam sekundy – dziesięć, dziewięć, osiem.

Kiedy nic się nie dzieje, otwieram oczy.

Oniemiała, rozglądam się po komnacie, nie widząc śladu po potworze.

Podnoszę się gwałtownie, wyskakując z łóżka, zaplątując się w koce. Upadam na podłogę i pospiesznie skopuję z siebie okrycia, próbując powstrzymać łzy i uspokoić swój oddech. Nadal siedząc na ziemi, rozpalam lampę olejną i unoszę ją, starając się dostrzec cały pokój. Staję na środku i spoglądam w każdy kąt. Wstrzymuję oddech, zaglądając pod łóżko i wypuszczam powietrze, nic tam nie znajdując.

Rozglądam się jeszcze raz, upewniając się, że jestem sama.

To nie była wizja ani sen. To było zbyt... prawdziwe.

Unoszę rękę do twarzy, czując wilgoć i pocieram nos dłonią. Kiedy na nią spoglądam, widzę krew.

Myślami wracam do wieczora pożaru w Mariquich i mojej modlitwy w świątyni. Dotykam gardła, przypominając sobie duszącego mnie mężczyznę, a później brak jego zwłok.

Zaciskam oczy i opuszczam rękę, zagubiona.

To nie była wizja ani sen.


Hell yeah.

Korzystam z ostatnich dni wolności przed rozpoczęciem roku akademickiego, więc kolejne rozdziały się piszą, wieczorne maratony Love Island (ale tego brytyjskiego, bo ma więcej dramy) dla odmóżdżenia się odbywają, also, proszę zostawcie w spokoju Ernesta Sinclaire'a i Adriana Rainesa, they're my babies.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top