Początek jest końcem.


Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna potarł ramiona, schowane w grubym czarnym swetrze. Dzisiaj nie czuł się najlepiej. Może to przez pogodę? Co prawda był do takiego przyzwyczajony, ale tym razem w powietrzu wisiało coś jeszcze. Ciemne burzowe niebo nie dawało złudzeń. Fale sięgały dzisiaj kilku metrów. Majestatycznie rozbijały się o brzegi wyspy, na której stała trzydziestoletnia latarnia morska. Jego miejsce pracy, jego dom.

Michael Shraver nie miał żadnych złudzeń. Wiedział przecież na czym polegała praca latarnika. Nie było łatwo. Kokosów nie zarobi, na posterunku będzie musiał być zawsze. Ale dla takiego faceta jak on to była wymarzona praca. Z dala od innych ludzi, mógł zaszyć się w latarni, ukrywając się przed światem. Po stracie żony i córki nie chciał utrzymywać z nikim kontaktów. Przynajmniej przez najbliższy czas. Dla wielu w takich chwilach wsparcie rodziny jest ważne. Michael miał brata, Jima. Ich rodzice zmarli kilka lat temu, więc mieli tylko siebie. Mimo wszystko Mike się wycofał. Zamknął się w sobie, uważając, że z tragedią musi radzić sobie sam. Dla Jima praca brata była zawsze czystym szaleństwem, dla Mike'a – możliwością. Nie miał zamiaru słuchać starszego brata. Nie tym razem.

Michael potarł brodę, zdając sobie sprawę z tego, że nie golił się od trzech dni. Kiedyś jego żona, Wanda, o to dbała. Przypominała mu o regularnym goleniu, nie chcąc odwzajemniać mu pocałunków. Tak, to było bardzo skuteczne. Teraz było mu wszystko jedno.

Zbliżała się pora kolacji, więc Michael przysiadł na chwilę przy stole. Nawet w tej pozycji horyzont nie znikał z jego oczu. Fale wciąż rozbijały się o brzeg, a sztorm z godziny na godzinę przybierał na sile.

Mike nie był szczególnie głodny. Właściwie od jakiegoś czasu w ogóle nie czuł głodu. Zrzucał to na ciężką pracę, pustkę po stracie, ale coraz częściej zastanawiał się nad jakąś chorobą. Choć nie czuł, żeby stracił jakieś kilogramy. Był przemęczony, to na pewno.

Odetchnął głęboko, przecierając zmęczone oczy. Tak, to na pewno przemęczenie. Uniósł wzrok na zegar wiszący na ścianie. Dochodziła dwudziesta. Przed nim długa bezsenna noc. Od pewnego czasu słabo sypiał. Czy może raczej – w ogóle. Próbował, wielokrotnie, ale sen nie przychodził. Choć może rzeczywiście był chory? Czuł, że powinien skonsultować się z lekarzem, ale jakoś za każdym razem czas był do tego nieodpowiedni. No i wystarczyło spojrzeć na tę pogodę. Nie szło ruszyć się z wyspy.

Michael ponownie przetarł zmęczone oczy. Wstał od stołu, rezygnując w ostateczności z bezczynnego siedzenia przy nim. Skoro i tak nic nie jadł... Podszedł do okna wychodzącego na wschód. Widok był naprawdę nieziemski. I mógłby tak cieszyć oczy dłużej, gdyby nie hałas na dole.

Latarnik zmarszczył mocniej brwi. Już jakiś czas temu zaczął słyszeć dziwne dźwięki rozchodzące się po latarni. Zrzucał to na jej konstrukcję, wiatr hulający pomiędzy jakimiś szczelinami, no i oczywiście na zmęczenie. Tym razem jednak dźwięk był głośniejszy, zdecydowanie. Jakby coś spadło na podłogę.

Oderwał wzrok od widoku za oknem i zmierzył w stronę krętych schodów. Zszedł piętro niżej. Przy okrągłych ścianach stało kilka półek. Niewiele, ale jednak. Pod jedną z tychże półek, Michael dostrzegł zdjęcie w ramce. Leżało na podłodze.

- Cholerny wiatr. – mruknął sam do siebie, podszedł bliżej, schylił się i podniósł ramkę. Na zdjęciu był on, uśmiechnięty od ucha do ucha. Obok piękna żona, Wanda. Ubrana w letnią sukienkę w kwiaty wyglądała zjawiskowo. A pomiędzy nimi mała dziewczynka, Betsy. Ich największy skarb. W tle – latarnia morska.

Michael odłożył zdjęcie na półkę i wtedy usłyszał śmiech. Tak, był pewny, że słyszał cichy śmiech dziecka. Rozejrzał się dość niespokojnie.

- Boże, chyba zaczynam wariować. – szepnął do siebie, jednak po chwili śmiech się powtórzył. Dochodził jakby ze schodów. Mike ruszył w ich kierunku ostrożnie zerkając w górę. Miał wrażenie, że dostrzegł kawałeczek różowej, muślinowej sukienki. Śmiech się powtórzył.

- Co do... - szepnął, ruszając już pędem na górę, ale gdy dotarł na kolejne piętro, nikogo tam nie było. Rozejrzał się, jakby chciał się upewnić, czy nikt się przed nim nie chował, ale kiedy zdał sobie sprawę z tego, co robił, dopadł go histeryczny śmiech.

- Na Boga, przecież jestem tu sam! – zaniósł się śmiechem. Rany, jakim jestem idiotą. – kręcąc głową, podszedł ponownie do okna, żeby rzucić okiem na ocean. Wtedy też w szybie mignęło mu czyjeś odbicie. Odwrócił się prędko, ale nikogo za nim nie było. Serce jednak zdecydowanie przyśpieszyło. Z niejaką obawą zerknął z powrotem w szybę, ale poza jego odbiciem nie było tam nikogo innego.

- Naprawdę muszę się przespać. – mruknął po raz setny chyba już, przecierając zmęczone oczy.

Kroki na schodach. Tak, Mike był pewny, że słyszał kroki. I znowu ten śmiech. Odwrócił się i ruszył pędem na dół. Im niżej schodził, tym śmiech stawał się głośniejszy, jednak w pewnej chwili zamilkł. Michael stał bez ruchu kilka pięter niżej i zastanawiał się, co tutaj robił.

- No przecież zwariowałem. Odbija mi. – rzucił na głos, ale dźwięk kroków i śmiech dziecka się powtórzyły. Tym razem prowadziły z powrotem na górę. Latarnik stał przez chwilę nie robiąc ani kroku. Nie chciał dać się znowu ponieść zmęczeniu, więc tylko potrząsnął głową i ruszył całkiem spokojnie na górę. Jednak jego serce niemalże stanęło, gdy ujrzał krwawy odcisk dłoni na ścianie latarni. Cofnął się odruchowo o krok, łapiąc głębszy oddech.

- Co do kurwy? – szepnął, przyglądając się śladowi, który zdecydowanie nie należał do dorosłej osoby. Ślad zaczął znikać, ale kawałek dalej na ścianie pojawił się drugi. Shraver ruszył się powoli z miejsca i za zakrętem zobaczył kolejny odcisk dłoni, podczas kiedy poprzednie znikały. Tak, jakby ktoś wskazywał mu drogę... Ruszył więc za śladami, coraz bardziej zaniepokojony. Nigdy nie wierzył w duchy, więc albo to omamy spowodowane brakiem snu albo właśnie przysnął i śni mu się coś naprawdę dziwnego.

Ślady urwały się w końcu przy wąskich drzwiach, prowadzących na taras widokowy. Michael odetchnął głęboko, zachodząc w głowę, co za cholera kazała mu tu przyjść. Po co dał się wciągnąć w tę głupią grę przemęczonego umysłu?

Drzwi na taras jednak po chwili uchyliły się same, jakby zapraszając Mike'a na zewnątrz. Ciężko mu było zrobić krok przed siebie, ale w końcu się przymusił. Wyszedł na taras widokowy, od razu czując na całym ciele silny powiew wiatru. Gdzieś na horyzoncie uderzył piorun. Iście listopadowa noc.

Latarnik zakrył na moment dłonią oczy, chcąc je jakoś osłonić od wiatru. Rozejrzał się i w końcu wzrokiem napotkał drobną postać dziewczynki w różowej, muślinowej sukience.

- Betsy...? – przełknął cicho ślinę, nie dowierzając własnym oczom. – Betsy, kochanie...

Dziewczynka na dźwięk swojego imienia odwróciła główkę w stronę mężczyzny. Jednak nie takiego widoku spodziewał się Shraver. Dziecko miało pokrwawioną, zmasakrowaną twarz i puste czarne oczodoły. W mgnieniu oka Betsy przeszła przez barierkę ochronną i skoczyła w dół.

- NIE! – krzyknął za nią Mike, dopadając do metalowych prętów. Zakręciło mu się w głowie, wszystko nagle zaczęło robić się czarne. Runął na podłogę tarasu widokowego i stracił przytomność.

Delikatna bryza owiała twarz latarnika, kiedy otworzył oczy. Słońce było już na niebie dając nadzieję na piękny dzień, co dość rzadko się tu zdarzało o tej porze roku. Mike powoli podniósł się do pozycji siedzącej. Rozejrzał się dookoła i zdał sobie sprawę z tego, że siedział na łóżku w przybudówce, przylegającej do latarni. Przyjemne powietrze wkradało się do środka przez lekko uchylone okno.

- Zasnąłem. Wreszcie. – mruknął, przecierając oczy. – Mimo tych pieprzonych snów to dobry znak.

Wstał z łóżka i wtedy przez okno dojrzał łódź przycumowaną do niewielkiej przystani. Zmarszczył brwi, bo nie spodziewał się gości. Nie słyszał też pukania do drzwi. Nic z tych rzeczy. Może tak mocno zasnął?

Ruszył do drzwi, otwierając je zaraz i wychodząc na zewnątrz. Rozejrzał się w poszukiwaniu kogokolwiek, ale w pierwszej chwili nikogo nie dojrzał. Dopiero po przejściu paru kroków dostrzegł dwie sylwetki. Kobietę i mężczyznę. Im bliżej podchodził, tym utwierdzał się w przekonaniu, że to Jim z żoną, Rebeccą.

- Świetnie. Tylko ich mi tutaj brakowało. – stwierdził niezadowolony.

Para stała do niego tyłem, z pewnej odległości obserwując majestatyczną latarnię.

- Po co tu przyjechaliśmy? – odezwał się nagle Jim do żony. – To był głupi pomysł. Wracajmy. – chciał zawrócić, ale blondynka położyła mu dłonie na ramionach, powstrzymując go.

- Potrzebujesz tego. – odpowiedziała.

- Tak twierdzi Kramer. – burknął.

- To dobry terapeuta. Wie co mówi.

Jim odetchnął głęboko, znowu przenosząc wzrok na latarnię.

- Mówiłem mu, że to kiepski pomysł. Gdyby mnie posłuchał...

- Wiem, kochanie. – Rebecca położyła dłoń na plecach męża, delikatnie je gładząc. – Wiem.

- Brakuje mi go. – szepnął jeszcze Jim.

Michael przysłuchiwał się ich rozmowie, zastanawiając się, co się właściwie dzieje. Może i rzeczywiście nieco odsunął się od rodziny, ale nie podejrzewał, że brat będzie to tak przeżywał. Zrobiło mu się trochę głupio. I przykro. Już chciał im oznajmić swoją obecność, gdy Rebecca ponownie się odezwała.

- Co chcesz zrobić z latarnią? – zadała pytanie mężowi.

- Nie wiem. – odparł cicho Jim i było słychać w jego głosie ogromny ciężar, który dźwigał. – Najchętniej zrównałbym ją z ziemią. Ale wiem, że... że Mike ją kochał. – podciągnął nosem. Nie wiem, naprawdę nie wiem.

Shraver zamrugał kilka razy. Od kiedy to jego brat rządził się jego latarnią? Co to w ogóle miało znaczyć? Mike czuł, jak wzbierał w nim gniewa. Już chciał fuknąć na brata, gdy za plecami usłyszał kobiecy głos, szepczący jego imię. Odwrócił się i zobaczył Wandę. Miała na sobie letnią sukienkę w kwiaty i ręką obejmowała dziewczynkę w różowej muślinowej sukience. Betsy miała twarz aniołka.

Michael zapomniał o całym świecie.O bracie, który przyjechał wraz z żoną, żeby przecież go odwiedzić. O obowiązkach, które czekały w latarni. Uśmiechał się szeroko, jakby widok rodziny był w tym momencie dla niego czymś normalnym, co na co dzień sprawiało mu radość.

- Chodź do nas. – odezwała się Wanda, wyciągając do niego drugą rękę. Mike się nie wahał. Nie zawrócił nawet uwagi na to, że Jim z Rebeccą ruszyli w stronę przystani z zamiarem powrotu do domu.

~

Michael potarł ramiona schowane w grubym czarnym swetrze. Dziś nie czuł się najlepiej. Może to przez pogodę?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top