Rozdział 2




Żaden z nich, ani Łowca, ani mnich, a tym bardziej wychudzony grabarz jeszcze niczego nie podejrzewali. Prympek sunął jak cień, kryjąc się w kątach i wykorzystując swoje czarne umaszczenie. Tylko jego żółto – zielone oczy o żywym jaskrawym odcieniu mogły przyciągnąć czyjś wzrok, ale nikt nie zwracał uwagi na odległe kąty grobowca.

Sarina przyjęła na twarz beznamiętny wyraz i wpatrywała się w Łowcę. Całe ciało bolało ją jak skurwysyn, a najbardziej dokuczał jej pulsujący ból na rozharatanym policzku. Uderzenie nie było konieczne, bo osłabiona i spętana przez łańcuch nie stanowiła zagrożenia, ale Łowca uderzył ją tylko dlatego, bo miał taką możliwość. Wcale jej to nie dziwiło, bo krążyło mnóstwo legend na temat bezmyślnego okrucieństwa Łowców. Zapewne byli szkoleni w zadawaniu cierpienia, tylko po to, by pokazać, że mogą i są w stanie tak czynić.

- Kurewka diabła czeka na nową solidną trumnę, drogi panie Jenkins. – Dosłyszała chrapliwy głos mnicha. – Trochę ją poniosło, przyznaję. Być może zbytnio poskąpiliśmy na materiałach, ale zapłacimy odpowiednio za coś znacznie lepszego. – Zatrząsnął sakiewką pełną monet.

Sarina usłyszała jak grabarz przełyka szybko ślinę. Pieniądze zawsze stanowiły zachętę, nawet jeśli czynność, za którą miano zapłacić była śmiertelnym zagrożeniem. W dodatku wioska, w której aktualnie przebywali znajdowała się na uboczu odcięta od głównych traktów i tym samym pozbawiona możliwości zarobku na podróżnych i kupcach. Chociaż grabarzowi nie mogło wieść się szczególnie źle, bo wymizerniałe z głodu i chorób twarze, które widziała tutaj Sarina tylko zwiastowały rychłe pogrzeby. Interes grabarza kręcił się więc w oszałamiającym tempie. Trudno jednak żądać solidnej zapłaty od rodzin, które w większości przypadków nie śmierdzą groszem. To jednak nie przeczyło temu, że w połączeniu z klechą byli chyba najbogatsi w wiosce.

Łowca odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył w progu ojczulka i grabarza, który paciorkowatymi oczami osadzonymi głęboko w chudej twarzy, szaleńczo rozglądał się na boki. Bał się skupić wzrok na Łowcy, a tym bardziej na Sarinie.

Powszechne przecież było przekonanie, że wampirzy wzrok potrafił hipnotyzować, bo jak wytłumaczyć, że za wampirzycami i wampirami często krążyli nieszczęśnicy skomlący o ugryzienie. Ludziom trudno było pogodzić się z faktem, że niektórzy uzależniali się od słodkiej rozkoszy śmiertelnego pocałunku.

Starzec skłonił się niezgrabnie Sarinie, w hołdzie wyrażającym bardziej strachliwość i zachowawczość, niż prawdziwą uniżoność. Sądził, że gdyby Sarina uwolniła się z grobowca, oszczędzi go, doceniając służalczą postawę. Nie wiedziała skąd brało się w nich to idiotyczne przekonanie, bo nie znała ani jednego wampira, który zwróciłby na to uwagę i nie skosztował krwi człowieka, który nawet pokładałby się przed nim na płasko i wyśpiewywał pochwalne pieśni.

Łowca przyjął jego zachowanie z pogardliwym uśmieszkiem i zdecydował się na ignorowanie Sariny. Był przekonany o własnym powodzeniu i Sarina nawet mu się nie dziwiła. Była przecież obolała, zmęczona i pozbawiona nadziei na rychłe uwolnienie. Ale nie była sama, a dopóki Prympek krył się w cieniach, wciąż istniała szansa.

- Cieszę się, że postanowiłeś nam pomóc – odezwał się Łowca, a grabarz skrzywił się, bo w żadnym przypadku nie była to jego decyzja. – Najlepiej, gdyby trumna tym razem była ściśle dopasowana do jej wymiarów. Dzięki temu pozbawimy ją swobody ruchów i z pewnością zabezpieczymy się przed kolejną ucieczką.

- Kolejną? – Grabarz z niepokojem wytrzeszczył oczy.

- No, a na co bym cię tu ciągnął, co? – Nie wytrzymał ojczulek i wepchnął grabarza do środka.

Łowca skrzywił się i przyciągnął do siebie Sarinę. Potknęła się, ale zachowała wyprostowaną postawę. Zastanawiała się w jaki sposób chcieli zdjąć z niej dokładną miarę, by sklecić solidną trumnę. Najwidoczniej grabarz myślał o tym samym, bo zatrzymał się w miejscu i za nic nie chciał się do niej zbliżać. I słusznie. Powinien stąd uciekać. I być może dlatego też rzucał spojrzenia w tył, gdzie mamiło go pozorne bezpieczeństwo cmentarnej ziemi.

- Snowpierce, zachowaj trochę kultury – skarcił mnicha Łowca lekko przeciągając samogłoski. Brzmiał trochę jak ludzie pochodzący z trzeciej ćwiartki. Być może starał się ukrywać akcent, bo w tych stronach nie darzono zaufaniem buntowników. Zdenerwowanie wydobywało z niego te ledwo słyszalne nutki, ale Sarina bezbłędnie je wychwyciła. – Panie Jenkins, proszę rzucić swoim fachowym wzrokiem. Według mnie ta kreatura ma jakieś sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wysokości i osiemdziesiąt szerokości w najszerszym miejscu. Wolałbym jednak, żebyś potwierdził moje podejrzenia - podał jakieś liczby na chybił trafił.

Grabarz nieco połechtany wtrąceniem o jego fachowości nieznacznie zmiękł. Wykrzywił cienkie wargi i zrobił krok bliżej Sariny, która ostrzegawczo syknęła i pokazała zęby. Starzec bezwiednie cofnął się i wpadł prosto na tłuściutki brzuch ojczulka, który odepchnął go od siebie odruchowo. Być może przesadził z użyciem siły, bo starzec upadł na kolana i znalazł się w zasięgu Sariny, która tylko oczekiwała na taki obrót spraw.

Pociągnęła za łańcuch, nie przejmując się palącym bólem. Łowca zachwiał się i wyciągnął rękę, próbując ją powstrzymać, ale była szybsza. Zamachnęła się dłonią i wsunęła ostre paznokcie w policzek grabarza, ciągnąc go za sflaczałą skórę. Wrzeszczał z bólu, ale Sarina nie miała czasu na cackanie się z nim.

Starzec zaszurał kolanami i w jękach strachu znalazł się przed twarzą wampirzycy. Rzuciła się ku jego szyi, rozbryzgując krew i chłeptając ją pospiesznie i niedbale.

Prympek wykorzystał zamieszanie i z głośnym sykiem wczepił się pazurami w kamizelkę Łowcy. Być może mężczyzna uchroniłby się przed atakiem, ale wpatrywał się z niepokojem w swojego towarzysza i nie dostrzegł na czas napastnika. To dało Sarinie potrzebne sekundy, bo ojczulek dopadł do Łowcy, starając się ściągnąć z niego rozszalałego kota.

Sarina nie traciła czasu i zaczęła ssać szybciej i szybciej, a starzec omdlewał w jej ramionach. Zamachał rękoma, które po chwili opadły omdlałym ruchem. Bo kiedy wampir składa swój pocałunek, ofiara staje się bezbronna i bezwolna, zanurzona w przyjemnej bańce rozkoszy. Żaden człowiek nie walczy podczas konsumpcji, bo zostaje wprawiony w stan ekstatycznej euforii.

Sarina oderwała usta od pulsującej tętnicy i z żalem spojrzała na wyciekającą krew. Każda jej kropelka stanowiła dla niej zastrzyk energii, ale mnich i Łowca już zwracali ku niej oczy, choć całość tego procesu nie zajęła więcej, niż dziesięć sekund.

Wampirzyca pociągnęła za sobą Łowcę i zaczęła gwałtownie trząść ręką, starając się wyszarpnąć z dłoni Łowcy srebrny łańcuch. Prympek ugryzł go w ucho i Łowca opuść rękę. Łańcuch zaczął rozplatać się z każdym ruchem Sariny.

W końcu była wolna. Pomknęła do przodu i byłaby grzmotnęła o ziemię, bo ojczulek rzucił się w jej kierunku. Złapał ją za suknię, ale palce zacisnął zbyt słabo i bez większych trudności uwolniła się z jego uchwytu.

Kot miauczał i warczał, a potem rozległ się głośny pisk, kiedy Łowca go z siebie zrzucił. Sarina zacisnęła zęby, martwiąc się o swojego ukochanego towarzysza, ale nie mogła zwlekać. Brakowało jej czasu. Potoczyła wzrokiem po opustoszałym cmentarzu, puszczając się biegiem. Z wdziękiem omijała zdezelowane groby i przemknęła obok dziury w ziemi, którą wykopała dla Łowcy. Łowcy, który przeklinał i biegł za nią z zawrotną prędkością.

Kusiły ją wysokie, gęsto rosnące drzewa, gwarantujące półmrok, w którym mogła skryć się jak na potwora przystało. Wiedziała, że to oczywisty kierunek ucieczki, ale do wyboru miała tylko tę zabitą deskami wioskę pełną rozwścieczonych wieśniaków.

W biegu pośliniła palec i przesunęła nim po brodzie, na której powoli krzepła krew grabarza. Zebrała ją z podbródka i zlizała to, co udało jej się przykleić do kciuka. Nie było miejsca na marnotrawstwo nawet tak najmniejszych ilości.

Rany na policzku zasklepiały się bardzo powoli i boleśnie, kiedy skóra zrastała się ze sobą i powracała do idealnego stanu. Krwi nie starczyło na zagojenie się pleców i z każdym ruchem Sarina boleśnie to odczuwała, kiedy mięśnie i ścięgna zahaczały o cienką suknię.

Potknęła się na rozmokłej ziemi i schwyciła w drżące dłonie dzwoniący łańcuch. Płakała i przeklinała, kiedy palił ją w palce i w nadgarstek. Długo nie pociągnie z tym brzemieniem przytroczonym do ciała. Zęby jej zazgrzytały, więc z wysiłkiem schowała kły, żeby nie raniły więcej miękkich warg.

Zaryzykowała spojrzenie w tył i zauważyła, że Łowca z każdym krokiem zmniejsza dystans między nimi. Ileż ziela musiał spalić, żeby zachować takie tempo?

Sarina przyspieszyła, choć z wysiłku oddychała już z szeroko otwartymi ustami. Nie wiedziała ile czasu zdoła utrzymać prędkość, ale domyślała się, że wkrótce będzie musiała odpocząć. Wpadła w końcu w cienisty zagajnik i wydała z siebie chrapliwy dźwięk. Rozglądała się w poszukiwaniu jakichkolwiek ludzkich śladów. Może napatoczy się na nią zbłąkany grzybiarz, może kłusownik, albo gajowy. Potrzebowała krwi, trochę krwi, kapkę krwi, jeśli chciała przetrwać.

Bo Łowca przyjął ją sobie za cel i nigdy nie odpuści. Albo była jego pierwszą ofiarą, albo Nemezis. Może zabiła mu kiedyś kogoś blisko, albo po prostu był zwykłym fanatykiem, który nie potrafił odpuścić. Powinien odejść, zostawić ją jak zrobiły to dziesiątki Łowców przed nim. Zwykle poddawali się po pierwszej nieudanej próbie, ale on w czasie jednego cyklu już dwa razy wypuścił ją z rąk. Ta jego zaciekłość musiała w przeszłości przynieść mu wiele kłopotów.

Przebiegła kilka pierwszych linii drzew i zatrzymała się na chwilę, uważnie nasłuchując. W głowie wirowało jej z wysiłku, a z piersi wydobywało się rzężenie. Była wykończona. Gdzieś daleko dosłyszała ciężkie kroki mnicha, podążającego ich śladem. Łowca musiał go znacząco wyprzedzić, ale wcale jej to nie dziwiło. Sam poruszał się bezgłośnie, wyćwiczonymi krokami. W dodatku chroniła go magia rysunków, która skutecznie ukrywała co głośniejsze dźwięki jakie z siebie wydawał.

Przebiegła kolejne kilkadziesiąt metrów i zatrzymała się za rozłożystym pniem. Pospiesznie ściągnęła z siebie suknię, starając się nie narobić hałasu. Zwinęła ją w płaski sznur i rozpaczliwymi ruchami zaczęła wciskać ją między oka łańcucha, a nadgarstek, chociaż w ten sposób chroniąc delikatną skórę przed śmiercionośnym uściskiem świętości.

Poczuła, że z bezsilności zaczęły napływać jej do oczu krwiste łzy. Kilka z nich spłynęło w dół, zostawiając po sobie zawstydzające ślady. Wytarła je palcami i przysiadła w kuckach, czując na nagiej skórze chłodne powiewy wiatru.

Zamknęła oczy i ponownie wsłuchała się w dźwięki lasu. Zignorowała leśne zwierzęta i odszukała mnicha. Rzęził i stękał, głównie idąc i co jakiś czas podbiegając, co wprawiało jego otłuszczone serce w szaleńczy wysiłek. Jeszcze trochę, a wybuchnie mu w piersi.

Poranne promienie słońca zaczęły przebijać się przez liście i tworzyć ścieżkę, prowadzącą do... Dokąd właściwie? Do kolejnej zabobonnej wioski, w której już zapewne podniesiono raban odnośnie polującej wampirzycy?

Nie zabierze dużo czasu, nim wieśniacy ruszą za nią z widłami unurzanymi w pospiesznie poświęconej przez klechów wodzie. Dotychczas siedzieli w swoich domach, albo karczmach, czując się bezpiecznie pod ochroną Łowcy, ale jeśli tenże Łowca się skompromitował, nic już nie stało na drodze, by sami zapolowali na wampira. Ze strachem, to oczywiste, ale z werwą i płonącą nienawiścią, dopingowani przez pierdolenie księży. Sarina nie pierwszy raz spotykała się z tą historią i znała śpiewkę na pamięć. Bano się jej, ale w równym stopniu nienawidzono, więc zbierając się w kupę, nabierali odwagi, zwłaszcza, kiedy zaganiał ich bicz Najświętszego Oka, obiecującego wieczne zbawienie. Tak, mordować, żeby żyć wiecznie, cudowna religia.

Przesunęła się na kolanach jak zagonione w kozi róg zwierzę i zbliżyła się do kolejnych drzew. Mogłaby biec, ale chciała zamienić się z Łowcą rolami. Musi zaczaić się tu na niego i wziąć go z zaskoczenia. W tej chwili nie widziała innego rozwiązania.

Łowca napędzany zielem nie ustąpi, a Sarina ledwo już powłóczyła nogami. Dawno postanowiła sobie, że jeśli z ofiary nie zmieni się w napastnika, nie poradzi sobie z silnym mężczyzną, zwłaszcza uzbrojonym. Ona miała tylko zęby. I Prympka, którego niestety teraz nigdzie nie widziała, ani słyszała. Uspokoiła się jednak myślą, że jak zwykle sam ją odnajdzie, jeśli tylko schroni się w bezpiecznej kryjówce.

Zmarszczyła brwi, bo cisza aż bębniła jej w uszach. Omszałe paprocie stłumiły dźwięk jej ruchów i Sarina dostrzegła Łowcę idącego między drzewami i odgarniającego bezszelestnie gałęzie. Ku jej rozczarowaniu po drodze zgarnął porzucony uprzednio łuk i chyłkiem przemykał z wycelowaną strzałą.

Był teraz skupiony i spokojny, a kiedy na jego twarz padło jaśniejsze światło, Sarina odkryła, że ma mocno zarysowaną szczękę świadczącą o uporze i nie był też taki młody jak początkowo zakładała. Mógł mieć nieco więcej ponad dwudziestkę, ale nie więcej, niż dwadzieścia pięć lat. Skończył terminować co najwyżej dwa lata temu, choć jego nieudolność i ciąg pomyłek, w który wpadł wskazywało raczej na gołowąsa w pierwszym roku terminu.

Cóż, i tak stanowił dla niej śmiertelne zagrożenie. Trzasnęła jakaś gałązka, a Łowca w ekspresowym tempie skierował kuszę w tamtą stronę i nie zastanawiając się, od razu z niej wystrzelił. Bełt trafił prosto w gałąź i Sarina zrozumiała już, że jeśli odkryłby jej obecność, nie umknęłaby przed strzałą, nawet gdyby była całkiem zdrowa i w pełni sił.

Przylgnęła do pnia drzewa i nasłuchiwała powolnych, uważnych kroków Łowcy. Teraz nawet nie starał się zachowywać jakoś szczególnie cicho, bo wiedział już, że ma nad nią znaczącą przewagę. Wkrótce też dosłyszała burkliwy głos ojczulka, który pobrzękując szklanymi buteleczkami i metalową manierką, gnał na złamanie karku.

- Rowen! – wydarł się paskudnie, wywołując tumult wśród ptaków siedzących na drzewie. Poderwały się z jazgotem, a Sarina wykorzystując chwilowy hałas, pomknęła głębiej w las i nagle, zupełnie niespodziewanie odbiła się od kolejnej niewidzialnej bariery. Ta trzeszczała i wibrowała.

Sarina cofnęła się o krok, przerażona do granic. Co za koszmar, to nie może być prawda. Nie może, ale była, bo w nozdrza uderzył ją różany zapach i rozpoznała cichy, melodyjny głos.

- Witaj, Sarino. Dawno się nie widzieliśmy.

Sarina uniosła głowę i natrafiła na szkliste zielone oczy czarownika Istara. Na plecach poczuła ostry kraniec strzały wymierzonej w nią przez Łowcę. Po lewej stronie wioskowy klecha klepał pacierze. Po prawej wieśniacy zgodnie z jej oczekiwaniami unosili groźnie widły, łopaty i kowalskie młoty.

Sarina uśmiechnęła się nieco krwawym uśmiechem.

- Niezła zasadzka! – zawołał ojczulek i klasnął w dłonie.

Sarina przełknęła ślinę, próbując pozbyć się rosnącej w gardle guli. Zacisnęła pięści i wodziła wzrokiem po biorących udział w zasadzce. Nieźle to sobie wymyślili. Zapolowali na nią koncertowo. Zastanawiała się tylko, kto wpadł na ten pomysł i kto przewodzi zasadzce. Miała swój typ, ale nie mogła przekreślać Łowcy, który cieszył się większą popularnością, niż królewski czarownik, który znienawidzony i równocześnie podziwiany przez gawiedź stał w lekkim rozkroku po drugiej stronie magicznej bariery i uśmiechał się leniwie, przeczesując krucze loki. Kiedy widziała go ostatnim razem włosy miał jasne jak pszenica.

Sarina zrozumiała, że nie jest już anonimowa, skoro wyruszyli za nią prosto z Kresnes. Zastanawiała się, który jej nieuważny krok wywołał w kimś podejrzenia. A może to Istar wykorzystał wreszcie sieć układzików, które powiększał z każdym mijającym dniem, z każdym jego kłamliwym słowem, z każdym jego podłym zaklęciem.

Ostatecznie dla Sariny nie miało większego znaczenia, co sprawiło, że skutecznie na nią zapolowano. Udawało jej się umykać przed nimi przez osiem lat, ale wiedziała, że w końcu nadejdzie ten moment. Szkoda tylko, że akurat musiała świecić cyckami i gołym tyłkiem.

Uniosła wyzywająco brodę i choć nie zdawała sobie z tego sprawy i tak udało jej się zachować godność. Było coś królewskiego w jej beznamiętnej twarzy i wyprostowanej sylwetce. Nie pokazała po sobie strachu, a raczej wciąż go wzbudzała.

Gawiedź cofnęła się, podświadomie wyczuwając w niej groźnego drapieżnika. Ich nie chroniła magiczna bariera, za którą krył się Istar z garstką swoich uczniów i żołdaków.

Powstrzymała jękliwy ból, kiedy zarzucono jej na plecy ciasno splecioną siatkę z poświęconego srebra. Tylko krwawe łzy ponownie potoczyły się po jej twarzy. Klęczała, wyszczerzając zęby.

Istar opuścił swoją tchórzliwą barierę i skinął palcem ku jednemu z wieśniaków. Omamiony czarem ruszył w jego stronę. Nie zatrzymywał się, a jego ubłocone walonki rozbijały mokrą ziemię. Jakiś ptak przeciął ciszę trelem, a Sarinie bezwiednie wysunęły się kły.

Istar smukłymi palcami uniósł jeden z krańców siatki i ukucnął przed Sariną. Srebrne, wypełnione magią oczy sprawiały wrażenie poruszonych i zasmuconych, ale wiedziała, że to perfidne kłamstwo.

- Co robisz? – warknął Łowca. Wyczuła, że jego serce choć spowolnione zielem, gwałtownie przyspiesza.

Przysięgał przecież, leżąc krzyżem przed figurą świętego Nataniela, że na jego warcie nie polegnie żaden człowiek, a teraz kolejny szedł na rzeź.

Istar uśmiechnął się leniwie.

- Chodź, moje dziecko – powiedział do wieśniaka, ignorując Łowcę, który wymierzył bełt w jego stronę.

Istar był rozbawiony i tylko przesunął dłonią po swojej ognistoczerwonej szacie, dając mu do zrozumienia, że żadna broń go nie dosięgnie.

Sarina wbiła paznokcie w ziemię, znosząc w milczeniu cierpienie, bo wiedziała, że Istar zaraz ją nakarmi. Podniósł się i podciągnął wyżej siatkę,
układając dłoń na ramieniu wieśniaka i popychając go kopniakiem w stronę Sariny.

Wszyscy stężeli, a Łowca zrobił krok w stronę czarownika.

- Będziesz karmił tę sukę? Ma zdechnąć, a nie być traktowana jak księżniczka.

- Cóż – odezwał się ze znudzeniem, wyginając ciemne brwi – czy ty zdajesz sobie sprawę na kogo zapolowałeś z tym twoim tępym nieudacznikiem?

- Wypraszam sobie – wtrącił się ojczulek, wyraźnie ugodzony tym stwierdzeniem.

- Doskonale wiem na kogo poluję – wycedził Łowca, ciągnąc za drugi koniec srebrnej sieci. Sarina nie wytrzymała i jęknęła. – Na dziwkę z piekieł – dodał z niesmakiem i splunął.

- Przykro mi, że muszę studzić twoje mordercze zapędy, ale ta dziwka należy do mnie – odparł spokojnie Istar i tym razem kopnął wieśniaka w kolana, który upadł tuż przed twarzą Sariny. Dopadła do mężczyzny, wgryzając się w jego gardło. I choć ból wciąż jej doskwierał, to czuła, że nabiera sił. – I nie mogę pozwolić jej umrzeć. Ma u mnie dług, który muszę wyegzekwować.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top