Rozdział XXV

JAKUB

Krew mnie zalewa, gdy sobie przypomnę, ile bajek musiałem wymyślić na maturze przez tę bandę idiotów! I to wszystko przez kilkuminutowe spóźnienie! Kosztowało mnie to więcej kreatywności niż cała prezentacja!

Na szczęście udało mi się ― kręcąc noskami, polonistki postanowiły wreszcie, że będę egzaminowany jako ostatni, ale udało mi się wyperswadować im ten głupi pomysł o terminie sierpniowym.

Może to i lepiej ― gdybym wszedł punktualnie, pewnie niczego bym z siebie nie wydusił... Te wszystkie bzdury o Werterze zupełnie wyparowały mi z głowy po tej fatalnej wizycie w toalecie. Wyciągnąłem z kieszeni marynarki pognieciony zapis mojej nudnej przemowy i po raz kolejny zacząłem szpikować się informacjami, których za godzinę nie będę już musiał pamiętać. Było coś pokrzepiającego w tej myśli.

Egzaminatorki były na mnie strasznie cięte i z tym już nic nie udało mi się zrobić. Przyczepiły się do chaotycznego stylu wypowiedzi i dwóch pominiętych punktów z planu ramowego prezentacji, a potem zadawały pytania z kosmosu. Nie pomogły tłumaczenia, że nie zwróciłem uwagi na ubiór Lotty, gdy Werter spotkał ją po raz pierwszy...
Na koniec dały mi absurdalnie niską liczbę punktów i założę się, że moje spóźnienie miało w tym swój udział. Mimo wszystko cieszyłem się, że to wszystko już za mną. Jutro po raz ostatni przekroczę próg tej budy, ale oficjalnie to dzisiaj moja ostatnia wizyta tutaj dobiegała już końca. Zarzuciłem sobie na ramię marynarkę i wolnym krokiem zwycięzcy opuściłem teren mojego liceum.

Ani śladu Izabeli, Andżeliki i tych typków z toalety. I bardzo dobrze.

Właściwie to nigdy nie spodziewałem się, że zamiast wymieniać osoby, których będzie mi brakować, zacznę wyliczać tych, których za żadne skarby nie chciałbym spotkać. I nigdy bym nawet nie przypuszczał, że w tej grupie będzie Iza... Myślałem o tym w piątek, pakując dziennik do plecaka i po raz ostatni szykując się w drogę do szkoły. Wreszcie mogłem pojawić się tam w normalnych ciuchach, więc zamiast białej koszuli i garnituru wciągnąłem na siebie zwykłe dżinsy i bluzę z kapturem. Czułem się, jakbym planował napad na bank ― analizowałem każdy szczegół, rozmyślałem nad godziną i miejscem podrzucenia dziennika. Bez dwóch zdań zakończenie tej akcji nie miało w sobie za gorsz spontaniczności, w przeciwieństwie do początku...

Jeśli dobrze pójdzie, wszystko nie będzie trwało dłużej niż trzydzieści sekund. Kilka minut temu zaczęła się pierwsza lekcja, wszyscy powinni być już w salach ― rozmyślałem, idąc powoli w kierunku szkoły i dając się wyprzedzić kilku spóźnialskim. Na wszelki wypadek założyłem na głowę kaptur, chociaż było mi w nim piekielnie gorąco i duszno. Gdy wreszcie znalazłem się przy bocznym wejściu, minął już kwadrans po ósmej, a korytarz świecił pustkami. Jeszcze tylko kilka kroków dzieliło mnie od celu ― obliczałem, wyciągając z plecaka dziennik. Przyspieszyłem, starając się równocześnie robić jak najmniej hałasu. Po paru sekundach zatrzymałem się przed drzwiami oznaczonymi tabliczką z napisem „Pokój nauczycielski". Uśmiechnąłem się na widok świeżo wprawionego zamka ― mądry Polak po szkodzie, co? Położyłem dziennik na podłodze, nie spuszczając wzroku z drzwi. Potem wyprostowałem się powoli, jakbym przed chwilą składał komuś bardzo wymuszony i ostrożny ukłon... Spojrzałem jeszcze raz na cienką, bordową książeczkę, która leżała teraz u moich stóp i swoim zniknięciem zrobiła w szkole takie zamieszanie...

Ale to już koniec. Zachichotałem na myśl o spektakularnym wrzasku, którego ktoś narobi, potykając się o podrzucony dziennik. Niestety nie będzie dane mi tego usłyszeć, ale wynagrodziły mi to moje wyobrażenia i poczucie rekompensaty wobec Kamila. Już nie powinien mieć żadnych problemów z Borysem i resztą. Izabela będzie zadowolona ― tyle razy mnie przecież o to prosiła... A ja? Byłem wolny. Nareszcie! Mogłem beztrosko cieszyć się wakacjami nie gryząc się ani maturami, ani nadbagażem w mojej szafie.

Miałem ochotę krzyczeć w twarz przypadkowym przechodniom „To już jest koniec! Jestem wolny!"... I naprawdę w to wierzyłem, dopóki z piskiem opon nie zatrzymał się obok mnie granatowy opel, uderzając mnie w tyłek lusterkiem od strony pasażera. Sekundę później ktoś otworzył z rozmachem drzwi i zawołał:

― Kuba! Co za przypadek! Chodź, przejedziesz się z nami!

Zobaczyłem uśmiechającą się do mnie twarz Borysa, jednej z ostatnich osób na ziemi, jaką pragnąłbym teraz oglądać. A gdy zobaczyłem na tylnym siedzeniu Kamila Dąbka pomiędzy jak zawsze do bólu obojętnym Andrzejem i tamtym karzełkiem, doszedłem do wniosku, że już chyba gorzej nie mogłem trafić. Naprawdę, wolałbym chyba być rozjechany przez wielki walec, z Izą za kierownicą.

Auto za oplem zaczęło wściekle trąbić i Borys ponaglił mnie wzrokiem. Nie chciałem brać udziału w czymś, co na pewno nie było wesołą przejażdżką po mieście, ale z drugiej strony... poczułem dreszcz ciekawości. W razie gdyby chłopcy wymknęli się spod kontroli, mógłbym ich przecież jakoś ugłaskać... A ponieważ dałem wczoraj niezły popis w toalecie, powinno pójść mi gładko ― wszyscy przecież myśleli, że jestem po ich stronie... Na pewno lada chwila ktoś zadzwoni do chłopaków i doniesie o znalezieniu drugiego dziennika. A potem kurtyna opadnie i będziemy żyli długo i szczęśliwie, amen. Nic złego nie ma prawa się stać.

Ku zadowoleniu kierowcy z tyłu, wsiadłem wreszcie do auta, z pewnym rozbawieniem obserwując w lusterku naburmuszonego Kamila. Karzełek po raz pierwszy wyglądał na odprężonego, za prawe ucho zatknął sobie nawet papierosa i wyglądał spokojnie przez okno. Andrzej uśmiechnął się do mnie, błyskając całym garniturem zębów niczym naćpany Kot z Cheshire.

― Dokąd jedziemy?

― Zobaczysz ― Borys zachichotał tajemniczo, zupełnie ignorując znak stopu. Jego totalne lekceważenie znaków drogowych trochę mnie zastanowiło.

― Czy ty w ogóle masz prawo jazdy?

― Oczywiście, że nie ― odparł, a ja zamilkłem, uznając, że pytanie „Więc dlaczego do cholery prowadzisz?!" jest zupełnie bezcelowe. ― Pożyczyłem sobie tylko na chwilę samochód ojca. Dzisiaj ma wolne, więc pewnie nawet nie zauważy, że zniknął.

Wyglądałem przez okno, starając się unikać widoku uśmiechniętej twarzy Andrzeja w lusterku. Obserwowałem ciasne uliczki, którymi jechaliśmy i chyba domyślałem się już, dokąd jedziemy.

― Nasz kolega znowu chciał dzisiaj zrobić sobie małe wagary ― zaczął Andrzej. ― Ale my to przewidzieliśmy i dzisiaj rano zjawiliśmy się we trójkę pod jego domem. Hej, Kamil, wagary bez nas?!

Dąbek odwrócił głowę. Miałem wrażenie, że zaczął unikać mojego widoku, podobnie jak ja widoku Andrzeja.

― Mimo wszystko nie chciał nam otworzyć. Musieliśmy więc posłużyć się małym podstępem, który, mam nadzieję, wybaczysz nam, Kuba...

Przezwyciężyłem się jakoś i spojrzałem w tę kpiącą twarz. Andrzej pochylił lekko głowę, jakby chciał podkreślić tym samym swoją prośbę o przebaczenie. Jak nigdy miałem ochotę go uderzyć.

― Powiedzieliśmy mu, że jest z nami Iza, która chciałaby powiedzieć mu parę słów i nie zgadniesz ― pół minuty później był już na podwórku! Pewnie niemądrze pomyślałeś, że chcemy coś zrobić twojej koleżance, co? My nie jesteśmy tacy...

Moja niewinna ochota na dołożenie Andrzejowi zamieniła się w morderczą żądzę.

― Oczywiście Iza jak każda grzeczna dziewczynka, była już w szkole ― ciągnął, wcale nie padając trupem od gromów, które zapewne ciskały moje oczy. ― Kamil trochę się rzucał, gdy odkrył nasze kłamstewko, ale Borys wkrótce nakłonił go, by wsiadł z nami do samochodu, co nie, Borys?

― Ma się rozumieć!

Zacząłem zastanawiać się, co właściwie Andrzej robił w tym samochodzie. Borys był w całą sprawę osobiście zaangażowany, zniknął dziennik jego klasy i to, czy się znajdzie, decydowało o jego „być―albo nie być" w szkole i w domu. Karzełek należał raczej do tego rodzaju ludzi, którzy słysząc propozycję „Chodź z nami" od wielkiego faceta takiego jak Borys, potulnie robią wszystko, czego się od nich oczekuje. Ja byłem w samochodzie, bo chciałem trzymać rękę na pulsie. Czułem się odpowiedzialny za Kamila i chciałem powstrzymać chłopaków, gdyby planowali coś naprawdę głupiego. A Andrzej? Nie przypominałem sobie, by kiedykolwiek wcześniej trzymał się z Borysem, a teraz niemalże nie odstępował go na krok. Na dzienniku też mu nie zależało, więc na czym?

Jechaliśmy słoneczną aleją, obsadzoną z obu stron wysokimi topolami. Było jeszcze wcześnie, zaledwie parę minut przed dziewiątą, więc nie mijaliśmy po drodze zbyt wielu przechodniów. Po południu zjawi się tu pewnie cała dzieciarnia, ale teraz największy w naszym mieście park świecił pustkami, pomijając kilku wagarowiczów takich jak my i emerytowanych miłośników jazdy na rowerze.

Ten naprawdę ogromny park miejscami bardziej przypominał puszczę. Najbardziej oblegana była zawsze ta centralna część ― kilka placów zabaw, fontanna i ścieżki rowerowe nad stawem. Borys pojechał kilkadziesiąt metrów dalej i zatrzymał się koło mostu nad czymś, co nazywano rzeką, ale dla mnie był to jedynie wolno płynący kanał ściekowy. No, może przesadzam. Ale moim zdaniem, jeśli przy głębokości kilkudziesięciu centymetrów nie można dostrzec dna, to nie ma mowy o żadnej rzece.

Borys wysiadł jako pierwszy i rozciągnął kości, zupełnie jakby jechał kilka godzin nad morze, a nie kwadrans nad miejscową rzeczkę. Potem ja wygrzebałem się z opla i obserwowałem, jak sobie radzą ci z tylnego siedzenia. Kamil nie wyglądał, jakby go ktoś przyprowadził tu siłą, nie dostrzegłem w nim też żadnej chęci ucieczki. Mimo to Andrzej szedł za nim, gotowy w każdej chwili rzucić się na niego, gdyby chciał jednak zwiać. Karzełek zapalił fajkę, która wcześniej tkwiła mu za uchem i teraz zaciągał się łapczywie, jakby marzył o dymku od chwili, gdy wsiadł do samochodu. Nie wyglądaliśmy na porywaczy, tylko na paczkę znajomych, która przyjechała posiedzieć nad rzeką.

Jak się kilka sekund później okazało ― tylko do czasu.

Kamil przystanął nagle i oznajmił, że nigdzie nie idzie. Nie było sensu szarpać się w aucie, ale teraz już nie byliśmy w aucie ― jak bystrze zauważył ― więc wraca do domu. Tak po prostu. Przez chwilę zapanowała pełna napięcia cisza, aż wreszcie Andrzej roześmiał się głośno.

― Cóż, nie spodziewaliśmy się, że dasz się prowadzić jak potulne cielę. To by nam zepsuło całą zabawę.

Tak właśnie powiedział: „zabawę". I powiedział to takim tonem, jakby naprawdę chodziło o grę w golfa... W jednej chwili zrozumiałem wszystko i poczułem zimno na całym ciele, chociaż było przecież bardzo gorąco. Andrzej tylko udawał „dobrego kolegę", starał się zamaskować swoim zachowaniem fakt, że tak naprawdę był najgorszy z całej trójki. To on szczuł Borysa, bo Borys był za głupi nawet na to, by sam z siebie wpadł na pomysł, że trzeba dać komuś w pysk. To on mnie zmusił do tego, bym uderzył Kamila, podejrzewając, kto za tym naprawdę stoi. Sam potwierdziłem jego przypuszczenia, dając się tak łatwo podpuścić.

Andrzej był tu tylko dla „zabawy". Pewnie teraz był w siódmym niebie, bo nie dość, że mógł obserwować, jak Borys składa Kamila w kostkę, to znęcał się dodatkowo nade mną, każąc mi na to patrzeć i prowokując do przyznania się.

Borys podniósł z ziemi całkiem grubą gałąź, powywijał nią trochę, po czym złamał sobie na kolanie z głośnym trzaskiem, dość topornie sugerując, co zrobi z każdym, kto mu się sprzeciwi. Kamil nie wystraszył się wcale, a przynajmniej tego po sobie nie okazywał. Kto jak kto, ale on pewnie był już zahartowany w takich bojach... Ja natomiast nie czułem się zbyt komfortowo, cały czas słysząc w uszach trzask łamanego drewna. Andrzej posyłał mi ten sam szeroki uśmiech, którym tak wkurzył mnie w samochodzie. No już ― prowokował mnie. Dalej, powiedz, co masz do powiedzenia...

― Nie masz tu nic do gadania ― warknął Borys. Zdenerwował się widząc, że jego wizualizacja pod tytułem „Co zrobię z twoim kręgosłupem" nie odniosła spodziewanego efektu. Wprowadził więc w życie plan B, który polegał na chwyceniu ofiary za kark i dotarganie jej siłą do rzeki.

Nie zdziwiło mnie wcale, że Andrzej miał minę, jakby umarł i trafił do nieba. Nie wyglądał na zdziwionego obrotem wydarzeń, więc pewnie ani dla niego, ani dla karzełka cel podróży nie był tajemnicą. Tylko ja stałem w miejscu, wsłuchując się w cichy szum wody i zastanawiając się, do czego to wszystko prowadzi. Mój z pozoru genialny plan nie zadziałał. Myślałem, że dostarczenie dziennika zakończy sprawę, ale nie sądziłem, że chłopcy będą tak nadgorliwi, by dorwać Kamila jeszcze przed lekcjami.

Jak na złość, nad rzeką nie było nikogo, kto zwróciłby uwagę na krzyki i szarpaninę. Borys prowadził więc swoją ofiarę w stronę wody, nie zwracając na nikogo uwagi. Andrzej trzymał się dwa kroki za nim, a karzełek stał kilka metrów dalej, dopalając w spokoju swojego papierosa. Miałem się właśnie odwrócić na pięcie i odejść, gdy spojrzał na mnie i gasząc peta pod podeszwą buta spytał:

― No idziesz?

Pokiwałem głową i niechętnie podążyłem za nim. Borys i Kamil zniknęli mi już z oczu, ale słyszałem radosny okrzyk „Łiiiiiiiiiiiii!", gdy Borys zbiegał szybko z górki, przemieszany z wrzaskami Kamila.

Stanąłem obok starego mostu i patrzyłem na Kamila, który bez szans na zwycięstwo zmagał się z dwa razy większym od siebie przeciwnikiem. Wreszcie upadł na kolana, a Borys chwycił go za kark, ciągnąc siłą po mulistym podłożu.

― Przyznasz się wreszcie czy nie?!

― Nie mam do czego!

To się nie może dziać naprawdę ― myślałem, biernie obserwując jak Borys wsadza głowę Kamila do ciemnobrązowej wody. Wreszcie odzyskałem władzę w nogach i powoli ześlizgnąłem się w dół zbocza, do śladów butów Borysa i Andrzeja dołączając swoje własne. Za Kamilem ciągnęły się błotniste szyny wyżłobione przez jego kolana.
To był z pewnością koszmar. Śniła mi się głowa Kamila w wodzie, wściekły Borys trzymający go za kark i pęcherzyki powietrza na powierzchni rzeki. Wyśniłem komary bzyczące mi za uchem, obrzydliwy zapach mułu i... moją rękę, która chwyciła Borysa mocno za ramię.

― Chcesz go utopić?! ― zapytałem we śnie. Borys zmarszczył pokryte kroplami potu czoło, zastanawiając się nad odpowiedzią. ― Jak będzie martwy, to nic ci nie powie ― zauważyłem, a on pokiwał głową ze zrozumieniem. Był tak durny, że musiałem mu tłumaczyć nawet tak oczywiste rzeczy.

― Dobra ― powiedział, siadając na błotnistej ziemi. ― Po raz ostatni cię pytam: gdzie ukryłeś drugi dziennik?

Nie otrzymaliśmy odpowiedzi od razu; Kamil cały czas pluł wodą i zanosił się dzikim kaszlem. Ja tymczasem modliłem się, by powiedział „W szkole. Ukryłem go w szkole". Gdyby to był sen, na pewno zrozumiałby taki prosty przekaz. Wtedy Borys po prostu zadzwoniłby do jakiegoś kumpla w szkole i potwierdził tę informację, a potem wrócilibyśmy szczęśliwie do domu. Jednak gdyby to był sen, nie czułbym komarów tnących mnie w kark i ręce.

Gdyby to był sen, obudziłbym się z wrzaskiem, widząc, jak głową Kamila po raz drugi ląduje pod wodą.

Tym razem Borys wyciągnął go już po paru sekundach, bez mojego upominania.

― I co, przypomniałeś sobie?

― Mówiłem ci ― wrzasnął Kamil, a ja dosłyszałem w jego głosie nutkę rozpaczy ― nie mam z tym nic wspólnego!

― Ty nic nie rozumiesz! ― ryknął Borys. ― To już wcale nie jest śmieszne!

Doszedłem do tego samego wniosku już wczoraj w toalecie i jestem pewien, że Kamil również. Borys jednak wciąż uparcie przekonywał nas „To nie jest śmieszne! To nie jest śmieszne!", jakbyśmy wszyscy wokół chichotali bez opamiętania. Tylko Andrzej wyglądał, jakby dobrze się bawił. Tym większe było moje zdziwienie, gdy zaproponował:

― Borys, daj mu już spokój. Widzisz, że to nic nie daje.

Wszyscy spojrzeliśmy na niego zaszokowani. Przez chwilę słychać było jedynie cichy szum rzeki i posapywanie Kamila, który nadal miał problemy ze złapaniem oddechu. Wydawało mi się nawet, że dostrzegłem słaby uśmiech na jego twarzy ― cień nadziei, że ten koszmar wreszcie się skończy...

Jednak diabelski błysk w oku Andrzeja sugerował coś zupełnie przeciwnego.

― Ty naprawdę myślisz... że to nie on? ― zapytał z niedowierzaniem Borys.

Andrzej odwrócił głowę w moją stronę. Tym razem nie uśmiechał się głupkowato. Wyraz jego twarzy był nieprzenikniony. Specjalnie zwlekał z odpowiedzią i delektował się myślą, że to właśnie od niego tak wiele zależy...

― Nie, wręcz przeciwnie ― odparł wreszcie, odrywając ode mnie wzrok. ― Myślę raczej, że trzeba go bardziej przycisnąć.

To starło uśmiech z twarzy Kamila. Andrzej nachylił się nad Borysem i zaczął szeptać mu coś do ucha, a do mnie tymczasem podszedł karzełek z nieodłącznym papierosem w ustach.

― Jak myślisz, co oni tym razem kombinują?

― Nie mam pojęcia, ale ja się zmywam ― szepnąłem i zacząłem wspinać się na górę.

― No co ty, Kuba! To tylko krótki spacer! ― dobiegł mnie przebrzydły głos Andrzeja. ― A potem wrócimy wszyscy razem... No, nie daj się dłużej prosić!

Wszyscy ciągnęli się na górę moimi śladami. Kamil co rusz potykał się w błocie, ledwo widząc cokolwiek bez okularów, a Borys ponaglał go szturchnięciami w plecy. Minęli mnie bez słowa i weszli na stary drewniany mostek zawieszony nad korytem rzeki. Kiedyś to miejsce kojarzyło mi się tylko z dobrymi chwilami ― pamiętam jak z ojcem i bratem staliśmy tu i puszczaliśmy liście na wodę, zakładając się, który jako pierwszy zniknie nam z oczu... Teraz to miejsce nie było już takie jak kiedyś; stało się świadkiem czegoś, co wcale nie było dziecinną zabawą...

Szliśmy w ponurym milczeniu wąską, leśną dróżką. Teraz nikt by nas już nie wziął za paczkę przyjaciół ― pomijając fakt, że Kamil w połowie był mokry, a w połowie ubłocony, grobowy nastrój aż bił od naszej piątki. No, może czwórki ― Andrzej w dalszym ciągu był w irytująco dobrym humorze ― niemalże podskakiwał ze szczęścia, nucąc melodię „Morskich opowieści". Ja wlokłem się na końcu tej dziwnej parady, ale byłem tak zrezygnowany, że nie szukałem już nawet okazji, by zwiać. Kamil szedł między Borysem a Andrzejem potulnie jak cielę i zrezygnował nawet z zapewniania ich, że dorwali niewłaściwą osobę. W pewnym sensie napięcie trochę opadło, paradoksalnie czułem się, jakbym wracał właśnie do domu po bardzo długim, męczącym dniu. To niestety była tylko przerwa między jednym a drugim aktem tego dramatu.

Szum wody stawał się coraz głośniejszy, a drzewa wokół nas rosły coraz rzadziej. Gdy wreszcie znaleźliśmy się na wolnej przestrzeni, zobaczyłem cel naszego posępnego marszu.

― Tama...? ― zdziwiłem się.

Nie wiem, czego się spodziewałem po tym wszystkim ― szubienicy na środku polany? Wymyślnych narzędzi tortur? Na pewno nie starej zapory, która została wybudowana tu właściwie nie wiadomo po co. Był to chyba jedyny odcinek rzeki, gdzie woda przez kilkadziesiąt metrów płynęła wzburzoną, białą falą. Gdy jeszcze miałem w zwyczaju chodzić tu z ojcem i bratem na spacery, musiałem zawsze zahaczyć o to miejsce. Mojego brata zawsze przerażała tama ze swoimi zardzewiałymi czerwonymi barierkami, o które bardzo lubiłem się opierać i wpatrywać się w spienioną wodę. Najbardziej jednak przerażał go huk rzeki i zawsze zatykał sobie uszy, zanim jeszcze zdążyliśmy z ojcem znaleźć się na polanie.

― Chyba sobie żartujecie ― powiedziałem głośno, żeby przekrzyczeć szum, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi. Karzełek krążył wokół nas, mierząc uważnym spojrzeniem każdy krzak, jakby bał się , że zaraz z jakiś chaszczy wyskoczy zbłąkany rowerzysta z okrzykiem: „Ha ha, mam was, łobuziaki!". Borys zadowolony rozciągał kości i miał minę szczęśliwego siedmiolatka, którego zapracowany tatuś wziął wreszcie na obiecany piknik nad wodą. Najbardziej przeraził mnie jednak Andrzej, który stanął w moim punkcie obserwacyjnym i przypatrywał się rzece z takim samym zafascynowaniem, jak pewnie ja parę lat temu.
Nerwowo obejrzałem się za siebie, mając nadzieję ujrzeć jedynie kurz unoszący się za Kamilem zwiewającym w podskokach. Ten siedział jednak spokojnie na kamieniu, odgarniając z twarzy wilgotne włosy i przyglądając się obojętnie chłopakom. Podszedłem do niego ukradkiem, starając się przybrać taką minę, by Andrzej ze swoją bandą myślał, że jestem po ich stronie; a jednocześnie nie chciałem wystraszyć Kamila.

― Co ty tu jeszcze robisz? ― zapytałem szeptem.

Spojrzał na mnie zrezygnowanymi oczyma i wzruszył ramionami. Chyba oboje wiedzieliśmy, jaka atrakcja teraz jest w planie, ale mimo wszystko gdzieś tam z tyłu głowy uspokajał mnie głos: „Nie, to się przecież nie może źle skończyć. Jesteśmy tylko dzieciakami z liceum, nie bandą gangsterów!". Czy Kamil też miał taką nadzieję? Z wyrazu jego twarzy mogłem odczytać coś zupełnie przeciwnego; on chyba już w ogóle zapomniał, co znaczy słowo „nadzieja"...

― Zwiewaj, Kamil, póki masz okazję ― podjąłem kolejną próbę, ale i tym razem Kamil nie zerwał się nagle do biegu, dziękując mi za świetną radę.

― Odczepisz się wreszcie ode mnie?! Z kim tu przyjechałeś ― z nimi czy ze mną?

― Sam tu przyjechałem, dla siebie.

― Tak, jasne. Może mi jeszcze wciśniesz, że miałeś na to ochotę, co? Tak sam z siebie? ― uśmiechnął się krzywo, a ja poczułem, że krew mnie zalewa z wściekłości. Czemu im nie miał odwagi się tak postawić?!

― Dobrze, rób jak chcesz ― mruknąłem i odwróciłem się od niego.

― O, to już wolę ― jak wreszcie przestajesz udawać, że cię obchodzi, co się ze mną stanie ― dobiegł mnie jego głos, ale zamiast odpowiedzieć, zacisnąłem tylko mocniej zęby.

Szybkim krokiem odszedłem w stronę tamy, zrywając po drodze kilka liści z pobliskiego drzewa. Minąłem stary, żółty znak, z którego ledwo dało się odszyfrować napis „Kąpiel wzbroniona", pokonałem trzy betonowe stopnie i oparłem się o barierkę. Wybrałem pierwszy liść z garści ― prawdopodobnie klonowy; nie wiem, nigdy się na tym specjalnie nie znałem. Obróciłem go w palcach, przyglądając się każdemu szczegółowi, jakbym zaraz miał go narysować z pamięci. Gdy poczułem, że znam już na pamięć każdy nerw i każdą żółtą plamkę, wrzuciłem go do wody, tak jak to robiłem w dzieciństwie.

Zielona plama zniknęła prawie z w tym samym momencie, jak zetknęła się ze wzburzoną powierzchnią wody. Białe fale burzyły się, nakładały na siebie, a szum rzeki dudnił mi w uszach. Trudno było uwierzyć, że tuż za zakrętem woda jest już zupełnie spokojna...

Liść pojawił się na powierzchni raz czy dwa, ale tylko na moment. Dopiero kilka metrów dalej wypłynął na powierzchnię, kręcąc się jeszcze powoli i znikając za zakrętem. Odkleiłem spocone dłonie od barierki i zorientowałem się nagle, że Andrzej stoi tuż obok.

― Ładne widoczki, nie? ― spytał ze swoim nieodłącznym, irytującym uśmiechem.

― Ja stanowczo wolę tę stronę ― zawołał karzełek, wskazując na spokojny nurt za tamą, który po jej drugiej stronie przechodzi w spieniony żywioł.

― Ale ta jest o wiele ciekawsza ― zauważył Borys, który właśnie się zjawił, pchając przed sobą Kamila.

― Cicha woda brzegi rwie ― zanucił Andrzej. ― Zupełnie jak nasz kolega, prawda?

Kamil zerknął przez barierki na tę mniej spokojną stronę i wydawało mi się, że w jego oczy rozszerzyły się na moment. To wrażenie zniknęło kilka sekund później, gdy spojrzał obojętnie na Andrzeja.

― Zaraz zobaczymy, czy rybka umie pływać ― zawołał Borys wesoło i przycisnął Kamila do barierki tak, że jego pole widzenia ograniczyło się jedynie do wzburzonej wody.

Znalazłem się w pułapce. Nie było już mowy o ucieczce ― z jednej strony miałem Borysa, obok którego nie dało się przecisnąć na brzeg, a z drugiej jakimś cudem znalazł się Andrzej, odcinając mi ostatnią drogę ucieczki. Starannie torował mi przejście i uśmiechał się przy tym złośliwie, jakby w myślach odczytywał mój plan dezercji.

― Masz ostatnią szansę, żeby się przyznać ― usłyszałem Borysa, który niemalże całym ciałem napierał na drobnego Kamila. O ile wcześniej jego twarz była zupełnie bez wyrazu, to teraz wykrzywiał ją potworny grymas, zupełnie jakby Kamil odczuwał ból nie do wytrzymania. Wiedziałem, że nawet gdyby chciał, nie mógł nic powiedzieć, ale Borys postrzegał jego milczenie zupełnie inaczej. ― Za wygodnie ci jeszcze?! ― wrzasnął, jeszcze mocniej napierając na stary metal.

Andrzej zaczął się wiercić i przecisnął się bliżej swojego kolegi, prawdopodobnie po to, by mieć lepszy widok. To była dla mnie niepowtarzalna szansa i zacząłem powoli się wycofywać. Z każdym moim krokiem, z każdym centymetrem który dzielił mnie od tego miejsca, ciało Kamila coraz niżej wisiało nad wodą. Wreszcie chłopak ześlizgnął się na drugą stronę i już myślałem, że wpadnie do wody, ale w ostatniej chwili chwycił się najniższej barierki i zaczął podciągać się do góry.

Podbiegłem tam jak najszybciej i usłyszałem zawodzącego karzełka, starającego się przekrzyczeć huk wody.

― Ej, chłopaki, to już przesada. Wciągnijmy go z powrotem. Nie chcę, żeby się przez nas utopił...

― Taak, on ma rację ― zawołał Borys, w bezruchu obserwując, jak Kamil łapie za wyższy szczebel. ― Wciągnijmy go.

― Spokojnie, chłopaki ― uśmiechnął się Andrzej. ― Już ja się tym zajmę.

Nawet przez moment nie myślałem, że spełni ich polecenie. Niewiele myśląc, ściągnąłem szybko bluzę i buty, tak na wszelki wypadek... Nie miałem cienia szansy, by powstrzymać Andrzeja, bo dzieliła nas zwalista postać Borysa. Mogłem więc obojętnie patrzyć, jak ten, zamiast podać Kamilowi rękę, zatapia mu w dłoniach wszystkie dziesięć paznokci, a zupełnie niespodziewająca się tego ofiara puszcza metalową barierkę i wpada do rzeki.

Ostatnia myśl, jaka pojawiła się w mojej głowie brzmiała: „To nigdy nie powinno się zdarzyć, ale zdarzyło się ― tylko i wyłącznie przeze mnie". Ta świadomość wstrząsnęła mną do głębi, wywołując potworny dreszcz.

Sekundę później skoczyłem do wody.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top