Słowem wstępu

Długo zastanawiałam się, jak ta historia powinna w zasadzie wyglądać, stąd ten patologicznie długi przestój – ile to? Już dwa lata? Cóż... Przywykłam do pisania powieści, do rozwlekłych opisów przyrody, wątków fantastycznych i całej reszty, przy której zwyczajne życie wydaje się dość... nudne. Przede wszystkim od bardzo dawna przelewam na wirtualny papier prawie wyłącznie swoje sny, co dodatkowo sprawę komplikuje. Potrafię lać wodę w nieskończoność, rozwodzić się godzinami nad każdym pojedynczym źdźbłem trawy czy niejednoznacznym uczuciem, ale gdy przychodzi do opisywania prawdziwego świata, brakuje mi słów. Tutaj dodatkowo pojawia się kolejny problem, bo wprawdzie „Dzienniczek" owszem, ma być częściowo tekstem autobiograficznym, ale jednak skupiającym się na ledwie wycinkach z mojego życia, i to na tyle oględnie, by jednak pozostawić czytelnikom to i owo jedynie w sferze domysłów. Od początku wiedziałam, jaki powinien być ogólny rezultat, ale brakowało mi wciąż jasno określonej drogi, która powinna do niego prowadzić, więc można uznać, że ta przerwa była mi faktycznie potrzebna. Może i pospieszyłam się z publikacją, może i powinnam dłużej nad tym myśleć, może wypadałoby się zastanowić, czy w ogóle mam czas na to, by prócz kilku (kilkunastu? Toż to grafomania) powieści poprowadzić odpowiednio coś takiego... ale trudno, stało się. Znając mechanizmy Wattpada, z pewnością odjęłam sobie w ten sposób sporo czytelników, ale zawsze najskuteczniej uczyłam się na własnych błędach i wściekłości, jaką wywoływało we mnie ich popełnianie, więc mogę chyba uznać, że to jeden z takich właśnie przypadków.

Od początku uważałam, że coś w tym stylu będzie miało potencjał. Maszynistek w Polsce jest bardzo mało, ten zawód wciąż postrzega się u nas jako typowo „męski" – popatrzcie, tak nie lubię tych rozróżnień, a notorycznie będę się nimi posługiwać, ot by pokazać ogólny sposób myślenia społeczeństwa. Podejrzewam, że znalezienie maszynistki z choćby szczątkowym talentem literackim, pozwalającym na opisanie świata, w którym wylądowała, graniczy w tym momencie z cudem, więc... dlaczego nie ja? Być może to coś w rodzaju chęci udowodnienia czegoś światu. Może pragnienie podzielenia się z innymi nieraz naprawdę komicznymi przeżyciami, bo PKP to jeden wielki czeski film. Być może chcę pomóc tym wszystkim dziewczynom, które pragną rzucić się na głęboką wodę, zerwać z przekonaniami i iść własną drogą, lecz na razie nie mają tyle odwagi, by się na to zdecydować. Wiecie, to może również być efekt tego, że ja w gruncie rzeczy lubię gadać o sobie, a znajomych mam jak na lekarstwo, więc czasem po prostu aż mnie boli, że nie mogę przekazać szerszemu gronu, co we mnie siedzi. Cokolwiek by to nie było... chcę doprowadzić ten projekt do końca. By sprawdzić, co z niego właściwie wyjdzie.

Patriarchat nikomu nie wychodzi na dobre, a po kolei, która od zawsze stanowiła coś w rodzaju państwa w państwie, jest to widoczne bardzo dobrze. Do tej pory większość słysząc hasło „maszynista" wyobraża sobie podstarzałego pana z teczką i okazałym brzuszyskiem, wylewającym się znad paska spodni i wypychającym koszulę zapinaną na ledwo dychające guziki. A prawda tak wcale nie wygląda – minęły już czasy, gdy na kolej ludzi się nie przyjmowało, podobnie jak trend, by kobiet w tym zawodzie w ogóle nie brać pod uwagę. Był taki czas, gdy faktycznie nas ignorowano, ale nigdy nie działo się to w takim stopniu, jak mogą wspominać niektórzy. Owszem, kobiety jeżdżą. Owszem, są udokumentowane przypadki pań na parowozach. Była przecież Katarzyna, która zaczynała sprzątając parowozownię w Nowej Hucie. Była Helena Aksamit, pracująca w Państwowym Przedsiębiorstwie Robót Komunikacyjnych nr 9. Wedle ich słów i tekstów źródłowych, przy samej budowie Nowej Huty zdarzały się dziewczyny jeżdżące na parowozach – może i wzbudzały sensację, lecz nie stanowiły wcale pięknej bajki. Ze względu na prawo europejskie, zabraniające nam łączenia lokomotywy z wagonami (mam na myśli przepisy BHP odnoszące się do podnoszenia ciężkich przedmiotów – waga sprzęgu śrubowego znacznie ją przekracza) wykpiwano się tanim kosztem z zatrudniania kobiet i pojawiały się one jedynie w tych spółkach, w których prym wiodły zespoły trakcyjne, lecz i to nie jest prawdą, że nas na klasycznych lokomotywach nie ma. Nie szukając daleko – ja obsługuję przeważnie klasyczne lokomotywy. Zdarzają się przypadki losowe, gdy pojawia się problem awarii na szlaku, przepisy nie określają dokładnie, co powinnam wtedy zrobić – iść bawić się w smarze, czy raczej wykładać nogi na pulpit i czekać na pomoc? – w praktyce jednak pracuję w PKP Intercity od 2019 roku i jeszcze ani raz nie zdarzył mi się taki przypadek. Usterki, wypadki? To na porządku dziennym, ale nie brakuje rąk do pomocy, czy to w postaci kierownika pociągu, czy konduktora, czy drugiego maszynisty, bo często obsada lokomotyw nadal jest dwuosobowa. Ogromna większość stacji w Polsce jest obsadzona, a choć rewidenci, ustawiacze i cała reszta pracowników nieraz miewają pretensje, gdy w środku nocy przerywa się im zasłużoną drzemkę i zgarnia do roboty, którą parać powinien się maszynista, nie jest to specjalną przeszkodą ani argumentem, byśmy nie mogły takiej pracy wykonywać. Na gruncie przekonać można się również, że... sprzęg wcale nie jest taki ciężki, jak to opisują, bo nawet mi – osobie bardziej niż filigranowej, bo ważącej 43 kilogramy w porywach – zarzucenie go na hak nie sprawia aż tak ogromnych trudności. Tak, mam mniej siły niż przeciętny mężczyzna, ale gdy bardzo trzeba, jestem w stanie to zrobić, na pewno nie wyląduję więc z założonymi rękami i makijażem rozmazanym od łez na jakimś kompletnym wygwizdowie, jak to sobie wyobraża na mój temat większość kolegów po fachu. Myślę, że najwyższa pora, by przełamać stereotypy. By wpuścić kobiety do tego zawodu, pokazać innym, że tutaj jesteśmy i mamy się naprawdę dobrze. Że prowadzenie pociągu to praca jak każda inna, a wynikające z niej trudności wcale nie są spowodowane naszą płcią. To bzdura, że jesteśmy mniej odporne psychicznie, słabsze, łatwiej się przemęczamy. Każda z tych kwestii jest cechą tylko i wyłącznie osobniczą. Praca na kolei nie jest łatwa, lecz jest pracą zarówno dla mężczyzn, jak i kobiet – a każdy, kto do tej pory burzy się, że tak być nie powinno, powinien wreszcie przejrzeć na oczy i zaakceptować pokornie, że czy tego chce, czy nie, będzie nas coraz więcej, bo my już nie damy się zapędzić do garów. Taki jest skutek rozwoju społecznego – kobiety wychodzą z cienia, pokazują, że wcale nie są gorsze, dominują zawody do tej pory uważane za męskie. Do 2019 roku w zakładzie centralnym, w Warszawie, w której pracuję, nie było żadnej kobiety na tym stanowisku. Na tę chwilę – początek roku 2023 – jeżdżących czynnie jest nas czwórka, a szkoli się kolejnych kilka. I tak właśnie będzie. Teraz nasza liczba będzie zwiększać się lawinowo. Po prostu musiało pojawić się parę tych, które kolej odczarują i przetrą szlaki dla pozostałych. W Warszawie byłam to ja, ponieważ egzamin zdałam jako pierwsza, w kwietniu 2021 roku. Nie możemy jednak zapominać o dziewczynach z Łodzi, które wyprzedziły mnie kolejno o 6 lat i nieco ponad rok.

Zdobycie uprawnień maszynisty nie jest wcale łatwe i ja osobiście porównuję to do studiów. Nie mam na razie wykształcenia wyższego (nie wykluczam jednak, że kiedyś je zdobędę), wcale jednak nie miałam poczucia, bym uczyła się mniej niż moi znajomi, równolegle do mnie studiujący całkiem prestiżowe kierunki. Pierwszym krokiem jest licencja maszynisty. To kurs czysto teoretyczny, można powiedzieć, że takie poznawanie kolei od podszewki. Można go zrobić zarówno prywatnie, jak i przez firmę, w której docelowo pragnie się pracować, z własnego doświadczenia wiem, że w toku prywatnym wychodzi jednak znacznie szybciej, choć dość kosztownie. Przeważnie kurs taki ma formę weekendową – moja grupa spotykała się w technikum na warszawskich Szczęśliwicach w soboty i niedziele, gdzie przez osiem godzin słuchaliśmy wykładów – wszystko zaś kończy się testem. Wynik pozytywny zobowiązuje do złożenia papierów do Urzędu Transportu Kolejowego, który wydaje fizyczny dokument – wspomnianą licencję maszynisty, rzecz niedużą, bo formatu dowodu osobistego, ale ważną już do końca kariery zawodowej. Po tym kursie należy zatrudnić się w firmie, która organizuje kurs na świadectwo maszynisty... i tutaj już zaczynają się schody. Kurs taki trwać powinien w teorii maks szesnaście miesięcy, rzadko kiedy jednak zdarza się, by nie rozciągnął się do pełnych dwóch lat. Nauki jest bardzo wiele, bo wiedza, którą musi wykazać się maszynista, nie ogranicza się jedynie do tego, jak uruchomić i poprowadzić określony pojazd. Obszerną sygnalizację i ponad połowę zagadnień z prowadzenia ruchu należy mieć w jednym palcu, podobnie jak budowę, zasady działania i radzenie sobie z prostszymi usterkami w przypadku każdego rodzaju taboru, na jaki przewoźnik ma ochotę pracownika przeszkolić, a nieraz bywa tego naprawdę dużo. Na czas dwóch lat tonie się w stercie papierów, instrukcji, dokumentacji utrzymaniowej i całej reszty, a jednocześnie jeszcze trzeba wykonywać przecież pracę na pełen etat, prawda? Dodatkową trudnością jest fakt, że nikt do tej pory nie wpadł na to, by stworzyć uniwersalny podręcznik, polegać więc trzeba na wspomnianych instrukcjach, napisanych językiem typowo urzędowym i prawie niezrozumiałym podczas pierwszego czytania.

Nie jest łatwo, dlatego lubię powtarzać, że to jest praca jedynie dla tych, którzy faktycznie ją lubią. Panowie wielokrotnie lubią zagadywać mnie, jak to ciężko mi się szkoliło, skoro musiałam sobie przyswoić tyle zagadnień technicznych, tyle z zakresu mechaniki, elektrotechniki i innych „męskich" dziedzin... a ja w zasadzie nie wiem nawet, co mogłabym na to odpowiedzieć, bo akurat mechanika i zagadnienia z budowy lokomotyw były dla mnie kwestią najprostszą. Znowu przechodzimy tutaj do rozróżnienia na to, co męskie, i na to, co kobiece. Ten podział jest sztuczny, choć jeszcze nie wszyscy sobie zdają z tego sprawę (lub po prostu nie chcąc tego zaakceptować, bo trzymanie się starego porządku jest dla nich łatwiejsze i bezpieczniejsze dla ego). Dlaczego utarło się, że kobiece zawody to np. nauczycielka, fryzjerka, pielęgniarka? Dlaczego kobiety przodują raczej w naukach humanistycznych i zawodach typowo podległych, jako sekretarki ważnych panów dyrektorów, niż ważne panie dyrektorki? Bo tak nas wychowano. Do tego przygotował nas świat. To nam wpierano od małego. Zobaczcie sami – czy przypadkiem dziewczynkom nie narzuca się od dzieciństwa, w co powinny się bawić, jak się zachowywać? Czy w dziale z zabawkami dla dziewczynek nie dominują róże, rzeczy słodkie i niewinne, lalki-dzidziusie i wszystko to, czego potrzeba do zabawy w dom? Może wydawać się to niewinne, ale przecież to właśnie w takich małych dzieciach dojrzewa poczucie własnego miejsca w świecie. Dziewczynka, która w swoich zabawach była panią domu, która gotowała, sprzątała i opiekowała się dziećmi, nie robiąc wiele dla samej siebie, nie dostrzeże na pierwszy rzut oka w takim modelu niczego niewłaściwego, gdy przyjdzie jej założyć własną rodzinę. A już zwłaszcza gdy taki model widziała w domu, gdy mama zajmowała się wszystkim, a tata po powrocie z pracy wsiąkał w kanapę i odpoczywał. Nieraz młode kobiety nawet nie wpadną na to, że mogłyby zaprotestować przeciwko temu podziałowi – choć i tak w ostatnim czasie świat idzie pod tym względem bardzo naprzód, to wciąż mocno widać, nawet gdy ruszamy z zamiarem podboju Ziemi. To wciąż nas ogranicza. Może i teraz rodzice są już bardziej postępowi, ja jednak dobrze pamiętam, z czym spotykałam się jako dziecko. Zawsze byłam inna, bo po prostu było mi wolno, ale przez to te kontrasty jeszcze mocniej rzucały się w oczy – podczas gdy chłopcy bawili się w przedszkolu w kierowców, żołnierzy, smoki, rycerzy i całą resztę, dziewczęta rozkładały makietę dużego domku i tworzyły w nim radosną rodzinę. Producenci zabawek i kreskówek również mieli swoje zdanie na ten temat i narzucali wręcz użytkownikom konkretne modele zachowań, konkretne role. Ile z nas, gdy sięgało po zabawkowe samochodziki, słyszało, że tak nie wypada? Dlatego sądzę, że teraz mamy taki bałagan. Dlatego tyle kobiet wciąż nie wierzy w to, że może zadecydować, jak będzie wyglądało ich życie, bo nie istnieje coś takiego, jak odgórnie narzucona rola, jakiś obowiązek, który muszą w nim spełnić. I to jest właśnie kolejny z powodów, dla których „Dzienniczek" musi powstać – bo chcę pokazać na własnym przykładzie, że owszem, będąc młodą kobietą, nawet w kraju tak nietolerancyjnym i zacofanym jak Polska, można wziąć życie we własne ręce i ukształtować je w stu procentach po swojemu. Gdy osiągamy pełnoletniość, nasze życie jest pustą kartką i tylko od nas zależy, co się na niej znajdzie. Nikt nie ma prawa za nas wykreślić na niej określonego sposobu postępowania. Mogę pisać powieści o silnych bohaterkach, mogę wypowiadać się na temat feminizmu i praw kobiet, ale żeby nie być gołosłowną, muszę również pokazać, że rzeczy, o których tak chętnie krzyczę, jak najbardziej sprawdzają się w praktyce.

A więc oto jestem. Nazywam się Lea Wilkosz – tak do mnie mówcie. Choć w dowodzie mam inne imię i nazwisko, to z tymi utożsamiam się najchętniej, więc niech tak pozostanie. Jestem kobietą z wilczymi tatuażami, pisarką, feministką i maszynistką. A to, co za chwilę zaczniecie czytać, to może i chaotyczna, ale mam nadzieję, że ciekawa historia o tym, jak za pomocą pracy w specyficznym zawodzie udowodnić światu, że dziewczynkom wolno wszystko.

I również o tym, jak dosadnie trzeba to niektórym wytłumaczyć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top