Rozdział 8 Czerwone kwiaty rodzą wspomnienia
Włosy zaczepiały się o każdy kamień, roślinę czy korzeń, które wystawały z ziemi. Miały ponad dwa metry długości i Amaya zaczęła żałować, że nie wzięła nic, co pomogłoby jej je spiąć. Już wcześniej chciała poprosić Calliana o zaplecenie warkocza, jednak Naos i Vaia wciąż naciskali na brak czasu. „Musimy się spieszyć!" - krzyczeli. Księżniczka przewróciła w myślach oczami. Po co się spieszyć? Jej rodzina była martwa, cały jej kraj przejął potężny mag, a ona wlokła się na moczarach. W dodatku bez butów!
Z obrzydzeniem spojrzała na swoje stopy, które były pokryte błotem. Nigdy w życiu nie przydarzyło jej się nic podobnego. Nikt nigdy nie upokorzył jej w taki sposób. Gdyby tylko jej matka żyła, nigdy nie pozwoliłaby...
— Księżniczko, pospiesz się! — Głos Naosa rozległ się daleko przed nią. Westchnęła głośno i szarpnęła włosami, które zaplątały się w gałęziach drzewa, koło którego przeszła. Miała tego dość. Maszerowali kilka godzin, boso na dodatek bez koni czy innego pojazdu. Nie było przy niej Renny. Nie miała przy sobie swojego szkicownika. Nic na przebranie się. Szczotki do rozplątania włosów. Miała ochotę po prostu usiąść na pobliskim kamieniu i się stamtąd nie ruszać.
— Księżniczko. — Elf powtórzył z naciskiem, wracając się do niej.
Amaya nie wiedziała, czy powtarza jej tytuł z szacunku, czy ze złośliwości. Biorąc pod uwagę jego wcześniejsze docinki, domyśliła się, że znowu ją obrażał. Co za tupet! Kończyła rozplątywanie pojedynczych włosów, gdy stanął przy niej, wzdychając ciężko.
— Cieszę się, że nie zapomniałeś kim jestem, jednak i tak wydajesz się to ignorować. — Poprawiła włosy, przeczesując je palcami. Chociaż tyle mogła zrobić. — Potrzebuję butów. — Wskazała dłonią na swoje stopy, poruszając nieznacznie palcami, które grzęzły w błocie. Amaya miała wrażenie, że za chwilę zwymiotuje. — Jakiegoś pojazdu, dzięki któremu dostaniemy się szybciej do celu i na miłość Kha! — Rozejrzała się wokół i po chwili spojrzała na swoje zniszczone włosy. — Niech ktoś przyniesie mi szczotkę!
— Wcześniej wydawałaś się bardziej rozsądna. — Elf prychnął, na co Amaya spojrzała na niego oburzona. Jak śmiał?
— Wcześniej nie musiałam maszerować kilka godzin w takich warunkach!
— No trudno. Na Ziemi Niczyjej również nie ma żadnych władców. — Uśmiechnął się złośliwie i odwrócił na pięcie. — Przepraszam bardzo, ale nie będę przyjmował rozkazów od kogoś, kto nawet nie jest pełnoletni. I nie zasiadł na tronie. — Zaczął wyliczać, ponownie się do niej odwracając. — I jest zwykłym dzieckiem. — Spojrzał na nią dobitnie, na co Amaya wzięła głęboki wdech. Prawie zachłysnęła się zdziwieniem.
— Nie jestem dzieckiem. — Dotknęła swojej klatki piersiowej, jakby ten gest mógł wzmocnić jej argument. — I to, że moje królestwo jest zdewastowane, nie znaczy, że nagle nie mam władzy.
— Ale za to znaczy, że jest z ciebie cholerna egoistka. — Przyjrzał się dosadnie, jakby nie mógł uwierzyć jej słowom. — Kto w takiej sytuacji pomyślałby o dogodzeniu sobie, zamiast o rodzinie, która najprawdopodobniej nie żyje? — Był zdziwiony jej zachowaniem i nie zamierzał osładzać dla niej prawdy. Po chwili ponownie się odwrócił i przyspieszył kroku. Widocznie nie chciał już z nią rozmawiać.
— Cholerna księżniczka. — Usłyszała, jak mamrocze pod nosem i westchnęła ciężko.
— Ktoś, kto praktycznie nie miał rodziny — szepnęła do siebie, ściskając mocno białego kruka, który nadal wisiał na jej szyi.
Zdusiła w sobie ból, który zrodził się ponownie na krótką myśl o śnie. Ten widok nawiedzał ją od momentu śmierci Avis i Amaya wiedziała, że nigdy nie odejdzie. Jej siostra była martwa. Te słowa jakby dopiero wtedy dotarły do niej dosadnie i czysto. Nie miała nikogo. Wszyscy zostali zabici. Co z jej matką, Talą, ojcem? Czy uciekli? A Renon, Theron albo Renna? Czy dali radę uchronić się przed śmiercią? Nie wiedziała tego. I straszliwie bała się, że nigdy się nie dowie.
Miała ochotę usiąść na kamieniu i nie zwracać uwagi na Elfy, czy Calliana, którzy nadal na nią czekali. Chciała zatopić się we własnych smutkach, utonąć i zasnąć na wieki. Nigdy więcej się nie budzić i nie brać udziału w koszmarze, w którym przyszło jej brać udział. Nienawidziła tego uczucia. Nienawidziła świadomości i wiedzy, że nie miała nikogo. Że całe jej królestwo upadło. Wszystko, o co tak zawzięcie chciała walczyć przestało istnieć w jeden wieczór. Czy to było sprawiedliwe?
Oczywiście, że nie, jednak wzięła się w garść. Zacisnęła mocno pięść, zamknęła na chwilę oczy, nie pozwalając łzom się wydostać i nie zwracając uwagi na koszmarne warunki, zaczęła iść przed siebie. Starała się nie myśleć o błocie, które brudziło i łaskotało jej bose stopy. O tym, jak praktycznie święta szata jest brudzona przy każdym kroku. Jak jej włosy nabierają coraz więcej błota, jakby nie były jej wizytówką. Czymś, co świadczyło o jej pochodzeniu.
Minęła Naosa i resztę, którzy patrzeli na nią bez słowa. Nie potrafiła stwierdzić czy im zaimponowała lub po prostu zirytowała, jednak miała to w nosie. Myśląc o tym, co chciała zrobić, nie potrafiła przywołać na myśl nic konkretnego. Nie wiedziała, gdzie właściwie chcieli iść. Nie miała pojęcia ile jeszcze będą musieli się tułać po dzikiej ziemi. Jednak postanowiła dotrzymać swojej obietnicy. Postarać się, by jej cel, który obrała sobie dawno temu, spełnił się. Miała zamiar doprowadzić do sojuszu pomiędzy Księżycowymi Elfami a Orfanami. I choć boleśnie zdawała sobie sprawę, że w tamtej chwili to było niemożliwe, wiedziała też, że po czasie postara się tego dokonać. Na razie musiała się skupić na ratowaniu własnego ludu. Potem będzie mogła myśleć o pokoju i sojuszach, które będą mogli zawrzeć.
Spojrzała kątem oka na Calliana, który dołączył do niej po czasie. Zdawał się przygnębiony, co zdziwiło nieco dziewczynę. Ostatnie kilka godzin nie mogła zmusić go na zmianę tematu w trakcie rozmowy. Wciąż wspominał o tym, jak ich uratował. Że w końcu jego dar się ujawnił. Oczywiście, cieszyła się. Wręcz poczuła ulgę. Dlatego tym bardziej jego przygaszona mina ją zaniepokoiła.
— Coś się stało? — Odwróciła się do niego, starając się nie potknąć o wystające korzenie. Miała serdecznie dość tego miejsca.
— Zostawiłem mamę w Yaali. — Skrzywił się i spojrzał na nią z bólem malującym się w oczach.
Amaya poczuła, jak w jej serce wbija się kolejna szpila. Wszystko, co się do tej pory stało nie pozwoliło jej skupić się na podobnych rzeczach. Wstydziła się przyznać tego przed samą sobą, jednak zapomniała o matce chłopaka.
— Opiekunka miała do niej przyjść na czas balu, jednak co się stanie, jak mgła dojdzie do Dolnej Yaali?
Dziewczyna zauważyła, że chłopak zaciska mocno pięści. Odwrócił wzrok, jakby nie chciał, by Amaya odczytała coś z jego twarzy. Westchnęła cicho, czując, jak kolejny natłok bólu związanego ze stratą ją przytłacza.
— Będzie dobrze. — Próbowała go pocieszyć, jednak wiedziała, że to jedynie puste słowa.
— Ona może umrzeć, Amayo. — Podniósł na nią umęczone spojrzenie, usilnie starając się, by łzy schowały się pod powiekami. — A ja... — Podniósł dłonie na wysokość wzroku i z trudem powstrzymał szloch. — A ja dostałem Dar Magii krótko przed tym, jak ją opuściłem. Mogłem ją uratować! — Brwi ściągnęły się w bólu, a na jego gładkiej twarzy, przy skroni pojawiła się pulsująca żyłka.
— Ale przecież nawet Renon nie potrafił jej uleczyć — zauważyła, rozmyślając na głos. Kiepsko pocieszała, nie miała pojęcia co powiedzieć, więc po prostu zaczęła analizować całą sytuację. — Call, musisz się z tym pogodzić. — Chciała dotknąć jego ramienia, jednak w czas zauważyła, że jej rękawiczka była podarta w kilku miejscach. Nie miała zamiaru ryzykować. Cofnęła dłoń i zacisnęła mocno szczękę, zmuszając się do wypowiedzenia kolejnych słów. — Nadszedł czas, by się z nią pożegnać.
Callian odwrócił się do niej gwałtownie, gdy usłyszał te słowa.
— Nie mogę... — Zacisnął usta, jednak po chwili wyrwał się z nich szloch. Łzy wydostały się na policzki, spływając długimi strużkami. — To moja matka — zawył głośno. Zacisnął dłonie na głowie, jakby mógł odgrodzić się od natarczywych myśli. Czuł, jak ból powoli rozsadza mu serce. — To moja matka — powtórzył ciszej, walcząc z konwulsjami. Wciąż widział przed sobą jej widok: martwa, leżała nieruchomo w łóżku. Ile czasu by minęło, zanim ktokolwiek by się zorientował? Pewnie umarłaby z głodu. Callian wiedział, że to była długa i bardzo bolesna śmierć. Zacisnął mocno oczy, gdy kolejne łzy spłynęły po jego policzkach. Chciał do niej wrócić. Zaopiekować się nią.
— Możemy odprawić rytuał, jeśli chcesz. — Amaya uśmiechnęła się pocieszająco i dotknęła jego ramienia, tym razem nie zważając na dziury. Na szczęście trafiła na materiał. Ścisnęła mocno i przyciągnęła chłopaka do siebie, ignorując nieprzyjemne uczucie paniki, które zrodziło się w jej środku.
— Co się stało? — Naos odezwał się, gdy razem z Vaią doszli do dwójki przyjaciół.
Amaya z początku chciała spiorunować go spojrzeniem, obrzucić go obelgami, odnieść się do tego, jak bardzo jest niewychowany. Jednak milczała.
— Oprócz tego, że stracili wszystko, co mieli? Nic takiego. — Vaia klepnęła chłopaka w ramię i minęła Calliana, prychając cicho.
— Gubię się, Vaia. Po której stronie jesteś? — Naos zaśmiał się krótko i rozłożył ręce. Dogonił szybko swoją naisę, jednak oboje zatrzymali się, gdy Amaya powiedziała:
— Poczekajcie.
— Już ci mówiłem. Nie będę przyjmował od ciebie absurdalnych rozkazów. — Pokręcił głową i odwrócił się na pięcie, jednak dziewczyna nie pozwoliła mu odejść.
— To nie jest rozkaz — powiedziała chłodno i poczekała, aż Naos ponownie się do niej odwróci. — Chcemy tylko pożegnać się z mamą Calliana.
Na tę wieść spojrzenie Naosa zelżało drastycznie. Elf zatrzepotał krótko uszami, jakby chciał się otrząsnąć, po czym powiedział:
— Nie. — Pokręcił głową i dodał szybko, gdy Amaya zaczęła protestować: — Nie mamy czasu. Inni akolici teraz polują na naszą czwórkę. Musimy znaleźć schronienie przed zmrokiem, nie możemy ryzykować. — Wzruszył ramionami, tonem głosu dając im do zrozumienia, że ta kwestia nie podlegała dyskusji.
— W takim razie przeprowadzimy rytuał po zmroku. — Amaya również wzruszyła ramionami, naśladując Elfa.
— Możecie sobie robić co żywnie wam się podoba, gdy wzejdzie Księżyc. — Vaia odezwała się nagle, zmęczona ich bezsensowną gadką. — Chodźmy już, chyba że chcecie zostać wypatroszeni.
~ ☾ ~
Było kilkanaście minut po zmroku, gdy Vaia dostrzegła jaskinię, której wejście zostało oblężone przez pnącza. Dostali się do niej jak najszybciej mogli i odpoczęli w jej wnętrzu, rozkoszując się uczuciem bezpieczeństwa. Co prawda Księżycowe Elfy nadal mogły ich znaleźć, jednak z kryjówką byli dużo trudniejsi do wykrycia. Po chwili odpoczynku i rozpalenia ognia postanowili podzielić się na warty. Z racji tego, że jedynie dwójka z ich czwórki stanowiła wyszkolonych zabójców, na początku Vaia zaczęła się upierać, żeby tylko ona z Naosem sprawdzali okolice. Jednak Callian wiedział, że długo nie wytrzyma wśród ścian jaskini, dlatego uparł się na wyjście. Amaya zaproponowała wychodzenie parami i tak zaczęła się jej pierwsza warta z Elfem, którego zdążyła znienawidzić.
Ciarki przebiegły przez jej ciało, gdy pierwsza chłodna bryza owiała jej twarz. Wciąż miała na sobie specjalną szatę i modliła się, by dotarli do „bezpiecznego miejsca" jak najszybciej, bo miała dość chodzenia boso w przewiewnej sukience, którą można było zdjąć z jej ciała jednym pociągnięciem. Próbowała znaleźć jakieś ciepłe miejsce na ziemi, by nie wychłodzić stóp, jednak na jej nieszczęście rosa właśnie zaczęła pojawiać się na trawie, a noc okazała się surowa i chłodna. Księżniczka nie miała zamiaru ustępować przyrodzie, jednak nic nie mogła na to poradzić. Przedzieliła włosy na trzy równe części i dwie z nich przeciągnęła na brzuch, by nieco ją ogrzały. Na szczęście opadły nieco na jej stopy, ogrzewając ich część. Otuliła się ramionami i próbując nie okazać słabości, stała sztywno przy wejściu, rozglądając się co rusz.
Noc, pomimo tego, że słońce schowało się zaledwie pół godziny wcześniej, zrobiła się upiornie ciemna. Amaya nigdy nie była na Ziemi Niczyjej, nie miała nawet pojęcia jak wyglądała. Nigdy nie domyślałaby się, że to miejsce wyglądało tak... inaczej. Większość terenu, który przeszli stanowiły mokradła, co nie było częstym zjawiskiem w Lathie. Drzewa tutaj nie przypominały tych w jej kraju. Nie miały srebrzystej kory i kolorowych: fioletowo-niebieskich liści. Były dziwne. Brązowe, szorstkie. Miały cienkie, kruche gałązki, na których rosły zielone liście. Co prawda, dziewczyna musiała przyznać, że całość kolorystycznie bardzo ładnie komponowała się z krajobrazem, jednak miała wrażenie, że przyroda na każdym kroku się z niej naśmiewała. Przypominała, co takiego stało się w jej domu. Że była daleko od zamku. Od swoich bliskich. W kompletnie obcym miejscu. Jakby z niej szydziła. Księżniczka zwęziła oczy w gniewie, lustrując widok, który stał przed jej oczami.
Szczęknęła cicho zębami, gdy ponownie zimny wiatr ją zaatakował. Rozwiał włosy na plecy i musnął skórę, naznaczając chłodem. Sprawił, że na ciele pojawiła się gęsia skórka i dziewczyna westchnęła cicho, próbując zwalczyć nieprzyjemne uczucie. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by stała na zewnątrz w takich warunkach. Dopiero w tamtej chwili dotarło do niej, jakie życie na zamku było bezpieczne i ciepłe, w porównaniu z tym, które musiała przeżywać. Była ślepa, że tego nie doceniała.
— Masz.
Dziewczyna odwróciła się w stronę Naosa, gdy jego głos przedarł się przez myśli, które ponownie zaczęły ją atakować. Elf trzymał w dłoni ciemny płaszcz. W zasadzie podawał go jej. Amaya przyjęła go bez słowa i nałożyła na siebie.
— Szybciej się nie dało? — mruknęła cicho, gdy stopy zabolały ją z zimna.
— Za chwilę pożałuję, że cokolwiek ci dałem. — Naos przewrócił oczami, wzdychając ciężko.
— Przepraszam, dobra? — powiedziała, z nieskrywanym wyrzutem. To nie były najlepsze przeprosiny w jej życiu, jednak i tak z trudem się na nie zdobyła. Otarła ramiona dłońmi, dziękując Kha, że jeszcze miała rękawiczki, po czym dodała, po dłuższej chwili wahania: — Nie jestem za dobra w kontaktach z ludźmi — wyznała niechętnie, bijąc się z myślami. Nie chciała mu się zwierzać, jednak wiedziała, że najchętniej nie rozmawiałaby z żadną osobą w całym Altoris. Doszła do wniosku, że Naos zasłużył na kilka słów wyjaśnień.
Elf oparł się ciężko o ścianę przy wejściu do jaskini i spojrzał na księżniczkę, czekając cierpliwie.
— Byłam zamknięta w zamku przez całe swoje życie. Znałam jedynie Calliana i utrzymywałam kontakt z kilkoma osobami, jednak to nie pomagało mi przezwyciężyć swojego lęku przed obcymi. Otoczyłam się tymi zaufanymi, bo tylko przy nich czułam się... — urwała, patrząc na swoje dłonie. Wzięła głęboki wdech i skończyła: — normalna.
— To przez ten twój dar?
— Tak. — Przytaknęła powoli, przypominając sobie moment, w którym oficjalnie przedstawiła się Elfom. Wymagało to powiedzenia swojego daru, co było dla niej niezmiernie kompromitujące i przywołało więcej wspomnień z balu.
— Dlaczego mi to mówisz? — Naos zdawał się nie rozumieć.
Otworzyła usta, by odpowiedzieć, wyjaśnić, że chciała mu po prostu wytłumaczyć, dlaczego tak się zachowuje. Nie chciała być tak oschła, jednak nie potrafiła inaczej. Obcy ją przerażali, sprawiali, że wszystkie jej wyuczone mechanizmy i zachowanie plątały się ze sobą i w akcie obrony, zamykała się w sobie. Lecz zanim to opuściło jej usta, wstyd nie pozwolił jej na wypowiedzenie tych słów. Więc powiedziała jedynie:
— Jesteś dla mnie taki sam, jak reszta całego Altoris — zrobiła pauzę. — Nie widzę różnicy w zwierzaniu się tobie albo komuś, kogo spotkam na ulicy w Pralcie.
— Czyli po prostu księżniczka poczuła się źle z tym że ktoś ma do niej pretensje przez jej dziecinne zachowanie i postanowiła wykorzystać pierwszego lepszego Elfa? — Naos podniósł wyzywająco brew, na co Amaya odwróciła wzrok. Nie miała pojęcia, że tak to odbierze. Nie radziła sobie z rozmową czy przewidywaniem reakcji obcych.
— Nie musisz mówić o mnie w trzeciej osobie. — Uśmiechnęła się złośliwie i potarła dłonie. — Zrozumiem, jeśli powiesz to normalnie.
— Więc jednak czegoś cię tam nauczyli w tym zamku. — Cmoknął i przytaknął, jakby coś zawzięcie analizował.
— Wiesz, co? Nie muszę tu stać i słuchać, jak się ze mnie naśmiewasz. — Zerwała z siebie płaszcz, rzuciła go w stronę Naosa i odwróciła się do wyjścia.
~ ☾ ~
Naos przewrócił oczami, niewzruszony jej słowami. Ponownie oparł się ciężko o ścianę, analizując teren. Noc była ciemna. Okolicę spowijał gęsty mrok przez ciężkie chmury, które bez przerwy wisiały na niebie, zasłaniając Księżyc. Ziemie Niczyje przypominały mu tereny Asmen — kraju ludzi. Bywał tam często swojego czasu i zdążył zauważyć, że Gisha, cały kontynent, gdzie mieszkały Słoneczne Elfy i ludzie, miała gorący klimat. Na Shonarze występowały głównie pustynie i życie tam wiązało się z pokochaniem słońca, bo inaczej człowiek mógł zwariować. W Asmen klimat nieco się różnił. Był bardziej wilgotny, porastały go gęste lasy, choć w dużej części znajdowały się tam również góry, w których zamieszkali niektórzy, by poświęcić się, żyjąc w kopalni. Elf miał wrażenie, że zwiedził cały świat, choć był członkiem Zakonu Krwi nieco ponad rok.
Przytaknął powoli, jakby zgadzał się ze swoimi myślami, wlepiając wzrok w jeden punkt przed sobą. Jego ucho poruszyło się nieznacznie, gdy usłyszał zbliżające się kroki. Po sposobie chodzenia i ilości dźwięków, które odbijały się od ścian, doszedł do wniosku, że podchodziła do niego Vaia. Ona jako jedyna z pozostałej trójki była w stanie skradać się do niego, by wyglądało to, jak zwykły chód.
— Zaufałeś im, ale jednak coś ci nie pasuje.
— A co, księżniczka wróciła z płaczem? Nie dziwię się. — Prychnął, nie odwracając wzroku od przydzielonego sobie punktu.
— Właściwie to nie. Była spokojna. Za bardzo. I to mnie zastanowiło.
Naos przypomniał sobie o tym, jak mówiła o zamknięciu i o Darze, który podarowała jej Kha. Domyślił się, co musiało być przyczyną jej zachowania. Chciał jej współczuć, poczuć coś więcej, niż obojętność, jednak nie mógł. Wtedy widział w tej dziewczynie po prostu rozpuszczoną, ślepą księżniczkę, która nie dostrzegała nic więcej, poza czubkiem własnego nosa. Jeśli zależało jej na uznaniu z jego strony, dziewczyna musiała zmienić swoje nastawienie.
— Nie wiem, co o tym myśleć — wyznał, gdy cisza zawisła w powietrzu na dłuższy czas. Wiedział, że z Vaią mógł szczerze porozmawiać.
— Myślałam, że jesteś bardziej empatyczny. — Zaśmiała się, jakby właśnie powiedziała śmieszny żart. — Z reguły to mnie postrzegają, jako potwora bez uczuć. — Skrzywiła się i spoważniała nagle, bo trafiła w sedno.
— Nie jestem potworem bez uczuć — zaprzeczył praktycznie od razu, spoglądając na dziewczynę. — Po prostu nie lubię ludzi, którzy nie potrafią o siebie zadbać. I zachowują się... tak.— Wzruszył ramionami i ponownie skupił się na punkcie w lesie. Zdawało mu się, czy wcześniej nie było tam tej zielonkawej plamy?
— Czyli chcesz powiedzieć, że nie czujesz respektu do osób, które nie wstąpiły do Zakonu? W sensie nie ufasz nie-mordercom i takim tam? — Ponownie się zaśmiała, zdając sobie sprawę, jak absurdalnie to zabrzmiało. — Jakie twoje podejście jest głupie. — Pokręciła głową, a jej włosy zatańczyły wokół niej, ponownie układając się w nieładzie.
— A ty szczera do bólu. — Uśmiechnął się krzywo. — Jak zawsze.
— Do usług. — Pokłoniła się nisko.
— Nie rozumiem tego. Gdy widzę Amayę coś mnie po prostu odpycha, jakby była odrażająca. — Skrzywił się, zastanawiając nad tym wszystkim. — Czy to możliwe?
— Czy możliwe, że kobieta jest dla ciebie odrażająca? Owszem. — Przytaknęła energicznie, jednak dodała po chwili: — Czy możliwe, że kobieta, którą ledwo poznałeś jest dla ciebie odrażająca? Z takim wyglądem? Nie ma mowy.
— Nie chodzi o jej wygląd — tłumaczył się pieczołowicie. — Mam na myśli jej sposób bycia.
— No tak. W Zakonie tak ci wyprali mózg, że teraz zwracasz uwagę jedynie na tych urodzonych zabójców. Bez emocji, zawahania się. — Przytaknęła, jakby to w zupełności rozumiała. — Idealna kandydatka, która zabije cię w mgnieniu oka. To, co? Kiedy idziemy na randkę?
— To nie jest śmieszne. — Przewrócił oczami, powoli zirytowany jej zachowaniem. Potrzebował porady, czegoś, co pozwoli zrozumieć mu jego dziwne zachowanie.
— No dobra, przepraszam. Ale się z ciebie ostatnio zrobił gbur. — Prychnęła, jednak uśmiechnęła się ciepło do Naosa, który spochmurniał. — Wystarczy, że odpuścisz.
Elf spojrzał na nią, zdziwiony taką poradą. Liczył na coś bardziej błyskotliwego.
— Komu zależy, czy ją polubisz, czy nie? Nasze zadanie polega na tym, żebyśmy dotarli do Zakonu, odstawili ich tam i tyle. — Wzruszyła ramionami i spojrzała na Naosa, podnosząc znacząco brew.
— Nieważne. — Próbował odpuścić, gdy nie dostał oczekiwanej porady. Miał nadzieję, że Vaia mu pomoże, w końcu co takiego było w Amayi, że odrzucało go na tyle, by był dla niej aż tak wredny? Czasem słowa same wychodziły z jego gardła. Czy to możliwe, że nie potrafił jej przełknąć ze względu na to, że była księżniczką?
— Ale trzeba przyznać, że dziewczyna jest dość trudna do zaakceptowania.
— Nawet jej nie znasz. — Naos zdziwił się jej opinią i podniósł spojrzenie na przyjaciółkę.
— Ty też nie, a tu proszę. Już jej nienawidzisz.
— Nie nienawidzę jej. — Westchnął ciężko, dziwiąc się, że zapomniał jak bardzo rozmowa z Vaią potrafi być męcząca. — Ale to prawda, wydaje się egoistyczna. Naburmuszona bez powodu i sprawia wrażenie, jakby myślała, że wszystko jej się należy. Wiesz, o co dzisiaj poprosiła? Przepraszam, zażądała? O buty, szczotkę i jakiś szybszy transport. — Podniósł wysoko brwi, jakby przeżywał to zdziwienie po raz pierwszy. Zaśmiał się krótko, jednak spoważniał po chwili. — Może masz rację. Rzeczywiście nie lubię takich ludzi.
~ ☾ ~
Ciepłe światło płomienia sprawiało, że zimne i wilgotne ściany jaskini wydawały się paradoksalnie przytulne. Nawet stalagmity, które wyglądały jak naostrzone stożki do nabicia ciała, w tamtym momencie mieniły się pięknie, jakby były jedynie dekoracją, uzupełniającą cały surowy wystrój. Kilka stóp od ogniska rozpościerało się małe źródełko, do którego wciąż skapywała woda w równym rytmie. Amaya próbowała zignorować natarczywe dźwięki i skupić się na rytuale, który musiała odprawić wraz z Callianem.
Potrzebowała do tego kilku kamieni i kwiatów, najlepiej tych ulubionych przez zmarłego. Co prawda żadne z nich nie miało pewności, że Coralie nie żyła. Jednak Callian nie mógł znieść myśli, że dusza jego mamy dryfuje sobie zrozpaczona, pełna bólu, nie mogąc wejść do Pustki. Wiedział, że musiał zapewnić jej odkupienie, odpowiedni rytuał działał podobnie, jak pogrzeb. Dzięki niemu dusza mogła znaleźć należyte miejsce i była w stanie dostać odkupienie i spokój w świecie zmarłych. Przynajmniej w to wierzono. Chłopak wiedział, że ryzykowne było odprawianie rytuałów na kimś, kto jeszcze żył, jednak musiał podjąć to ryzyko, by ratować mamę.
Westchnął ciężko i spojrzał na Amayę, która ze skupieniem rozkładała wokół siebie kamienie. Ułożyła je w spiralę, w dość dużych odstępach od siebie. Koniec wzoru był prosty i tworzył linię, nad którą Callian w późniejszej fazie, musiał napisać imię matki. W przerwach pomiędzy kamieniami dziewczyna powtykała kwiatki. Powinien być tam tylko jeden rodzaj i taki się znalazł, jednak nie mieli pewności, czy był odpowiedni. Odkąd Coralie straciła kontakt z rzeczywistością, zaczęła coraz bardziej oddalać się od syna i Callian w końcu nie wiedział nic o teraźniejszej wersji jego matki. Pamiętał, że w przeszłości, jeszcze daleko przed śmiercią ojca, jego matka kochała czerwone kwiaty. Nigdy nie określiła, jakie dokładnie i może właśnie to stanowiło haczyk. Może to nie miało znaczenia?
— Będzie dobrze — powiedziała ciepło, przez chwilę przerywając układanie kwiatów.
Na szczęście cała ich kępa rosła kilka kroków od jaskini, dlatego byli w stanie zebrać odpowiednią ilość, nie narażając się na ewentualny atak wroga.
— Obiecałem jej, że się nią zajmę. — Chłopak skulił się i zaczął wpatrywać się w ścianę przed sobą. — Obiecałem jej to, a teraz siedzę w jaskini i mam zamiar odprawiać rytuał na jej duszy. Serio myślisz, że potem cokolwiek się poukłada? — Odwrócił się do niej i rzucił w jej stronę oskarżycielskie spojrzenie.
Amaya jedynie zacisnęła mocno szczękę, chowając w sobie urazę. Wiedziała, że kłótnia nie pomoże teraz Callianowi, więc postanowiła przyjąć to na siebie i siedzieć cicho. Wzięła głęboki wdech i położyła ostatniego kwiatka, który kończył cały wzór.
— Twoja matka byłaby z ciebie dumna, wiesz? — Uśmiechnęła się do niego ciepło i położyła dłoń na odsłoniętym ramieniu.
Cofnęła ją, gdy tylko niepożądane emocje zaczęły wkradać się do jej umysłu. Próbowała je zdusić, jednak one wciąż napierały. Rozpacz, ból, który rozsiewał się gwałtownie po jej ciele. Zaczął wkradać się w każdy zakamarek, zatruwać go, paraliżować. Jej oddech przyspieszył diametralnie, a płuca zaczęły palić, jakby nie mogła złapać tchu. Żebra ścisnęły się, a Amaya miała wrażenie, jakby wielki olbrzym chwycił ją w talii i ścisnął mocno. Po chwili przed jej oczami pojawiły się ciemne mroczki i poczuła, jak energia uchodzi z jej ciała gwałtownie i szybko. Opadła na ścianę, przy której siedziała i uderzyła się mocno głową o kamienie. Poczuła nikły ból, który zaczął pulsować z tyłu głowy, jednak reszta ciała, która paliła ją żywym ogniem, przyćmiewała to wszystko. Po chwili jej widok przysłoniła twarz Calliana. Była rozmazana i z początku nie potrafiła go rozpoznać. Nie mogła uchwycić żadnej myśli, skupić się na czymkolwiek. Czuła jedynie ból, który trawił jej ciało od środka. Chciała krzyknąć, jednak nie potrafiła. Otworzyła gardło, z którego wydostał się jedynie zduszony jęk. Miała wrażenie, że ktoś nią potrząsał, ale było jak nikłe i oddalone wspomnienie. Za bardzo odległe i rozmazane, by mogła być czegokolwiek pewna.
Po chwili wszystkie dźwięki trafiły do niej jak ostre żyletki i wbiły się w umysł. Zamrugała szybko, mając wrażenie, jakby bębenki miały jej zaraz pęknąć. Zignorowała wysoki dźwięk, który wciąż natarczywie dźwięczał jej w uszach i podniosła się chwiejnie.
— Może lepiej usiądź. — Callian podniósł obie ręce, będąc gotowy złapać przyjaciółkę. Jego głos był cichy i wydawał się dochodzić z dystansu. Przynajmniej tak słyszała to Amaya.
— Musimy... — wykrztusiła, czując, jak płuca palą ją przy najmniejszym wdechu. Czy właśnie tak czuł się Callian? — Musimy zacząć rytuał. — Opadła na kolana, wpatrując się we wzór, który przygotowała. W tamtej chwili był dla niej jedynie przeróżnymi plamami, których nie potrafiła rozpoznać.
Oparła ciężko ręce przed sobą, pochylając się. Włosy rozlały się po obu stronach jej głowy, zakrywając jej pole widzenia. Nie miała siły. Choć ból zaczął powoli niknąć, wciąż czuła go dobitnie i bardzo intensywnie. Był palący i sprawiał, że cała się trzęsła. Zamknęła powoli oczy, jakby właśnie kładła się do snu i pozwoliła, by łzy popłynęły po jej policzkach. Spłynęły do połowy twarzy, by spaść nagle i rozprysnąć się na suchej ziemi.
— Mówiłem ci, że powinnaś zaakceptować swój dar. — Callian westchnął ciężko, choć był prawie równie roztrzęsiony, jak Amaya. — Im dłużej będziesz dusiła to w sobie, tym gorzej będziesz znosiła kolejne dotyki. Chcesz cierpieć?
Amaya z trudem podniosła głowę, czując jak ciężar włosów praktycznie przykuwa ją do ziemi. Odwróciła się powoli i spojrzała na Calliana.
— Ktoś musi. — Uśmiechnęła się gorzko i z grymasem poprawiła się na ziemi, by siedzieć wygodniej. Pot spływał jej z twarzy równie intensywnie, jak łzy. Włosy przykleiły się do czoła, jednak wtedy Amaya po prostu to zignorowała. Nie mogła pozwolić, by Callian tak cierpiał. Nie, gdy mogła mu pomóc.
— Ja to mogę zrobić. — Przysiadł obok i przysunął się na tyle blisko, by nie dotykać jej skóry, jednak być w odpowiedniej pozycji do całej ceremonii.
Amaya jedynie pokręciła głową, niezdolna do wypowiedzenia żadnego słowa. Miała wrażenie, jakby nagle zaschło jej w gardle. Jakby cała ślina po prostu wyparowała.
— Musisz pamiętać, że uczył mnie Renon. — Uśmiechnął się nieznacznie i poczekał, aż Amaya odsunie się nieco, by zrobić mu miejsce. — Mistrz ponad mistrzami.
— Jeśli nie masz porównania, to się nie liczy — powiedziała z trudem, popijając wodę, której resztka została w bukłaku.
Callian jedynie zacisnął mocno szczękę, wpatrując się w spiralę. Przypomniał sobie wszystkie lekcje Renona i wziął głęboki wdech. Musiał to zrobić. Dla matki.
— Wiesz, że w tej ceremonii muszą brać udział dwie osoby?
— Poradzę sobie sam — odpowiedział, nadal skupiony na wzorach. Próbował przypomnieć sobie odpowiednie słowa, dzięki którym wyzwalało się duszę, jednak pamięć go zawodziła. Zastanawiał się pieczołowicie, a sekundy dłużyły się w godziny. Klasnął w dłonie, gdy w końcu odpowiednie wspomnienie dało o sobie znać i mógł przystąpić do pracy. Dokładnie wiedział, co powinien zrobić.
Dłonią narysował linię, która biegła pod kamieniami. Miała symbolizować drogę, którą będzie przebywać dusza. Powinna być prosta i krótka. Na jej drodze nie powinno się nic znajdować, by duch bez przeszkód dotarł do celu. Nad nią i kamieniami, które zwieńczały całość, Callian musiał odręcznie napisać imię matki i połączyć je z nią. Do tamtej pory nie wiedział, jak właściwie powinien to zrobić. Normalnie, ludzie, wykonując ten rytuał, robią go głównie ze względu na zaginięcie martwej osoby lub niemożność pogrzebania jej. Z reguły każdy miał przygotowane osobiste rzeczy osoby. Jednak co Callian powinien zrobić w ich przypadku, gdy wszystko, co mieli ze sobą to amulety białego kruka i szaty?
Ze skupieniem napisał drukowanymi literami imię matki. Kreślił powoli litery, by były czytelne, dla Przewodnika Dusz, którego — według legend — każdy posiadał. Po chwili imię znalazło się na piaszczystej powierzchni i Callian mógł przystąpić do kolejnego etapu. Związywania imienia z posiadaczką. Z początku nie miał pojęcia, co takiego powinien tam dać, nic nie miał przy sobie, jednak w końcu wpadł na pomysł. Miał nadzieję, że taka nikła wskazówka, połączona z imieniem jego matki wystarczy i jej dusza dotrze do celu.
Odwrócił się i sięgnął po mały nóż, który leżał przy rzeczach Vaii.
— Call, co ty robisz?
Amaya nie miała pojęcia, dlaczego postanowił sięgnąć po broń. Nic, co wiedziała o rytuale, nie dotyczyło korzystania z czegoś podobnego. Chciała mu ją wyrwać, zanim popełni błąd, jednak była zbyt słaba.
— Spokojnie — odezwał się nagle. — To jedyny sposób.
Podniósł dłoń i przytknął do jej wewnętrznej części ostrze. Przesunął je gwałtownie, tworząc płytką ranę i przekierował szybko dłoń nad imię swojej matki. Ścisnął ją mocno, by krew poleciała ciurkiem i upewnił się, że wszystko nadal było czytelne i odpowiednio naznaczone. Miał nadzieję, że jego plan zadziała. Nie wiedział co dokładnie wywoła, nieprawidłowo zaczynając rytuał, jednak miał nadzieję, że skończy się jedynie na niepowodzeniu, które nie przyniesie żadnych szkód.
Pozostało mu jedynie przywołać ducha matki wspomnieniami i wypowiedzieć odpowiednie słowa. Skupił się. Najpierw zobaczył, jak wszystkie chwile spędzone z matką mieszają się ze sobą, nie mógł wybrać odpowiedniej. Po chwili coś poczuł. Intensywne uczucie, które mogło przywołać najbardziej pamiętne momenty.
Wszystko było jeszcze takie kolorowe przed jej chorobą. Takie optymistyczne i piękne. Nie mógł uwierzyć, że tak po prostu porzucił te wszystkie emocje. Dał im odejść, jakby nic nie znaczyły. Dlaczego?
— Koo la realte, me terras wo tteris — wyszeptał, błądząc zakrwawioną dłonią nad całym wzorem. Skorzystał z języka Orfanów, którym już praktycznie nikt się nie posługiwał.
Niektóre kamienie poplamiła krew, jednak to nie miało znaczenia. Po chwili wyczuł nikłą energię. Otworzył powoli oczy, jednak zamknął je szybko. Wypowiedział po raz kolejny zaklęcie, czując jak moc zaczyna krążyć w jego żyłach. Jak dryfuje pod jego skórą i wydostaje się na zewnątrz, by emanować na wszystko, co go otaczało.
Odważył się otworzyć oczy, gdy usłyszał, jak Amaya wstrzymuje oddech. Wiedziony przez ciekawość i podekscytowanie, które rosły w siłę, spojrzał na wzór, który leżał przed nim. Kwiatki poruszyły się nieco, jakby do jaskini dostał się delikatny powiew wiatru. Po chwili kamienie drgnęły nieco, a płatki zostały wyrwane z piasku i zaczęły wzlatywać w powietrze. Najpierw, podążając za wzorem zaczęły śledzić miejsca, gdzie znajdowały się kamienie. Gdy dotarły do końca, opadły gwałtownie na ziemię, by zmyć imię jego matki z piasku. Jeśli zniknęłoby, wtedy Callian miałby pewność, że to właśnie jej Przewodnik Dusz go odnalazł, a jego matka była martwa, jednak bezpieczna w Pustce. Gdyby imię zostało, wtedy byłoby wiadomo, że Coralie nadal żyła.
Jednak żadna z tych opcji się nie wydarzyła.
Do środka wparowała Vaia, przerywając tym samym całą ceremonię.
— Nie! — ryknął Callian, wskazując machinalnie na wzory, które zostały naruszone po rozpoczęciu rytuału. Spojrzał dosadnie na dziewczynę, jednak jego złość zelżała gwałtownie, gdy ujrzał jej minę. Była zdenerwowana i ciężko dyszała.
Jakby właśnie stoczyła walkę.
Callian wstał szybko, domyślając się, że zostali znalezieni przez resztę.
— Nie zajęło im to długo. — Prychnęła Amaya, jęcząc cicho, gdy próbowała wstać.
— A tej, co się stało? — Vaia spojrzała na Calliana, poważnie zdziwiona jej stanem. — Jeszcze nam kuli u nogi brakowało.
— Nie jestem kulą u nogi — zaprzeczyła praktycznie od razu, chwiejąc się lekko.
Vaia warknęła roztargniona i chwyciła szybko swoje rzeczy, po czym podbiegła do Amayi.
— Chodź, musimy uciekać. — Pozwoliła jej oprzeć się na sobie, choć to niewiele dało. Vaia była dużo niższa od Amayi i Elfka nie mogła pozwolić sobie na pełną asekurację.
— Ja jej pomogę. — Callian podszedł do nich szybkim krokiem. Próbował nie myśleć o tym, że właśnie najprawdopodobniej stracił duszę mamy raz na zawsze. Samo szybkie wspomnienie sprawiało, że czuł, jak dreszcze przebiegają wzdłuż jego kręgosłupa. Był przerażony.
— A co z Naosem? — Amaya odwróciła się do Elfki, która zbierała resztki ich zapasów.
— Próbuje kupić nam nieco czasu.
— Ale ty jesteś jego naisą. — Trafnie zauważył Callian.
Elfka tylko westchnęła ciężko, spoglądając za siebie.
— Tak, wiem. I dlatego jestem z wami.
Poprawiła plecak, który zarzuciła niedbale na plecy i zaczęła biec w stronę drugiego wyjścia. Zostali w tej jaskini głównie ze względu na możliwość łatwej ucieczki w podobnej sytuacji. Wydostali się szybko. Zostało im jedynie nie dać się złapać i modlić się o cud, by Naos wyszedł z tego cało i dołączył do nich na czas.
— Tutaj niedaleko jest Bao. — Vaia przyspieszyła kroku, nie zważając na wciąż zwalniającą Amayę.
— Zwolnij nieco! — Callian krzyknął, gdy oddaliła się dość spory kawałek.
— Nie mamy czasu!
Amaya zacisnęła zęby i przyspieszyła kroku, przez chwilę ciągnąc za sobą Calliana. Od dotyku minęło kilka minut i pomimo tego, że znosiła to coraz gorzej, była w stanie z tego wyjść dość szybko. Choć nadal każdy mięsień w jej ciele palił ją żywym ogniem przy każdym ruchu, odzyskała świadomość. Mogła się skupić i właśnie to zrobiła.
Gigantyczne cielsko Bao przyleciało nisko nad trawą, by zagrodzić im drogę. Przy jego głowie siedział Naos. Vaia zgrabnie wskoczyła na grzbiet i pomogła reszcie wspiąć się na siodło. Zanim garstka akolitów zdążyła ich dogonić, wzlecieli wysoko w powietrze.
— Gdzieś w pobliżu musi być portal.
Zostawili nisko za sobą pokrzykiwania i groźby reszty. Jednak wiedzieli, że Bao nadal był w kiepskim stanie, nie nabierał wystarczająco prędkości. Za niedługo w końcu znowu będą musieli wylądować, nadal byli w niebezpieczeństwie. Naos wpatrywał się w dal, próbując wychwycić jakiekolwiek plamki zielonego światła, cokolwiek co mogłoby oznaczać, że znajduje się tam przejście.
— Jak nas tak szybko znaleźli? — zapytał Callian, próbując przekrzyczeć huczący wiatr.
— Jesteśmy Księżycowi Elfami. — Vaia zwróciła się do niego, jakby nie zdawał sobie sprawy z oczywistego faktu. — Nie znajdziesz lepszego tropiciela.
— Czy ja wiem... — Naos zastanowił się przez chwilę. — Vaanie są całkiem nieźli.
— Tak, zwłaszcza, gdy zdziczeją. Świetny przykład. — Machnęła na niego ręką i przewróciła oczami. — Jesteśmy lepsi. — Prychnęła i odwróciła wzrok. Kątem oka pochwyciła łunę światła, która odznaczała się w ciemnościach pokrywających las. — Tam! — krzyknęła bez większego namysłu. Zobaczyła jak niedaleko za nimi drzewa ruszają się nieznacznie; Bellatrix z innymi deptali im po piętach.
Vaia ponagliła Naosa, by opuścił Bao na ziemię. Wszyscy w napięciu czekali, aż zwierzę zbliży się wystarczająco do polany. W pośpiechu zeskoczyli z siodła, Callian pomógł zejść przyjaciółce. W oddali dało się słyszeć szmery krzewów i łamanych gałązek. Musieli się pospieszyć. Ruszyli przed siebie, Amaya wciąż wsparta ciężko na przyjacielu.
Nagle rozbłysło zielonkawe światło, a w dziewczynie obudziła się ekscytacja. Jednak przygasił ją zdrowy rozsądek. Gdzie właściwie ten portal prowadził? Czy powinna wchodzić do niego wraz z Elfami, których ledwo znała?
Krzyki i nawoływania, które rozchodziły się echem po lesie, sprawiły, że jej nogi pobiegły do przejścia. Dziewczyna nie chciała się zastanawiać, gdzie tak właściwie znajdzie się po drugiej stronie. Nie chciała wiedzieć, kto ją gonił. Pragnęła po prostu przeżyć.
— Dokąd właściwie prowadzi ten portal? — Callian zdołał uspokoić oddech i niepokój zaczął za niego przemawiać.
— Do Zakonu Krwi. — Vaia spojrzała na nich poważnie, otwierając szeroko czerwone oczy, jakby właśnie zdradziła im tajemnicę. Amaya i Callian nie zdawali sobie sprawy, że właśnie tak było.
— I myślisz, że tam będziemy bezpieczni?
Kolejne spojrzenie Vaii przekonało Amayę.
Wszyscy spięli się, gdy usłyszeli wyraźne, ciężkie kroki zbliżające się do nich coraz bardziej. Vaia odważyła się wychylić zza ich kryjówki i westchnęła, pełna ulgi, gdy zobaczyła Naosa. Pociągnęła go za sobą i nie czekając na resztę, wskoczyła do portalu.
Amaya spojrzała niepewnie na Calliana, który ściskał kurczowo jej dłoń od pewnego czasu. Dziewczyna nie wiedziała już, kogo z nich zdenerwowanie wiruje w jej głowie, jednak to nie miało znaczenia. Słyszała, jak reszta akolitów zbliża się niebezpiecznie szybko. Wiedziała, że Księżyc może się odsłonić w każdej chwili, a wtedy z pewnością ich dopadną. Nie mogła dłużej zwlekać.
— Do zobaczenia w Zakonie. — Uśmiechnęła się do niego i nie puszczając jego ręki, podeszła do zielonkawego światła.
— Do zobaczenia w Zakonie — powtórzył za nią i razem, prawie w tym samym momencie przeszli przez portal.
Żadne z ich czwórki nie miało pojęcia, co tak naprawdę czekało na nich po drugiej stronie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top