Rozdział 36 Pierwszy krok

Vaia przeciągnęła się, ziewając głośno. Szła przez puste korytarze i przyspieszyła, gdy tylko usłyszała burczenie w brzuchu. Po nocnych zajęciach, gdy czekała na Naosa, a ten długo nie przychodził, odpuściła sobie i poszła się zdrzemnąć. Teraz potrzebowała jedzenia. Dużo jedzenia. Przesadzała na zajęciach, wiedziała o tym. Ignorowała momenty przeznaczone na odpoczynek, w każdy cios wkładała jak najwięcej siły i bez przerwy była stuprocentowo skupiona. Nigdy się aż tak nie starała. Jednak Naos jej obiecał, oboje sobie obiecali. Yaala była ważna, ale tylko bycie Dzieckiem Krwi otworzy im furtkę na dalsze działanie. Nikt nie będzie brał na poważnie Dziecka Zmierzchu, czy Łuny. Mogli zapomnieć o jakichkolwiek negocjacjach.

Już chciała minąć zakręt, gdy nagle czyjeś szepty dotarły do jej uszu.

— ...nie wiedzą.

— ...za niedługo. Lepiej po prostu poczekać.

Vaia skupiła się nieco, chcąc przyporządkować głosy odpowiednim osobom. Jednak były przez coś stłumione i zdeformowane, nie miała pojęcia dlaczego. Nie zamierzała ryzykować i się wychylać, by sprawdzić. Nie wiedziała dokładnie, czego to mogło dotyczyć, jednak zdawała sobie sprawę, że jeśli trafi na nieodpowiednią osobę, może na nią czekać dużo gorsza kara niż degradacja.

— Nie... Nie mam pewności. Ale nie możemy...

Przywarła jeszcze bardziej do ściany i nachyliła nieco. Nie docierały do niej wszystkie słowa i sfrustrowana, próbowała to jakoś zmienić.

— Tak. Szykuje... koniec...

— Niestety... To jedyne wyjście.

Oderwała się nieco od ściany, nadal uważając, by nie wydać żadnego dźwięku. Zdumiona, próbowała poskładać w głowie elementy układanki. Kogo koniec? Czyżby wszystkich nieproszonych akolitów? Czyli jednak ich oficjalne wstąpienie do zakonu było bujdą. Vaia podejrzewała, że Dubhe nie da im tak po prostu przerwać dalszej części Inicjacji. Skupiła się ponownie, chcąc wychwycić dalszą część rozmowy. Przerażona usłyszała, jak jej brzuch głośno burczy. Automatycznie chwyciła za niego, jakby mogła stłumić dźwięk. Serce stanęło jej na chwilę, kiedy uświadomiła sobie, że ktokolwiek, kto rozmawiał, ucichł nagle. Bez zastanowienia pognała w stronę korytarza, z którego przyszła, cicha niczym cień.

Pokręciła głową, roztargniona. Będzie musiała iść do jadalni naokoło.

Weszła do środka, rozkoszując się ciszą. Większość uczniów po nocnych zajęciach właśnie odsypiała, inni jeszcze siedzieli w świątyni i tylko nieliczni poszli coś przekąsić.

— Witaj, Vaio! — Bellatrix pomachała jej z wymuszonym entuzjazmem.

Oczywiście, że ona musi tu być.

— Nie mam czasu — skwitowała tylko i podeszła do lady, by nałożyć sobie więcej mięsa, niż była w stanie przełknąć.

— Z przyjaciółką nie porozmawiasz? — Wstała z ławki i podeszła do Vaii sprężystym krokiem. — Jak tam ci idzie bycie Dzieckiem Zmierzchu, kochana? — zapytała troskliwym tonem, jednak Vaia wyczuła w nim ledwie dostrzegalną nutę triumfu.

— Świetnie.

— Och, nie wątpię. — Poklepała ją po plecach. Vaia spięła się cała i zacisnęła dłonie na talerzu.

— Wiesz, to było dość okrutne ze strony Rhei. — Bell zapatrzyła się w dal, rozmyślając głęboko. — Mam na myśli dobranie was razem. Twój pierwszy veda po całym życiu w zakonie i jeszcze taki matoł.

— Nie mów tak o nim — warknęła. Odwróciła się gwałtownie w jej stronę, mięso zleciało z talerza z mokrym pluskiem.

— Tylko mówię. — Podniosła ręce w obronnym geście, jednak po chwili oparła je na biodrach. — To przez Naosa jesteś w takiej sytuacji. To on cię namówił na uratowanie rodziny królewskiej, to przez niego cię zdegradowano. Byłaś blisko dostania kary, bo zachowałaś się jak posłuszny piesek. — Dygnęła ją palcem w nos. Vaia z ledwością powstrzymała się, by jej go nie odgryźć.

— Robiłam to, co do mnie należało. — Odstawiła talerz z powrotem na stół, już nie miała apetytu. Podeszła gniewnie do Bellatrix. — Może jako veda tego nie rozumiesz, ale bycie naisą jest większym honorem, niż ci się wydaje.

— Nawet naisa powinna mieć prawo do głosu. To nadal partnerstwo.

— Co niby ty o tym wiesz? — Zmierzyła ją pogardliwym spojrzeniem. Czuła jak wściekłość zaczyna buzować w jej żyłach. Była na siebie zła, że dała się podpuścić, jednak teraz już było za późno. Chciała coś dodać, jednak Bellatrix powiedziała chłodno:

— Wiem więcej niż Naos. Możesz udawać, że zgrana z was para, że się na to wszystko zgadzasz i to tylko część większego planu. Gówno prawda. Znam Naosa lepiej od ciebie. Wiem, do czego jest zdolny i wiem, jak pracował. Robił wszystko w pojedynkę, nigdy się do ciebie nie dostosuje.

Krótki śmiech wyrwał się z ust Vaii. Odbił się od pustych ścian, był głośny i donośny. Wszyscy zajęci jedzeniem, odwrócili się w jej stronę.

— Myślisz, że nie widzę, co próbujesz zrobić? — Otarła łzę, która wymknęła się z oka. — Bell, jesteś aż za bardzo przewidywalna. Może Calliana udało ci się otumanić, jednak na mnie to nie działa. Jesteśmy z Naosem idealnymi partnerami, za niedługo znów będziemy Dziećmi Krwi i wszystko wróci do normy. — Wzruszyła ramionami, jakby to było tak oczywiste i proste. Jednak w głębi duszy wiedziała, że nie miała racji.

Bellatrix tylko stała nieruchomo i przyglądała się jej z posągową miną. Vaia nienawidziła różnicy w ich wzroście. Przez to, że była niziutka, Bell zawsze patrzyła na nią z góry. Choć tak naprawdę wiedziała, że wzrost nie miał tutaj nic do rzeczy.

— Ach tak? — Podniosła wyzywająco jedną brew i uśmiechnęła się lekko. Vaia wiedziała, że jej uśmiech nie zwiastuje nic dobrego. — Przejdziesz się ze mną?

Zbita z tropu spojrzała na nią pytająco. Wiedziała, że nie powinna. Bellatrix była niczym pająk. Z każdą minutą rozmowy rozkładała wokół niej swoje sieci i Vaia łapała się w nie jak posłuszna ofiara. Jednak jej sztylety mogły przeciąć każdą pajęczynę.

— Idziesz? — Bellatrix odwróciła się w półkroku, gdy Vaia nadal stała i tylko patrzyła na nią cicho.

— Zabiłam cię w myślach już z pięć razy.

Bellatrix zaśmiała się krótko.

— Och, przestań, bo pomyślę, że mnie lubisz.

Zdusiła uśmiech i bez słowa podążyła za nią. Wiedziała, że była naiwna. Wiedziała, że ryzykowała. Choć rozsądek krzyczał w jej głowie, zignorowała to. Co to za życie bez odrobiny ryzyka? Wyszły na zewnątrz. Chłodna bryza poranka dmuchnęła jej w twarz. Prawie świtało.

— Powinnaś się już spotkać z Naosem, prawda?

Z początku nie zrozumiała pytania. Zdziwiona wpatrywała się w Bellatrix, nie pojmując. Skąd o tym wiedziała?

— Och, Vaio, powinnaś pamiętać, że zakon ma uszy. — Kolejny uśmiech. Jednym szybkim ruchem znalazła się za Vaią i wskazała na coś daleko przed nimi. — Patrz.

Nic nie widziała. Wokół rozciągał się jedynie ocean, skąpany w jaskrawej czerwieni i żółci. Choć nie była romantyczką, pomyślała, że to miła sceneria na spotkanie.

— Jeśli chciałaś pójść ze mną na randkę, wystarczyło zapytać. Tylko musisz ustawić się w kolejce, podobno jestem w typie Naosa.

Bellatrix przewróciła oczami i chwyciła Vaię za policzki. Odwróciła jej głowę z powrotem w stronę oceanu.

— Przyjrzyj się — poleciła.

Jakby dopiero za sprawą tych słów była w stanie dostrzec pewien kształt w oddali. Nie potrafiła określić, na co dokładnie patrzy, jednak po chwili zdołała rozróżnić dwie sylwetki siedzące razem w łódce. Uśmiech, który rozciągał się na jej buzi, zniknął nagle. Poczuła nieprzyjemny ucisk w sercu, gdy uświadomiła sobie, kto to dokładnie jest. Coś w niej pękło.

— Chciałam ci tylko doradzić, jak przyjaciółka przyjaciółce. — Nadal stojąc z tyłu, chwyciła ją za ramiona, w niemal czułym geście, jednak Vaia wyrwała się gwałtownie. — Naos nie traktuje cię poważnie. Ma w nosie bycie vedą i szczerze i tak się na to nie nadaje. — Vaia pokręciła przecząco głową.

— Dość. — W jej głosie dało się czuć niemą groźbę, jednak Bellatrix kompletnie ją zignorowała.

— Nie zależy mu na byciu Dzieckiem Krwi. Na byciu z tobą. — Ostatnie słowo powiedziała z naciskiem.

— Przestań.

— Teraz Amaya mu pomaga, to do niej przychodzi w potrzebie. Już mu się do niczego nie przydasz. Za chwilę może... Och, za chwilę to może i ona będzie jego naisą?

— Zamknij się!

Bellatrix przygotowała się na atak Vaii. Choć w jej postawie nie było widocznej zmiany, była czujna. Ze zdziwieniem, uświadomiła sobie, że Vaia nie miała zamiaru atakować. Pomimo tego, że była wściekła i miała groźną minę, w jej oczach zebrały się łzy. Opuściła spojrzenie, niezainteresowana walką.

— Po prostu odpuść.

Odwróciła się i odeszła.

Wszystko było rozmazane. Świat stał się smugą. Łzy przysłoniły jej pole widzenia i wściekłość wrzeszczała w uszach. Była zła na siebie. Nie powinna tak łatwo dać się podpuścić... i uwierzyć w to wszystko. Jednak Bellatrix miała rację. Jej serce rozdzierało się na samą myśl. Mogła zostać sama.

Zamknęła oczy, gdy widok Naosa ponownie stanął przed jej oczami. Wiedziała, że nie powinna tak się czuć. Nie powinna być zazdrosna, zdradzona. Kolejny ból w sercu. Czy to było normalne? Odczuwać taki smutek, ból i stratę po czymś takim? Pokręciła głową. Nie mogła pokazywać słabości, była żołnierzem zakonu. Starła łzy gwałtownym gestem. Obiecał jej! Obiecał, że jej nie opuści. Obiecał!

Jednak nie mogła odgonić od siebie strachu. Żyła w zakonie już szesnaście lat i dopiero od przeszło roku znalazła prawdziwe wsparcie. To Naos jej pomagał. To Naos uczył ją, że wszystkie jej emocje, nawet te negatywne, były dobre. To Naos... po prostu ją chciał. Teraz czuła się jak zużyta zabawka rzucona w kąt. Niepotrzebna, zapomniana, zignorowana. Stres, który chowała w sobie przez minione tygodnie, wzrósł drastycznie na wspomnienie tego, co się działo. Odkąd wrócili z Yaali, już nic nie było takie samo. Kłócili się, nie współpracowali. Naos przekształcił swoje priorytety i Vaia nie potrafiła się do tego przyzwyczaić. Tak drobna zmiana ją przerażała. Bo z jedną nadchodzą kolejne, a ona nie chciała go stracić.

Rozpaczliwie próbowała sięgnąć do lat wstecz. Przecież sobie radziła, musiała mieć jeszcze w kimś wsparcie. Ktoś jeszcze musiał ją chcieć, potrzebować, kochać. Nie chciała być porzucona... Nie mogła ponownie tego przeżywać. Nie chciała...

Alheria. To ona była jej mistrzynią przez ostatni rok i zdarzało się, że odwiedzała ją, gdy Vaia była jeszcze mała, przychodząc z Zakonu Pustki do aktualnego. Nie mieli dostosowanego personelu, Tkacz Krwi nie był uprzywilejowany i miał zbyt napięty grafik na opiekowanie się dzieckiem. Mistrzowie, choć częściej miewali wolne i tak jej nie odwiedzali. Nie wiedziała, co właściwie spowodowało, że postanowili przygarnąć dziecko, które znikąd pojawiło się w altanie na Końcu Świata. Vaia lubiła myśleć, że to sama Rhea ją sprowadziła, by mieć zaufanego żołnierza w szeregach. Na jej szczęście nie tylko ona tak sądziła.

— Gwiazdko! — Alheria, jakby wyłaniając się ze wspomnień Vaii, pojawiła się nagle na końcu korytarza. Dziewczyna podbiegła do niej chwiejnym krokiem. — Co się stało, dziecko? — Kobieta dotknęła czule jej policzka i przyjrzała się opuchniętej twarzy.

Choć Vaia nie miała z nią już tak dobrych kontaktów, pozwoliła sobie na dotyk. Wypuściła ze świstem powietrze, próbując się uspokoić. Ściągnęła mocno brwi, gdy ponownie próbowała zwalczyć łzy w chwili słabości.

— Och... — mruknęła mentorka — już dobrze. Opowiedz mi, co się dzieje.

Sama nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzi. Gdy Alheria położyła ciężką dłoń od bransoletek na głowie Vaii, jedna jej część pragnęła się odsunąć. Nie była z nią aż tak blisko i zdecydowanie nie potrzebowała matki i wsparcia. Jednak druga część chciała zostać. Wtulić się, rozkoszować bezpieczeństwem i spokojem, wiedząc, że jest ktoś, komu na niej zależy.

Alheria odsunęła Vaię na długość ramienia, by ponownie spojrzeć na jej twarz. Chciała, by uczennica spojrzała jej w oczy.

— Kochana, pamiętaj, że ci brutalni chłopcy nigdy nie będą w stanie cię pokonać. Czy znowu Elnath cię nachodził?

— Są tak samo irytujący, jak Dubhe — dodała po chwili milczenia. — Gdyby nie ja, ten zakon już dawno by upadł. Są jak dzieci we mgle... Dzieci we mgle! — Westchnęła ciężko i pokiwała głową, jakby zgadzając się sama ze sobą.

Vaia tylko pokręciła głową, puściła mimo uszu marudzenie mistrzyni. Odwróciła się nieco w stronę okna, wypatrując Naosa, jednak ciemny materiał wciąż zasłaniał pole widzenia. Obie bez słowa wyszły do otwartej przestrzeni: długiego korytarza, wzdłuż którego biegły arkady, tworząc szerokie przejścia. Stanęły pod jednym z łuków i Alheria oparła się o kolumnę. Szybko wypatrzyła sylwetki pływające na wodzie. Nie potrzebowała dużo czasu, by połączyć fakty. Westchnęła krótko. Vaii wydawało się, jakby usłyszała zawód.

Spojrzała w jej stronę. Ciemne, długie włosy rozlewały się falami z ramion, płynąc po piersiach. Alheria bez słowa wyciągnęła z kieszonki metalowe etui. Chwyciła podłużny ciemny przedmiot i przytknęła do ust, dłonią pełną w bliznach, wciąż wpatrzona w przestrzeń. Bransolety ponownie zabrzęczały wesoło, gdy opuściła dłoń. Srebrne okulary leżały posłusznie na mostku jej małego nosa. Łypnęła zza fioletowych szkieł, gdy ponownie odwróciła się do Vaii, jednocześnie szukając po omacku krzesiwa w kieszeni.

A mówią, że to Orfanie są próżni — przeszło przez myśl Vaii.

Choć często widywała Alherię, nie mogła się nadziwić, jak wiele ozdób potrafiła na sobie nosić. Ona jedna wystarczyła, by reprezentować kunszt i zamiłowanie Księżycowych do tworzenia biżuterii. Ponownie powiodła po niej wzrokiem. Ozdobne okulary, nakładki na uszy z zawiłymi wzorami i wstawkami z ametystu, kolczyki w kształcie skrzydeł motyla, mieniące się niczym witraż w świetle słońca, łańcuszki na włosy, pierścienie na rogach... wszystko w srebrze. Księżycowe Elfy nie nosiły złota.

— Naos nie jest ciebie wart, wiesz o tym?

To jedno pytanie sprawiło, że Vaia poderwała głowę, by spojrzeć na Alherię. Jakby mogła upewnić się, że rzeczywiście te słowa padły z jej ust. Mistrzyni zaciągnęła się głęboko papierosem, mrużąc lekko oczy. Gdy kontynuowała, jej głos stał się głębszy, przez dym kłębiący się w płucach.

— Sama Rhea cię wybrała. I choć nie chcę mówić, że popełniła błąd, dobierając was, może właśnie rozłąka była wam pisana.

— Ale to... — próbowała zaprzeczyć, jednak Alheria jej przerwała.

— Nasza Matka stawia nas przed próbami, uczy nas poprzez trudne doświadczenia. Szczerze wierzę, że to właśnie była twoja lekcja, Vaio. Dzięki temu możesz w końcu uświadomić sobie, że nie potrzebujesz nikogo, by istnieć. Możesz być wolna. — Odwróciła się do niej i położyła dłoń na ramieniu dziewczyny. — Walczyć tylko dla siebie. Musimy wierzyć w naszych bogów, robić to, czego od nas oczekują... a nie bawić się jak w piaskownicy, niczym dzieci, jak... — westchnęła z roztargnieniem i wskazała na budynek — cała reszta.

— Ale ja...

Ale ja nie chcę walczyć dla siebie. Nie chcę być sama — pragnęła powiedzieć, jednak się nie odezwała. Pozwoliła słowom Alherii otulić jej serce, tchnąć w nie wcześniej pogrzebaną odwagę i siłę. Może miała rację? Może bycie naisą nie było jej przeznaczeniem?

Jednak nadal czuła strach, zakorzeniony w niej od chwili narodzin. Od chwili, gdy została porzucona na pastwę losu. Pewna jej część — ta pierwotna, schowana gdzieś bardzo głęboko pod stertą masek — bała się samotności, opuszczenia. Nie chciała być sama, nie chciała znowu do tego dopuścić.

— Pamiętaj Vaio, że zawsze masz mnie — powiedziała cicho, jakby czytając w jej myślach. Duże czerwone oczy spojrzały niewinnie na Alherię.

Nienawidziła się tak czuć. Być taka — odsłonięta, wrażliwa. Zmarszczyła w gniewie brwi, gdy łzy ponownie cisnęły jej się do oczu. Co z nią było dzisiaj nie tak? Pomimo złości, pozwoliła im płynąć.

— Za bardzo polegasz na innych i nie wierzysz w swoją wielkość. Jesteś potężna. — Jasne oczy mieniły się czułością, gdy przyglądała się Vaii z troską. — Głęboko w to wierzę i ty też powinnaś, moje małe Dziecko Zmierzchu.

Vaia usiadła na zimnym kamieniu, nie mogąc już wytrzymać bliskości i napięcia, jakie Alheria w niej wywołała. Nie była przyzwyczajona, do wysłuchiwania czegoś takiego. Odczuwania takich emocji ponoszących się w jej środku. Poprawiła długie jasne włosy, które w nieładzie, plątały się na plecach. Westchnęła ciężko, wpatrzona w dal, próbując nie patrzeć na dwie sylwetki na horyzoncie. Mistrzyni przycupnęła obok, wypuszczając z ust długą strużkę dymu. Vaia skrzywiła się, gdy ostry zapach dotarł do jej nosa.

— To wszystko wydaje się... złe — wyznała. Oparła głowę na dłoni, pochyliła nieco. — Odkąd zostałam naisą, wszystko nabrało sensu. Nie czułam się taka bezużyteczna. — Skrzywiła się nieco. Nie miała odwagi, by spojrzeć Alherii w twarz, więc siedziała w bezruchu.

— Wiem, dziecino — powiedziała miękko.

Czy na pewno? — cisnęło jej się na język, jednak siedziała w milczeniu. Czuła jak kłócą się w niej dwa przeświadczenia, dwa odmienne charaktery, które nie potrafiły się ze sobą zgodzić. Co było słuszne? Co powinna zrobić?

Czas, bym skupiła się na sobie — postanowiła.

Alheria uśmiechnęła się pod nosem, gdy zobaczyła nowy zapał w jej oczach.

— Czas, bym ci o czymś opowiedziała. Historię o twojej pięknej przyszłości.

Vaia z zapałem odwróciła się do mentorki i słuchała.

~ ☾ ~

Amaya nie mogła zmrużyć oka.

Leżała w łóżku, dręczona myślami o domu. Nadszedł dziesiąty dzień falnezu i nie mogła pozbyć się nadziei, że nastąpi dzisiaj zmiana. Zębatki ruszą w końcu z miejsca. Wiedziała, że nie powinna tak do tego podchodzić, jednak list mówił sam za siebie. Co się dzisiaj stanie?

Nie miała pojęcia co ze sobą zrobić. Jako Łuna nie miała dzisiaj zajęć, powiedziano wszystkim, żeby skupili się na swojej duchowej stronie, przeszli się do świątyni, pomedytowali, zapoznali się z Rheą. Wątpiła, że wszystkie Łuny przechodzą taki etap, to nie wydawało się rozsądne, tym bardziej że powtarzano jej wcześniej jak bardzo rygorystyczne są zajęcia i jak częste. Podejrzewała, że po prostu Mistrzowie nie mieli pojęcia co począć z nowymi członkami, którzy nijak nie pasowali do zakonu — nie mieli Nocnej Natury, więc i wyznacznika do tego, by pójść o szczebel wyżej.

Nie przeszkadzało jej to. Nie miała ochoty na spotykanie się z Etą, jej nowym Mistrzem i wysłuchiwania tych wszystkich herezji o Kha i tym, jak bardzo skrzywdziła Rheę. Traktowała zakon jak pewnego rodzaju twierdzę. Tak jak podejrzewali — mag z Yaali nijak nie mógł ich wytropić, a teraz, będąc akolitką, powinna być względnie bezpieczna. Jednak to nie była do końca prawda... Choć wiadomość od Naosa nie była aż tak zła, Amaya zaczęła się nieco martwić. Okazało się, że Dubhe dodał jedną małą zasadę — uczniowie mniejsi rangą mogli wyzwać na pojedynek tych z wyższą. Mistrz mówił, że to dobre ćwiczenie i sprawdzenie, czy rzeczywiście Dziecko Zmierzchu lub Krwi dostało się tam wtedy, kiedy naprawdę powinno. Domyślała się, że to dodatkowe zabezpieczenie po całej sytuacji z Naosem; był Dzieckiem Krwi, choć nie okiełznał swojej Nocnej Natury. Zdziwiła się, gdy zorientowała się, że to całkiem bezpieczne i sensowne rozwiązanie ze strony Dubhe. Jednak oczywiście, zanim mogła złagodzić swoją opinię o nim, okazało się, że sytuacja nie była taka kolorowa.

Otóż pojedynek miał się odbywać pod jednym warunkiem: jedna osoba miała umrzeć. Mistrz stwierdził, że to odpowiedni sposób, by wyłowić tylko najlepszych akolitów, a ten niższy rangą, o ile był Łuną, dostawał automatyczną promocję. Nie mogła się pozbyć wrażenia, że planował na nich atak. Jednak to oni byli najniżsi rangą, powinni być relatywnie bezpieczni, prawda?

Oczywiście zasłaniał się opinią Shauli, która została i zastąpiła Alnaira, że trzeba skupić się na odratowaniu Yaali. Mówił, że tylko Dzieci Krwi są wystarczająco dobre i wszyscy muszą się skupić na ćwiczeniach, by uformować wojsko razem z Dolnym Rheip i resztą wiosek banitów. Nie wiedziała, czy robił to dlatego, że mu kazano (Shaula wydawała się mieć zadziwiająco duży wpływ), czy może dlatego, że sam coś planował. Jeszcze nie była pewna, co dokładnie chciał zrobić, ale wiedziała, że nie może mu ufać.

Nowa informacja sprawiła, że tym bardziej nie miała ochoty opuszczać pokoju. Nie była pewna, czy ci równi rangą również mogli ze sobą walczyć, ale myśl o tym, że śmierć w zakonie zrobi się normą — jakimś cudem większą, niż była wcześniej — przyprawiała ją o ciarki.

Amayo.

Zesztywniała. Serce gwałtownie przyspieszyło swój rytm, rozejrzała się po pokoju przestraszona. Przesłyszała się?

Amayo, nie mam wiele czasu.

Dopiero po nieskończenie długiej chwili, jakby za sprawą olśnienia, spojrzała na wisiorek, który spoczywał na jej obojczyku. Wpatrywała się w niego, zdezorientowana. Nie... to niemożliwe, żeby... Czy właśnie przemawiał do niej kawałek rzeźby?

— Halo? — Poczuła się jak idiotka, gdy tylko to krótkie słowo opuściło jej usta. Kiedy po dłuższej chwili nie dostała odpowiedzi, wstyd przed samą sobą pogłębił się drastycznie. Przesłyszała się. Na pewno się przesłyszała.

Halo? — odpowiedziało niczym echo. Już nic nie rozumiała. Dokładnie i wyraźnie słyszała swój głos. Nie dość, że rozmawiała z kwiatkiem, to jeszcze ją przedrzeźniał.

Amayo! — w tamtej chwili uświadomiła sobie, do kogo należał ten głos. Zemira. Jej matka do niej przemawiała! Momentalnie po jej ciele rozlało się ciepło. Krew odpłynęła z twarzy na tyle gwałtownie, że musiała usiąść. Znowu słyszała jej głos... Myślała, że już nigdy nie będzie miała okazji.

— Mamo? — Nie była pewna, co o tym sądzić, miała mętlik w głowie i nadal dziwnie się czuła z tym, że rozmawia z kawałkiem alabastru. Szybkim ruchem ściągnęła naszyjnik i spojrzała na przedmiot. Nie chciała rozmawiać z powietrzem, czy ścianami. Nie była pewna, czy rzeźba była dobrym odpowiednikiem rozmówcy, ale w tamtej chwili nie miała zamiaru narzekać.

Muszę się streszczać. Jestem w zamku na Górnej Yaali. Dlaczego, do ciemnej Pustki, byłaś na Ziemi Niczyjej i zniknęłaś?

Miała ochotę wybuchnąć śmiechem. Nie widziały się tyle czasu, była przekonana, że już nigdy się nie spotkają i nie porozmawiają. I Zemira jak zwykle miała pretensje? W pewnym bardzo dziwnym i pokręconym sensie sprawiło jej to przyjemność. Poczuła się prawie jak w domu.

— Jakim cudem? — wydukała tylko. Dopiero po chwili zdołała poukładać resztę zdania, wyrywając się z zamyślenia. — Jakim cudem wysłałaś do mnie list i... rozmawiamy? Renon zaklął jakoś ten kamień? I dlaczego magnolia?

Amaya z lekkim grymasem, niechętnie odsłuchała, jak kawałek kamienia powtarza wszystko, co powiedziała, dokładnie jej głosem i dykcją — tak jakby powiedziała to ponownie. Rozległo się westchnienie. Amaya mimowolnie wróciła do ostatnich lat w zamku. Oczami wyobraźni widziała swoją mamę — dumną i nienaganną królową, zawsze podejmującą odpowiednie decyzje, nieugiętą, piękną. Szkoda, że tylko udawała dla całego ludu.

Byliśmy w stanie wykonać z Renonem zaklęcie tropiące. Dzięki waszym przedmiotom przekonaliśmy się... kto przeżył i gdzie jesteś.

Pauza.

Czyli jednak Renon przeżył, miała rację. Wiedziała, że te duże okulary należą do niego. Tylko on miał tak poważną wadę wzroku, by nosić tak grube szkła. Ulga nieco przysłoniła jej strach i stres, które kłębiły się w jej głowie. Nie umknęło jej załamanie się w głosie królowej i niepewność. Bała się zapytać, lecz słowa same opuściły jej usta, zanim się zastanowiła.

— Chcesz powiedzieć, że tylko ja z naszej trójki przeżyłam? Co z ojcem? Co ze służbą? — W momencie, gdy pytania już zawisły w powietrzu, jej serce zabiło mocniej. Z początku odseparowała się emocjonalnie na tyle, by podejść do tego logicznie, jednak teraz strach zaczął ślizgać się na dnie jej żołądka. Nie chciała wiedzieć. Pragnęła powiedzieć, żeby jednak jej nie odpowiadała, jednak milczała i siedziała w napięciu. W coraz bardziej przedłużającej się ciszy słuchała, jak jej słowa opuszczają wisiorek. Domyślała się, że Zemira miała przed sobą większą wersję rzeźby, która również powtarza jej słowa. Pewnie były ze sobą jakoś połączone i wychwytywały wszystko, co usłyszały, by potem działać jak echo. Interesujące.

Tylko ty i El... Erin. Nic nie wiem o Rennie, czy Theronie.. Ale wątpię, by im się udało.

Jej głos był cichy i przytłumiony. Wyzuty z emocji. Amaya poczuła ból w sercu. Jej siostry... Choć nie miała z nimi dobrego kontaktu, nadal były rodziną. Poczuła, jak łzy napływają jej do oczu. Czyli miała rację — została tylko ona. Zdusiła w sobie płacz.

— Dlaczego Ziemia Niczyja?

Byłaś tam, gdy wykonaliśmy zaklęcie.

Mówiła z napięciem, z lekką dozą złości. Amaya zadała głupie pytanie i marnowała czas. Zdała sobie z tego sprawę, dopiero gdy usłyszała ton matki. Głupia, tylko narażała ją na śmierć.

— Zanim cokolwiek powiesz, mam ogromną prośbę — wydukała cicho. Wiedziała, że marnowała ich cenny czas, jednak musiała o to poprosić. — W Dolnej Yaali jest taka farma na obrzeżach. W jednym z domów z gospodarstwem powinna być kobieta na wózku.

Matka Calliana, wiem. Spróbuję na to coś poradzić.

Amaya otworzyła szeroko oczy zszokowana. Nie była w stanie nic powiedzieć przez długi czas. Zemira wiedziała? Jak długo?! Czemu nic z tym nie zrobiła, nic nie powiedziała? Czyżby nie była aż tak surowa, jak jej się wydawało? Pomimo wszystko Amaya poczuła, jak kamień spada z jej serca i ulga przyprawia o łaskotanie w brzuchu. Coralie będzie bezpieczna, to dobrze.

Musisz wiedzieć, że tworzę ruch oporu. Na wszelki wypadek nie będę się tu wdawać w szczegóły, ale zamierzam wykorzystać wszystkich Orfanów, którzy przeżyli i skontaktować się z wyspą Lao.

— A co z Asmen i Shonarą? Przecież są naszymi sojusznikami.

Już nie.

"Tylko tyle musisz wiedzieć, nie zadawaj więcej pytań" — zdawała się mówić swoim ostrym tonem. Amaya westchnęła. Nie miała pojęcia, dlaczego ludzie z Asmen nie mogli im pomóc, jednak z Shonarą sprawa zdawała się oczywista. Adriel.

— Jestem w stanie cię wesprzeć. Znam kilka osób, które również mogą mi pomóc ze skontaktowaniem się z Vaanami.

Tymi odpowiednimi — dodała w myślach, wyobrażając sobie Zdziczałych.

Gdy magnolia posłusznie powtórzyła jej słowa, Amaya dodała po chwili, sama nie będąc pewna, czy powinna o tym mówić:

— I mogę się postarać o pomoc ze strony Księżycowych Elfów.

Cisza. Długo po tym, jak echo rozlało się po wypowiedzeniu tych słów, Zemira nic nie mówiła. Amaya nie była pewna, co się stało. Kiedy zaczęła się bać, że ktoś zdołał ją znaleźć i mogła mieć kłopoty, w końcu usłyszała:

Nie ma takiej opcji.

— Mamo, zrób mi przysługę i przestań się o mnie martwić, dobrze? — Iskierki złości rozpaliły się w jej środku. Przypomniała sobie Dzień Kha i rozmowę w jej pokoju. Coś ścisnęło ją mocno za serce. Kontynuowała zduszonym głosem:

— Przez ostatnie tygodnie stało się... wiele rzeczy. — Mimowolnie przed oczami stanęło jej wszystko, co się wydarzył. Naprawdę minęły tylko trzy tygodnie? — A Srebrzyści byliby idealnym wojskiem przeciwko temu czemuś w zamku. Jestem w stanie ci pomóc, możesz na mnie liczyć. Wiem, że może nie było tak w przeszłości, ale zmieniłam się. Teraz wiem, co jest słuszne.

I bez przerwy miałam rację! — pragnęła dodać, ale ugryzła się w język. Chociaż boleśnie zdawała sobie sprawę, że gdyby posłuchali ją od początku, wszystko kompletnie inaczej by się potoczyło. Wiedziała, że musiała zawalczyć trochę o zaufanie Zemiry. Nigdy nie miały dobrych stosunków, a wszystko popsuło się, gdy Amaya przestała jakkolwiek współpracować.

Księżycowe Elfy są bardziej niebezpieczne, niż ci się wydaje, dziecko!

Amaya zdziwiła się, gdy usłyszała jej podniesiony ton. Niepotrzebnie zaczęła ten temat, teraz Zemira za bardzo ryzykowała. Chciała ją jakoś uspokoić i przekonać, by zniżyła głos, jednak usłyszała:

Nie pozwolę, byś się do nich zbliżyła, a co dopiero prosiła o pomoc. Kategorycznie się nie zgadzam. To potwory.

— Mylisz się — wycedziła. Miała ochotę krzyczeć na tyle długo, aż w końcu ją przekona, aż w końcu ją posłucha, jednak nie mogła narażać Zemiry na niebezpieczeństwo. — Dobrze wiesz, że są najlepszymi zabójcami w całym Altoris, przydadzą nam się. Tym bardziej w takich ilościach.

W jakich ilościach Amayo? O czym ty mówisz?

Jej głos ociekał złością i desperacją. Jakby w niemym błaganiu, by jej córka przestała się narażać i zostawiła ten temat za sobą. Lecz Amaya nie miała zamiaru. Właśnie teraz Zemira mogła zobaczyć, że ona sama miała rację od początku. Srebrzyści byli im potrzebni, nie mogła zaprzeczyć.

— Mówię o zakonach.

Nie zgadzam się.

— Ale dlaczego, nie damy sob-

To potwory, Amayo. Potwory. Zginiesz z ich ręki, gdy tylko się do nich zbliżysz — mówiła z naciskiem, tonem nie znającym sprzeciwu. — Nie chciałam ci tego mówić... to jest przeszłość, od której uciekam i nie mam zamiaru powracać, ale...

Długa cisza. Amaya słyszała w uszach nieznośne dudnienie własnego serca. Dłonie spociły jej się ze stresu, przykleiły nieco do rękawiczek. Poruszyła się nerwowo. Co przed nią ukrywała? Przecież ostatnio wyznała odrobinę swojej przeszłości z Asmen i przeniesieniu do Lathy. Co takiego mogła skrywać?

Nie wychowałam się w Asmen.

Rozbrzmiało długie i ciężkie westchnienie, które wisiało w powietrzu przez chwilę. Amaya nie odważyła się odezwać. Czekała.

Pochodzę z bardzo zamożnej szlacheckiej rodziny z obrzeży Lathy. Pewnej nocy zostaliśmy zaatakowani przez Księżycowe Elfy. Wszyscy umarli.

Kolejna przerwa. Amaya słyszała ciężkość głosu Zemiry, trud, z jakim wszystko wypowiadała. Z bólem w sercu domyśliła się, co stało się dalej, że jej matka na koniec wylądowała w kraju ludzi. Cała trzęsła się z przejęcia. Zasłoniła dłonią usta, gdy poukłada wszystkie elementy układanki. Modliła się do Kha, by tylko nie miała racji. Jednak następne słowa Zemiry wszystko potwierdziły.

Spalono nasz pałac, cały dworek zniszczyły płomienie. Nie wiem czemu... nie mam pojęcia jak, ale uciekłam. Do tej pory nie wiem, czy to łaska, czy może kara, ale zdołałam przetrwać. Uciekłam na wybrzeże Yarko. Byłam młoda i głupia... nie wiedziałam, że handlują tam Buntownicy. Szukałam pomocy i mnie wykorzystali. Następne, co pamiętam, to wykupienie mnie przez króla Asmen za niebotyczną cenę. Ale to nie jest teraz istotne... sęk w tym, że widziałam, do czego te istoty są zdolne. Widziałam wiele złego w życiu, Amayo. Jednak nigdy nie spotkałam się z taką furią, pustym sumieniem. W sekundę umarli wokół wszyscy, cała moja rodzina, a ogień rozproszyli tylko do zatuszowania tropów. Zamordowali ich, bo byliśmy Orfanami... Dlatego zabraniam ci się do nich zbliżać, rozumiesz?

Amaya nie była w stanie wykrztusić z siebie żadnego słowa. Kręciła głową w milczeniu. Łzy płynęły po jej policzkach. O Kha, dlaczego? Dlaczego nie powiedziała jej tego wcześniej? Chciała zapytać, pragnęła się dowiedzieć. Jednak wielka, niewidzialna gula w jej gardle osiadła tam uparcie i nie chciała się ruszać.

Proszę, Amayo — powtórzyła już miękko, a ona poczuła, jak coś w niej pęka.

Nie odezwała się. Siedziała w milczeniu, wpatrzona pusto w wyrzeźbiony kwiat magnolii. Jakby magicznie mógł cofnąć czas, cofnąć wszystko, co usłyszała.

Myślę, że najlepiej będzie jeśli się spotkamy — Zemira zaczęła po czasie z dziwną lekkością, jakby wcześniejszy temat nie istniał. — Będziemy bezpieczniejsi w grupie, skupimy się na zwerbowaniu ludzi. Przydasz się nam.

Co miała jej powiedzieć? Miała ochotę wykrzyczeć wiele rzeczy. Że się myli. Że nigdy nie była im potrzebna, więc skąd ta nagła zmiana. Że ona również może pomóc w zwerbowaniu Księżycowych. Że wstąpiła już do zakonu i zginie, gdy tylko ucieknie z powrotem do Lathy.

Szczegóły będziemy musiały omówić następnym razem, to nie takie proste, by nie zwrócić uwagi magini z zamku. Muszę już wracać, Amayo.

Jej głos był kruchy, trząsł się nieco. Amaya czuła, jakby każde słowo Zemiry było ciosem w twarz.

Odezwę się za dokładnie pięć dni. Tylko ja będę w stanie się z tobą skontaktować, posąg nie wydaje się aktywować, kiedy ktoś pierwszy mówi po drugiej stronie z dodatkowych kawałków.

Kolejna chwila ciszy. Myśli Amayi galopowały w głowie, nie była w stanie żadnej wychwycić, skupić się na jednej. Czuła tylko ból i zawód. Odrazę i przerażenie na myśl o tym, co spotkało matkę. Smutek, gdy pomyślała, że nadal w nią nie wierzy, nawet w takiej sytuacji.

I... Amayo? Uważaj na siebie. Do zobaczenia.

Siedziała w bezruchu przez czas, który wydawał się wiecznością. Choć wszystko krzyczało w niej, by wskoczyć w tamtej chwili do portalu i dostać się do Yaali, nie mogła. Bała się ruszyć. Miała dziwne przeświadczenie, że gdy tylko kiwnie palcem, ciało przestanie jej słuchać i runie do wyjścia, by uciec. Wiedziała, że gdyby rzeczywiście się na to odważyła, w końcu i tak by ją znaleźli. Wytropią ją i zabiją.

Dopiero w tamtej chwili, w przerażeniu, uświadomiła sobie, do czego doprowadzili. Choć z początku dołączenie do zakonu było ich jedynym wyjściem, teraz czuła się jak w pułapce. Nie może stąd odejść. Nie może wyjść. Nie uratuje swojego domu.

Kiedy panika zaczęła przenikać w jej ciało, Amaya odepchnęła ją gwałtownie. Nie mogła się teraz dać ponieść emocjom. Wiedziała, co musi zrobić i w duchu przeprosiła mamę. Choć to, co przeżyła, było straszne i wstrząsnęło nią dogłębnie, nie mogła ignorować ich jedynego ratunku. Vaanie nie mieli dobrego wojska. Od wielu lat podzielili się na pacyfistów, którzy kompletnie zignorowali lub tylko pobieżnie zaakceptowali swoją Zwierzęcą Naturę, by nie zdziczeć. I grupę, która miała w nosie konsekwencje zamiany w Twena. Oboje nie nadawali się do pomocy. Nie miała pojęcia, dlaczego ludzie z Asmen nie mogli im pomóc, jednak domyślała się, że Zemira znała dobry powód i sądziła, że był ściśle powiązany z jej przeszłością. Promieniści zerwali z nimi sojusz, czego się nie spodziewała... choć po komentarzach Adary nie zdziwiła się za bardzo. Rzeczywiście byli zapatrzeni w siebie i choć rozumiała reakcję po stracie dziedzica tronu i tak się zawiodła. Krasnoludy już dawno stały się tylko mitem i marionetką ludzi. Nie został im nikt inny.

Jedynym ratunkiem zostali odwieczni wrogowie ich rasy. Nadszedł czas, by zakończyć ponad tysiącletnią wojnę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top