Rozdział 32 To tylko pożegnanie
Słońce zaczęło swoją wędrówkę po niebie, by schować się w głębinach oceanu. Powoli, nieśmiało zbliżało się do tafli w akompaniamencie różowych chmur. Ostatnie promyki tańczyły na wodzie w niemej muzyce. Dubhe z rozmachem zasłonił grubą firaną okno.
Pięć par oczu wlepiło w niego swoje spojrzenie.
— Dubhe...— zaczęła niepewnie Alheria, jednak on przerwał jej krótko:
— Pierwszy Mistrzu, moja droga. — Usiadł ciężko na fotelu, nawet na nią nie patrząc.
Kobieta westchnęła.
— Pierwszy Mistrzu — wtrącił się Caph, korzystając z krótkiej ciszy. Wstał z fotela, na którym siedział i pokłonił się lekko w stronę Dubhe. — Czy... możemy w końcu porozmawiać o tym, co się stało? Czy nie sądzisz, że to trochę radykalne wyjście? — Skrzywił się nieco i spojrzał po twarzach reszty Mistrzów. Prawie wszyscy potaknęli gorliwie.
Dubhe podniósł na niego wzrok, szczerze zdziwiony.
— Nie rozumiem.
— Mówię o przejęciu tytułu tak wcześnie, kiedy Kaus...
— Nie rozumiem — kontynuował z naciskiem, jego brwi ściągnęły się w grymasie gniewu — dlaczego kwestionujesz moje decyzje, Mistrzu Caph. — Jego ton zabrzmiał beztrosko, jakby zadawał szczere pytanie, jednak zabarwił to ledwie słyszalną nutą groźby.
Caph przełknął ślinę. Alnair wstał.
— Dopiero za niedługo odbędzie się pogrzeb Kausa. Dobrze wiesz, że zgodnie z tradycją tylko po pożegnaniu masz prawo przejąć na siebie tytuł. — Podszedł o krok w stronę potężnego biurka. Wydawało się, jakby tylko on nie zastanawiał się nad konsekwencjami w sprzeciwieniu się Pierwszemu Mistrzowi. Tytuł, nawet przejęty kilka dni wcześniej, nadal był prawdziwy i dawał mu pełnię władzy. Choć Caph miał rację, Dubhe po prostu pogwałcił tradycję, Mistrza Zakonu nie godziło się takie zachowanie.
— Kaus powinien zostać pochowany nadal jako Pierwszy Mistrz. — Alheria pojawiła się za plecami Alnaira. Widocznie jego postawa pomogła jej przełamać strach. Nikt nie chciał poczuć na sobie złości Pierwszego Mistrza. Niestety, zdawali sobie sprawę z charakteru Dubhe i tego, do czego potrafi się posunąć. Każde z nich musiało trzymać się na baczności.
— Dzisiaj, gdy oddamy go na Polanie Bogów, drzewo może go przez to nie przyjąć! — Saif, oświecony, wtrącił się nagle z wysoko podniesionym palcem. Po chwili opadł oskarżycielsko na Dubhe. — Jeśli przez to Rhea go do siebie nie przyjmie, to będzie twoja wina. — Przejął się. Pokręcił głową i dotknął dłonią czoła, a na wypowiedzenie imienia bogini przymknął oczy z pobłogosławieniem.
— Bez przesady. — Tiaki odwrócił się do niego, przewracając oczami. Wiedzieli, że Saif potrafił przesadzać i wyolbrzymiać sytuacje, tym bardziej te, w które była zamieszana ich Matka. W drzewie chowali wszystkich akolitów, szczerze wątpili, że przez taki mały szczegół to mogło zaprzepaścić jego dostanie się do Rhei.
Pierwszy Mistrz podniósł ręce w obronnym geście, oparł się na fotelu, jakby chcąc oddalić od napierającej go grupki.
— Przepraszam, ale mam wrażenie, jakby ominął was jeden bardzo istotny szczegół.
Wszyscy czekali w napięciu. Dubhe rozkoszował się ich przejęciem. Przedłużył ciszę na tyle, ile mógł sobie pozwolić i z wielką, ociekającą po jego twarzy rozkoszą, powiedział:
— Kaus sam mianował mnie Pierwszym Mistrzem przed śmiercią — wycedził powoli i dosadnie. Spijał ich szok z wielką przyjemnością. — Sprzeciwiając się mnie, sprzeciwiacie się martwemu.
— Ale... — wyrwało się komuś.
Nikt nie zdawał sobie z tego sprawy. Czemu zrobili to na uboczu...? Wiadomo było, że to Dubhe jest następcą, ale dlaczego nie ujawniać przed nikim wcześniejszej sukcesji? To nie miało sensu.
— Dlaczego więc nic o tym nie wiedzieliśmy...? — Alnair próbował pohamować oskarżycielski ton, jednak pytanie zabrzmiało ostrzej, niż zamierzał.
— Och, Alnairze, chyba nie sądzisz, że kłamię, prawda? — Podniósł wysoko brwi, zbliżył do siebie podbródek, patrząc na niego z dołu. — To prawie zabrzmiało, jakbyś oskarżał mnie, Pierwszego Mistrza, o kłamstwo. Przyjacielu, proszę, wytłumacz się, bo nie chcę, byś znosił niepotrzebne konsekwencje takich oskarżeń. — Splótł ręce pod żuchwą i oparł się o biurko, pochylając do przodu. — Kontynuuj — powiedział z uśmiechem.
Alnair wypuścił powietrze nosem z frustracji.
— Nie, Dub... Pierwszy Mistrzu. Nic takiego nie mówię — wydusił ciężko. Alheria położyła mu dłoń na ramieniu i oboje bez słowa wrócili na miejsca.
Dubhe klasnął w dłonie.
— Ktoś ma jeszcze jakieś pytania? Nie? Myślę, że możemy wrócić do ważnych spraw, prawda?
Atmosfera w sali zrobiła się ociężała. Mistrzowie nie byli pewni, co sądzić o zaistniałej sytuacji. Czy Dubhe zniżyłby się do zbezczeszczenia zwłok i tym samym pogrzebu Kausa, tylko dlatego, by upewnić się, że niechciani członkowie nie dostali się do Zakonu? Gdyby tylko mogli mu to udowodnić, doprowadziliby do jego wygnania. Jednak nie mogli nic zrobić, było po wszystkim.
— Dalsza część Inicjacji — zaczął, gdy cisza zaczęła im wszystkim doskwierać — z oczywistych powodów nie zdradzę wam, gdzie jest kryształ, jednak chciałbym z wami porozmawiać i omówić nasze działanie na tę część sprawdzianu. — Otarł brodę i pobłądził wzrokiem po wszystkich Mistrzach. Każde z nich milczało.
— Myślę, że będzie bardzo proste.
Nikt nie zauważył, gdy do pokoju weszła kolejna osoba, wszyscy wstali w szoku, odsunęli się instynktownie od nieznajomej.
— Kolejna część Inicjacji zwyczajnie się nie odbędzie.
Dubhe zdusił w sobie zaskoczenie i opanował szybko.
— Kim... — odchrząknął — Przepraszam, kim pani jest?
Zmierzył ją wzrokiem. Sam fakt, że była Promienistą i odzywała się do niego w taki sposób, sprawiał, że miał ochotę ją wyrzucić z pomieszczenia. Jednak jej pewna siebie postawa powiedziała mu, żeby był ostrożny. Zaczął analizować wszelkie opcje: kim mogła być? Nie było jej wśród grupki inicjacyjnej, Dubhe wiedział, że znalazła się tam tylko dwójka Słonecznych Elfów, która czekała teraz grzecznie w ruinach świątyni. Była Mistrzem z wioski banitów, może należała kiedyś do Zakonu Krwi? Sięgnął pamięcią do minionych lat. Był w Zakonie najdłużej w całej grupie Mistrzów i nie spotkał jej w Zakonie Krwi, nie mogła wrócić po utracone miejsce. Lecz intuicja podpowiadała mu, że śmierć Klausa wytworzyła ziejącą dziurę w ich zgromadzeniu, czuł, że to miało kluczową rolę.
Kobieta postąpiła pewnie kilka kroków przed siebie. Odgarnęła drobne, ciemne warkoczyki z ramienia i odsłoniła obojczyk. Widniał na nim Znak Rhei.
— Nazywam się Shaula, jestem Mistrzynią z Zakonu Życia. — Zanim ktokolwiek wszczął wątpliwości, dodała: — Gdy upadł, dostałam się do Dolnego Rheip i czekałam, aż znajdzie się dla mnie miejsce w którymś z Zakonów. Jednak nie jestem tutaj, by do was dołączyć. Przybyłam na pożegnanie Pierwszego Mistrza Kausa. — Powiodła poważnym wzrokiem po wszystkich, jakby chciała ocenić, z kim przyjdzie jej pracować. — I przyszłam przekazać wiadomość.
Dubhe zmełł na ustach pouczenie jej o tytule byłego Mistrza. Zacisnął mocno wargi.
Niedobrze. Bardzo niedobrze.
— Doszły mnie słuchy o tym, co się tu dzieje. — Zatrzymała się, zanim weszła na środek pomieszczenia. Chciała być odwrócona do wszystkich Mistrzów przodem. Spojrzała zimno na Dubhe, jakby dobrze wiedziała, że to on był za wszystko odpowiedzialny. — Przyszłam przerwać tę dziecinadę.
Uśmiech zniknął z twarzy Dubhe. Spoważniał. Ponownie cofnął się na fotelu, przyjmując defensywną postawę. Zwęził oczy w niemym geście nienawiści.
— Kto cię przysłał, Shaulo?
— Tak jak mówiłam, jestem z Zakonu...
— Pytam — przerwał jej z naciskiem — czy masz ze sobą dokument, by potwierdzić prawdziwość tego, co mówisz. — Uśmiechnął się sztucznie przez wyraz goryczy na jego twarzy. — Nie mogę dopuścić pierwszej lepszej osoby do naszego Zakonu, sama rozumiesz.
— Oczywiście — odpowiedziała sucho i sięgnęła w poły marynarki. Rękawy ciemnego materiału ciasno opinały jej umięśnione ręce i napięły się, gdy wygięła łokieć. — Wybaczcie to niedopatrzenie, mam list z Zakonu Duszy. Napisali do was ponownie, gdy nie odpowiedzieliście na wezwanie, zaczęli się martwić... Decyzja, bym tu przybyła zapadła, kiedy dowiedziano się o przedłużonej Inicjacji. W sytuacji jak ta, to...
— Nie odpowiadaliśmy? — zapytała głucho Alheria. Spojrzała ze strachem na Dubhe. Jednak on sumiennie wodził wzrokiem po liście, który dostał od Promienistej.
Tiaki wstał, wyprostowany jak struna.
— W obecnej sytuacji, gdy przyszli akolici Zakonu zostali ranni na Inicjacji, Pierwszy Mistrz umarł i zapanował chaos z nowiem, Pierwszy Mistrz Kau... Dubhe miał pełne prawo do odłożenia odpowiedzi na bardziej dogodną chwilę — wyrecytował, wpatrzony w ścianę przed nim.
Shaula przeszyła go ostrym spojrzeniem.
— Naprawdę sądzicie, że to odpowiednia wymówka? Akolici z Zakonu Duszy zostali pokonani — mówiła z naciskiem, naparła, wpatrując się w Dubhe. Wszyscy wstrzymali powietrze w szoku. Czas jakby na chwilę się zatrzymał, jednak Shaula kontynuowała:
— Wróg w Yaali jest bardziej potężny, niż nam się zdawało. To nie są kwestie, na które można przymknąć oko. Naszym priorytetem jest teraz obalenie fałszywego władcy. Musimy się zjednoczyć i skupić na jednym.
Za jej plecami rozbrzmiały szepty, które po chwili podniosły się do normalnego tonu. W głosach było słyszeć panikę. Shaula odwróciła się z zamachem. Jej długie włosy zatańczyły wokół ciała.
— Ktoś przejął Yaalę? — Alheria zapytała pustym tonem. Wszyscy rozglądali się z mieszanką niepewności, szoku i triumfu.
— Nikt nie zdawał sobie z tego sprawy? — Podniosła wysoko brew. Ponownie zwróciła się do Dubhe. — Zataiłeś tę informację przed innymi? — Jej spojrzenie było poważne, zdawałoby się, że nic nie wyraża, jednak Dubhe i tak czuł łańcuchy zacieśniające się na jego szyi. Czuł, jak podejrzenia piętrzą się wokół niego.
— Nie dostaliśmy żadnego listu — wypalił. Wytrzymał pod presją spojrzenia Promienistej. Zacisnął mocno zęby. Wiedział, że to jego ostatnia karta, postawił na nią wszystko: — Musiał do nas dotrzeć, gdy żył Mistrz Kaus. Widocznie się go pozbył i nie zdążył nam przekazać wieści, przykro mi.
Nie kłamał. Przynajmniej po części. Kaus rzeczywiście nie przekazał im informacji dotyczącej maga w Yaali i tego, że stolica była osłabiona. Choć, to prawda, nie podzielił się z nikim tymi informacjami, ani faktem, że załoga wysłana z Zakonu Duszy nie zdołała wykonać swojego zadania. Nawet Dubhe nie zdawał sobie z tego sprawy i nie miał zamiaru ukrywać zdziwienia.
Shaula spojrzała na niego podejrzliwie. Ukradkiem prześlizgnęła wzrokiem po reszcie zgromadzonych. Zdawała się analizować sytuację i postawę wszystkich znajdujących się w pokoju, jakby próbowała ułożyć układankę, nie mając wszystkich fragmentów. Zacisnęła dłonie w pięści.
— To straszne, naprawdę — Dubhe dotknął się delikatnie w pierś, przejęty — nie zdawaliśmy sobie sprawy, że nasi bracia z Zakonu Duszy polegli. Powinniśmy... Tak, Mistrzyni Shaulo, powinniśmy skupić się na zgromadzeniu jak największej ilości Dzieci Krwi i zaatakować — powiedział gorliwie, jakby z nową motywacją. Uderzył pięścią w biurko. Skórzana podkładka zaabsorbowała impakt jego dłoni, dlatego gest wydawał się mało dobitny. Dubhe wstał, jakby postanowił.
— Dziękuję za osobiste dopilnowanie, by ta wiadomość do nas trafiła. — Obszedł biurko z zamiarem odprowadzenia Elfki do drzwi. Zatrzymała go w pół kroku.
— Pierwszy Mistrzu, z całym szacunkiem, ale chyba nie dotarł do ciebie cel mojego przybycia — powiedziała to z taką nonszalancją, jakby nic nie robiła sobie z jego tytułu. — Jestem tu, by upewnić się, że wszyscy akolici dostaną się do Zakonu tak, jak na to zasłużyli. To koniec Inicjacji. W tej chwili.
— Przepraszam, ale chyba nie zdaje sobie pani sprawy, do kogo mówi, Mistrzyni Shaulo. — Tiaki wstał z obitego welurem siedzenia. — Dubhe z dniem śmierci Kausa, stał się Pierwszym Mistrzem i przychodząc tu, ma pani pełny obowiązek, by traktować go zgodnie z tytułem.
Dubhe z ledwością powstrzymał się, od przewrócenia oczami. Tiaki czasem za bardzo lubił być formalny i defensywny w stosunku do obcych. Przede wszystkim nie potrzebował, by ktoś taki szczekał na każdego w jego obronie, to było poniżające. Jednak zmusił się do sztucznego uśmiechu, wiedział, że taki sojusznik mu się przyda, tym bardziej że ze wszystkich Mistrzów tylko on, jak na razie, był mu doszczętnie posłuszny.
— Dziękuję Mistrzu Tiaki, to naprawdę pomocne. Jednak przymknijmy oko na to drobne niedopatrzenie ze strony Mistrzyni Shauli. — Zacisnął dużą dłoń na jej ramieniu. — Zawitała w naszych progach po raz pierwszy.
I ostatni — pomyślał, po czym pchnął ją lekko w stronę wyjścia.
Ona zręcznie okręciła się na pięcie i stanęła na wprost Dubhe. Oburzenie zawitało na jej twarzy. Zignorowała jego zachowanie i otworzyła usta, by zacząć, jednak Alnair wtrącił:
— Myślę, że Mistrzyni Shaula ma pełną rację. Obrona dzieci Rhei to nasz obowiązek. Nie mamy prawa ignorować tragedii, która dotknęła Zakon Duszy.
— Och, Mistrz Alnair ma pełną rację. — Saif mówił nadal rozłożony na krześle. Jego długi kucyk muskał końcem podłogę, gdy mężczyzna odchylił głowę w akcie rozpaczy. — Jakie to okropne — zawył — nasi bliscy zabici przez Orfanów. Straszne, istna tragedia.
— Ale to Orfanie... — wrócił do przerwanego tematu Caph — Vaanie i Promieniści, naprawdę jesteśmy pewni, że chcemy ich w Zakonie? — powiedział z pogardą, zanim zdążył się zorientować, do kogo mówi. Gdy tylko te słowa opuściły jego usta, pobladł. — To znaczy... Chciałem powiedzieć, że jeszcze nigdy u nas w Zakonie nikt taki nie powitał, nie jestem pewien, czy potrafimy dostosować do nich trening i...
— Wystarczy — urwała machnięciem dłoni. — Już teraz bardzo dobrze widzę, jak wielki chaos powstał po śmierci Pierwszego Mistrza w waszym Zakonie. To tym bardziej przekonuje mnie, byście zostali pod nadzorem. Wyślę raport innym Zakonom, reszta zdecyduje co z tobą począć, Mistrzu Dubhe. — Odwróciła się do niego powoli. — Nie pozwolę, by moja rasa i inni byli znieważani przez ciebie w taki sposób. — Zniżyła głos i pochyliła się w jego stronę. — Twoja kadencja dobiega końca.
On tylko uśmiechnął się do niej.
— Zobaczymy, w jaki sposób zdecyduje nasza Matka.
~ ☾~
Ocean połknął słońce, a wraz z księżycem przyszła pora na pożegnanie Pierwszego Mistrza Kausa. Dzień jego śmierci przyszedł nagle, choć każdy wiedział, że ze swoim wiekiem, jego spotkanie z Rheą było nieuniknione. By odpowiednio uczcić jego odejście, według tradycji, zasłonięto wszystkie okna w Zakonie i dormitoriach, po czym akolici zaczęli szykować się na pożegnanie Mistrza.
Elfy lubiły wierzyć, że każdy pogrzeb, to nie pogodzenie się ze stratą... lecz tymczasowe rozstanie. W ich wizji świata postrzegali siebie jako nieśmiertelnych — tutaj w Altoris mieli cielesne powłoki, połączone nikłą nicią z Rheą. Jednak, gdy te kruche naczynia się stłuką, znajdowali się na niebie, jako gwiazdy, z ich stworzycielką u boku.
— Jesteśmy naczyniem nocy. Żyją w nas gwiazdy, księżyc i Rhea — Naos dyktował regułkę nieświadomie. Słowa były tłumione przez palce, którymi opierał brodę. Siedział, wpatrzony daleko w przestrzeń. Wiedział, że usłyszą to dzisiaj na Polanie Bogów. Nie chciał wysłuchiwać tego po raz kolejny. Nie potrafił zliczyć, ilu pożegnań już doświadczył. Za wielu, to wiedział na pewno.
Mimowolnie stanęły przed nim wydarzenia z Zakonu Życia. Wzdrygnął się i z nikłą paniką rosnącą w jego wnętrzu, gwałtownie odepchnął wszystko od siebie. Nie dzisiaj. Nie teraz. Musiał być gotowy do wyjścia, a pod postacią Nocnej Natury nie powinien się tam pokazywać. Ulga ugasiła w nim płomień strachu, gdy usłyszał, jak drzwi do jego pokoju się otwierają. Tylko jedna osoba pozwalała sobie nie pukać.
— Vaio — wycedził przez zęby. Jednak w jego tonie nie było słychać złości, jedynie nieme ostrzeżenie.
— Tak wiem — jęknęła głośno, zatrzasnęła za sobą drzwi — mam pukać.
Przewróciła oczami i rzuciła się na łóżko z jękiem. Białe włosy w nieładzie rozlały się na ciemnej pościeli.
— Nie mam najmniejszej ochoty się tam wybierać.
Naos ponownie wyjrzał przez okno. Poły grubego materiału, którym zostało przykryte, odchyliły się odrobinę na wskutek wiatru. Szyba składała się z wielu małych szkiełek w postaci rombów, przez co sama w sobie była mniej czytelna. Teraz, widząc tylko skrawek, musiał wytężyć wzrok, by dojrzeć, co działo się na platformie. Widział pracowników, którzy krzątali się wokół stajni i portali, upewniając się, że wszystko jest odpowiednio przygotowane. Za chwilę przyjdzie pora. Zadmą w róg, by zebrać wszystkich w Antracytowej Sali i znajdą się na Polanie Bogów.
— Mogę stać dzisiaj na warcie — powiedziała z zachwytem, jakby właśnie dostała objawienia.
— Dobrze wiesz, że tylko strażnicy są do tego uprzywilejowani. — Westchnął. Sam nie miał najmniejszej ochoty tam iść, choć nie z powodu lenistwa. Usiadł ciężko na fotelu. — Spokojnie, będzie po wszystkim, zanim wzejdzie słońce. — Uśmiechnął się do niej cierpko. Wiedział, że to słabe pocieszenie, ale chciał chociaż spróbować. Od czasu nowiu, Vaia była nerwowa, ciężko zniosła to w tym miesiącu. Pragnął jej jakoś pomóc, w końcu była jego naisą.
Dziewczyna podniosła się z łóżka. Spojrzała na Naosa miękko. Domyślił się, że przypomniała sobie o jego przeszłości.
— To nic — wzruszył ramionami — będzie tak jak zawsze, przeżyje to.
— Wiesz... — zaczęła miękko, spuściła wzrok. Wiedział, że wstydzi się być przy nim taka. Prawdziwa. Wrażliwa. Jednak on to doceniał, cieszył się, bo to znaczyło, że mu ufała. A w ich partnerstwie to było kluczowe. — Wydaje mi się, że ci, którzy doświadczyli upadku Zakonu, powinni mieć zniesiony obowiązek przystąpienia do pożegnania. — Skrzywiła się i powoli podniosła na niego spojrzenie. Widział w nim ciepło i troskę. Jednak jedno mrugnięcie sprawiło, by to wszystko zniknęło.
Wiedział, że tak będzie. Zawsze tak było.
— Jeśli tak — podjął — to Bellatrix też powinna zostać.
Vaia otworzyła szeroko oczy w zrozumieniu, po czym od razu ściągnęła brwi w gniewie.
— Nie!
— Tylko mówię. — Wzruszył ramionami, jednak uśmiech igrał mu na ustach.
Czasem naprawdę bawiło go to, jak łatwo można podpuścić Vaię. Choć była spostrzegawcza i mądra, w pewnych kwestiach za łatwo kierowała się emocjami. To była jej największa słabość. Naos miał wrażenie, że tylko on dostrzega, jak krucha ta dziewczyna jest w środku. Bolało go to.
— Bellatrix może iść do ciemnej Pustki.
Zdusił śmiech. Wiedział, że gdy wstąpił do Zakonu Krwi wraz z Bellatrix, sprowadził na biedną Vaię jej największego wroga. Choć teraz, gdy patrzył z przestrzeni czasu na to, co działo się przez ostatni rok z Bellatrix i jej grupką... na tle niebezpieczeństwa, które czyhało w Altoris, wydawało się nieśmiesznym żartem.
Minął tylko rok, odkąd się tu znalazł razem z Bell i ona już zdążyła sobie narobić wrogów. Odwrócić się kompletnie od niego i zapomnieć, że ich stare życie istniało... Zazdrościł jej.
Przeszłość podążała za nim codziennie i przylegała kurczowo, niczym cień. Nie wiedział, jak się jej pozbyć. Nie wyobrażał sobie wymazać z pamięci tego, co się stało. Co zrobił. Nie był pewien, czy w ogóle powinien. Westchnął długo i przeciągle. Nieważne w ilu strzępach to pamiętał, zostały przy nim kluczowe momenty. Nadal słyszał wrzaski, czuł ogień na skórze. Dobrze wiedział co się wtedy stało. Wyciągnął przed siebie przedramię, gdzie widniał Znak. Właściwie blizna na miejscu Znaku. Przez to, że Tkacz używał specyficznej techniki i konstruował wzór z wielu wypustek, które tworzyła stwardniała skóra, Naos lubił nazywać je konstelacjami. Każdy punkt był gwiazdą. Każdy wzór opowiadał inną historię. Uważał to za bardzo poetyckie. Przynajmniej próbował to sobie wmówić. Powiedzieć, że to piękne, bo poświęcają się dla Rhei, zabijają dla niej i dzięki Dotykom widzą, jak ona jest z nich dumna.
Krew na jego rękach. Ciepła i lepka.
Jednak... czy to go usprawiedliwiało?
Płomienie, które rozprzestrzeniały się wszędzie na horyzoncie, jakby były w stanie strawić cały świat.
Czy ten i reszta wszystkich konstelacji były w stanie wymazać jego winy?
Przeraźliwe krzyki. Oczy bez życia.
Czy właśnie nie powinny go utwierdzić, że był na dobrej drodze, że postąpił zgodnie z chęcią Rhei?
Zacisnął mocno dłonie. Poczuł, jak księżyc zaczyna na niego oddziaływać. Jak jego srebrne światło niesie ze sobą siłę, by wzmocnić to, co kryło się w jego wnętrzu. Bestia w jego trzewiach poruszyła się gwałtownie, jakby przebudzona samą myślą. Poczuł, że zaraz zwymiotuje.
— Naos...? — Vaia odezwała się pytająco, nie do końca pewna skąd te nagłe napięcie. Dziewczyna powiodła wzrokiem na okno, domyślając się, że księżyc już zawisł na niebie. Przełknęła głośno ślinę. — Wiesz, może lepiej, jeśli byś się teraz nie przemieniał. — Zachichotała, coraz bardziej spanikowana. Wiedziała, że jeśli nie przyjdą na czas na pożegnanie, będą mieli kłopoty.
Zeskoczyła płynnie z łóżka i jednym ruchem znalazła się przy Naosie. Nadal pustym wzrokiem wpatrywał się w przedramię, jednak czuła, jak cały dygotał.
— Już — próbowała go uspokoić — spokojnie. Weź głęboki wdech, oddychaj.
Naos spojrzał na nią przelotnie, jakby te słowa kompletnie do niego nie dotarły, jednak po chwili przymknął oczy i wziął długi, głęboki wdech. Dotknęła jego kolana i dodała, niepewnym tonem:
— Wyobraź sobie swoją Nocną Naturę na dnie twojego brzucha. Ugnieć ją tam i schowaj głęboko, to działało dla mnie.
Przytaknął, słysząc tę radę po raz setny. Wiedział, że Vaia nie miała pojęcia jak mu pomóc, nie dziwił się, nikt nie wiedział. Musiał się po prostu uspokoić. Musiał okiełznać bestię siedzącą w nim, głęboko. Siłą woli przywołał poprzedni wieczór, gdy Nocna Natura wymknęła mu się po wspomnieniach Krolanu i Zakonu Życia. Nie miał pojęcia dlaczego, ale coś wołało go wtedy do Amayi. Jakaś niewidzialna siła kazała mu przyjść do niej. Ta dziewczyna wydawała się oazą wśród piasków chaosu wokół jego głowy. Światło w otaczającym go mroku. Dała mu spokój.
Pamiętał... nie miał pojęcia, jak ją tak szybko znalazł, działał instynktownie. Siedziała na dachu świątyni, roztrzęsiona. W pierwszych momentach umknęło mu to. Demon przysłonił mu logiczne myślenie. Po prostu do niej przyszedł, szukając ukojenia. Ona, gdy tylko znalazł się obok, wtuliła się w niego, jakby po omacku, w ciemnościach, szukała schronienia.
Gdy tylko o tym pomyślał, uczucie spokoju wróciło do niego i rozlało się po ciele miarowo. Tak... Nie rozumiał tego, jednak gdy tylko Amaya go dotknęła, poczuł ulgę. Ogień, żarzący się w nim w środku, będący paliwem dla demona, zgasł ot, tak. Pamiętał swój szok, gdy to wszystko zniknęło w jednej sekundzie, gwałtownie. Demon się wycofał. Emocje zniknęły. A ona leżała w jego objęciach, łkając. Nawet nie zdawała sobie sprawy, do czego doprowadziła. Jakim ratunkiem była dla niego. Potem tylko siedzieli, nic nie mówiąc, a ona płakała.
—... może wtedy się uspokoisz? — Słowa Vai przedarły się przez zasłonę wspomnień.
Spojrzał na nią niewidzącym spojrzeniem. Emocje powoli ucichały. Wiedział, że nie mógł zwykłym wspomnieniom pozwolić tak na niego wpływać. Ile razy bez większego powodu się przemienił, by Vaia zaczęła panikować w takiej chwili? Patrząc na niego w takim stanie, przypomniała sobie o poprzednim wieczorze:
— Co się właściwie wczoraj stało? — Odsunęła się odrobinę. Widział, jak bardzo się przejęła, gdy pomyślała, że po ich kłótni i śnie mógł bardzo łatwo się przemienić, a ona po prostu odeszła. — Przemieniłeś się, prawda?
— Tak — odpowiedział sucho.
Wypuściła ze świstem powietrze. Przeczesała szarymi palcami włosy.
— Nie powinnam wtedy odchodzić, jako twoja naisa...
— Już nie jesteś moją naisą, Vaio. — Przypomniał jej. — Nie jesteśmy już Dziećmi Krwi. Nie jesteśmy już partnerami — powiedział gorzko.
Ona zmarszczyła brwi w konsternacji. Przełknęła ślinę.
— Ale... to nic nie zmienia — wydukała. Zaśmiała się nerwowo. — Byliśmy razem tyle czasu, ja nie miałam... nie miałam nikogo, zanim ty...
Rozglądała się rozbieganym spojrzeniem po pokoju, szukając słów.
— To nic dla mnie nie zmienia, nadal chcę być twoją naisą. To nic... — Potykała się o własne słowa, przejęcie wyrosło gulą w jej gardle.
— Zastanów się dwa razy. — Jego głos był cichy, ton zmęczony. — Popatrz na mnie: po tylu latach w Zakonach nadal nie opanowałem swojej Nocnej Natury, nie chcesz mieć takiego vedy. — Zaśmiał się ponuro, pokręcił głową. Warkocz wskoczył mu na ramię, poruszony gwałtownie. — To i tak nie ma teraz znaczenia, mamy inne priorytety.
— Inne priorytety? — powtórzyła, Naos zobaczył ogień w jej spojrzeniu. — Masz na myśli księżniczkę? — Podkreśliła ostatnie słowo, skrzywiła się z obrzydzeniem.
— Tak, Vaio, mam na myśli księżniczkę. — Wstał, spojrzał na nią z góry. Jednym skokiem dziewczyna stanęła na nogi. — Mam na myśli księżniczkę i całą Yaalę, nie rozumiem, czemu muszę ci o tym przypominać.
— Więc tak po prostu masz zamiar zaprzepaścić przyszłość w Zakonie? Nie obchodzi cię nasza drużyna? Nie obchodzę cię ja? — Gestykulowała energicznie. Ogon miotał się za nią, jakby niesiony jej wściekłością. — Poprzysięgłam podążać za tobą do końca moich dni, Naosie — cedziła każde słowo dosadnie, łzy zebrały się w jej oczach. — Razem z tobą zostałam zdegradowana, a ty nic sobie z tego nie robisz!
Oddychała ciężko, urywanie. Była lekko pochylona w jego stronę, jakby instynktownie przyjęła ofensywę. Kły odsłoniły się, gdy na jej twarzy pojawił się grymas bólu. Naos milczał.
— Odkąd uratowaliśmy tych dwoje, rzeczy, które powinny być dla ciebie ważne, przestały się liczyć. — Odwróciła wzrok, nie mogąc na niego patrzeć. Widział, jak ogień w jej oczach powoli gaśnie. Smutek wstąpił na miejsce złości. — Byłam przy twoim boku. Zgodziłam się na to wszystko, choć w głębi duszy wiedziałam, jak to się skończy. Byłam posłuszna. — Popukała się w pierś. Zatrzymała na chwilę, jakby odgradzając od emocji. — A ty mnie opuszczasz, bo bardziej liczą się dla ciebie Orfani? — Przechyliła głowę. Uszy opuściły się wzdłuż jej twarzy. Przełknęła głośno ślinę, niezdolna, by dalej mówić.
Naos zamrugał w lekkim szoku. Pokręcił głową, przez chwilę szukał odpowiednich słów.
— Vaio, to nie tak. — Próbował zostać spokojny, choć głęboko przejął się jej bólem. W dużej części nadal była dla niego zagadką, lecz wiedział, że została skrzywdzona. Nie chciał pogłębiać jej ran. — Skąd te przypuszczenia? Nie mam zamiaru cię opuszczać. Nieważne, czy jesteś moją naisą, czy nie.
W pokoju zapanowała cisza. Vaia cofnęła się i opadła ciężko na łóżko. Naos postąpił niepewnie krok w stronę przyjaciółki.
— Po prostu — odezwała się niepewnie, zrobiła długą pauzę, zanim podjęła — widzę, jak się oddalasz. — Spuściła głowę. Jakakolwiek chęć walki zniknęła. Zniżyła głos do szeptu. — Nie jesteśmy już wybrani. Nie jestem w stanie pomóc ci z Nocną Naturą, a jak czujesz, że potrzebujesz pomocy — wzięła drżący oddech, Naos widział, jak dużo wysiłku kosztowało ją to wszystko — to przy tobie jest Amaya. — Bardzo powoli podniosła na niego spojrzenie, jakby bała się tego, co zobaczy. — Czuję, że cię zawiodłam i nienawidzę tego.
Teraz to on klęknął przed nią. Dotknął jej nogi i ścisnął za kolano w geście wsparcia. Starał się, by jego głos brzmiał miękko, jednak był zachrypnięty i cichy.
— Nie miałem pojęcia, że tak to widzisz — odpowiedział szczerze.
Vaia chciała rzucić kąśliwą uwagę, jednak nie doprowadził jej do głosu.
— Przepraszam za to, co powiedziałem. Nie chciałem, by to tak zabrzmiało. Oczywiście, że nasza współpraca jest dla mnie ważna. — Skrzywił się i spojrzał na nią z przejęciem, jakby chciał dodać przekonania jego słowom. — Jesteś najlepszą naisą, o jaką mogłem prosić Rheę. Nikt inny nie pomógłby mi w tym, co zrobiłem. Nikt inny nie zaryzykowałby tyle dla mnie. Teraz widzę, że popełniłem błąd, nie dziękując ci za to do tej pory. Liczysz się dla mnie Vaio, oczywiście, że tak. — Zobaczył, jak jej poważne spojrzenie zabarwiło się wzruszeniem. Gdy w jej oczach zebrały się łzy, zamknęła je gwałtownie. Wiedział, że właśnie tego pragnęła usłyszeć. Mówił szczerze.
— Nie opuszczę cię — powiedział po chwili, gdy Vaia próbowała się uspokoić. Wstrząsnął nią szloch. — Rhea nas wybrała nie bez powodu. Będę przy tobie do końca.
Przełknęła ślinę. Szybkim ruchem ręki starła jedyną łzę, która zdołała wymknąć się na policzek. Dotknęła dłoni Naosa, która nadal ściskała ją za kolano.
— A ja przy tobie.
Za oknem rozbrzmiał niski dźwięk rogu.
~ ☾~
Akolici płakali a niebo wraz z nimi.
Morze Srebrzystych wylało się na ogromną polanę. Widok jasnej, wypłowiałej trawy rozciągał się daleko za horyzont. Wszyscy pogrążeni w modlitwie, szli powoli z opuszczonymi głowami. Wszędzie panowała ciemność, księżyc rozcinał swym sierpem obłoki, jednak bezskutecznie — żadne światło do nich nie docierało. Zewsząd rozbrzmiewał pomruk. Odgłos płynący z trzewi całej grupy. Nucili. Nucili melodię smutną i szczęśliwą. Opowiadającą o rozstaniu i ponownym zjednoczeniu. O śmierci i odrodzeniu. Wszyscy płakali, choć to były zarazem łzy gorzkie od smutku i słodkie od wzruszenia.
Na niebie pojawił się kształt, który rzucił opasły cień na grupę. Gigantyczna płaszczka dryfowała w obłokach. Płetwy ruszały się powoli w rytmie. Swym olbrzymim ciałem rozwiała wszelkie chmury jednym przelotem. Gdy pochyliła się odrobinę, by zapikować nad centrum polany, na grzebiecie, przez krótką sekundę, można było zobaczyć podłużny, biały kształt.
Na przedzie grupy szli Mistrzowie, za nimi posłusznie jak owieczki, wszyscy akolici Zakonu. Zbliżali się do trzech monumentalnych podłużnych kształtów, sterczących z ziemi. Z tamtej odległości wydawały się wieżami pnącymi się wysoko do nieba, jakby zaprojektowane przez szalonego architekta. Po chwili marszu dało się rozpoznać pojedyncze fragmenty: okrągłą głowicę, jelec i samo szerokie, potężne ostrze wbite w połowie w zmarznięty z zimy grunt. Trzy miecze, które swoimi czubkami muskały nieboskłon, utworzyły półkole, w którym jakby w ciasnym, bezpiecznym uścisku, rosło drzewo.
Wyciągało swoje liczne gałęzie do księżyca, obudzone jego obecnością. Srebrne odnogi mieniły się w blasku. Fioletowe liście zaszumiały pod wpływem wiatru. Zdawało się jakby żyło, ruszało wieloma kończynami, witając księżyc i wszystkich zebranych w powolnym, subtelnym tańcu. Drzewo stało pewnie, pomimo kamienia, które rozpościerało się wokół, tworząc platformę. Grube, potężne korzenie przebiły posadzkę, wywalczając sobie życie. Zdawało się, jakby drzewo śmiało się w twarz wyrobowi ludzi. Nawet grunt z kamienia go nie powstrzymał.
Mistrzowie wspięli się na podwyższenie, wszyscy odziani w ciemne płaszcze. Dubhe postawił z namaszczeniem złotą misę z niewielką ilością wody w środku na małym piedestale. Gdy odwrócił się z powrotem, wszyscy akolici zatrzymali się i zapanowała głucha cisza. W momencie płaszczka obniżyła swój lot, drzewo zaczęło podążać za nią, niczym dziecko, wyciągające ręce do matki. Gałązki pochwyciły ciało leżące na jej grzbiecie i powoli, bardzo ostrożnie, oplecione ciasno ze wszystkich stron, zaczęły opuszczać Kausa. Materiał, którym został okryty zmarły, już cały przesiąkł z deszczu.
Wraz z mrokiem, pogłębiającym się, gdy zapadała coraz dalsza noc, polana pobłyskiwała Znakami Elfów. Wszystkie blizny, które do tej pory zrobili sobie akolici, zaczęły się mienić i świeciły przez półprzezroczysty materiał, który mieli na sobie zebrani. Sama tkanina mieniła się perłowym blaskiem i potęgowała jasne, niebieskie światło dochodzące z ich skóry. Ponownie wezbrała pieśń. Miało się wrażenie, jakby głęboki pomruk wydobywał się spod ziemi. Potężny, odwieczny. Był przerywany, zabarwiony smutkiem akolitów, urywany ich łkaniem i szlochem. Deszcz wezbrał na sile.
Truchło Kausa wisiało pionowo w powietrzu, trzymane przez Drzewo Istnień. Groteskowy kształt, na którym wyznaczała się jego głowa i pojedyncze części ciała, powoli zbliżył się do pnia. Głośny dźwięk rozrywanego drewna przeciął powietrze, zagłuszył zebranych i pomruki nieba, które zwiastowały burzę. W korze pojawiła się pionowa dziura, otwarcie, które rozszerzyło się nieco, by móc pomieścić Mistrza. Po chwili Kaus zniknął, zamknięty w drewnianej paszczy.
Niektórzy krzyczeli z bólu. Inni się radowali. Rozmaite dźwięki zabarwiły melodię, która stała się niejednolita i chaotyczna.
Przez wgłębienia w korze przemknęło światło. Rozbłysło tylko na chwilę i powędrowało do korony drzewa. W tamtym momencie Dubhe odwrócił się z powrotem do miski, wyciągnął zakrzywiony sztylet zza pazuchy i bez wahania przeciął nim wewnętrzną część dłoni. Ścisnął ją mocno nad misą, by odpowiednia ilość skapnęła do środka. Wszyscy Mistrzowie zrobili tak samo. Po chwili podniósł ją i wylał u podnóża drzewa, we wgłębienia wyryte w kamieniu. Ciemna, rozwodniona ciecz rozlała się żwawo, tworząc okrąg i lejąc się w stronę drzewa. Zalewając zakamarki wzorów, wyrytych przez ich dalekich przodków.
— Jesteśmy krwią naszej Matki — powiedział pewnym głosem Dubhe. Na jego twarzy nie widać było smutku, czy szczęścia. Podniósł wysoko zakrwawioną dłoń. — Niech Drzewo Istnień przyjmie naszą ofiarę i poniesie Mistrza Kausa do Rhei.
Drzewo ustało. Światło, którym się mieniło, zaczęło powoli blednąć.
— Jesteśmy naczyniem nocy. Żyją w nas gwiazdy, księżyc i Rhea! — wrzasnął, gdy na niebie zawitała nowa gwiazda. Białe, ostre zęby wyłoniły się z ust, gdy rozwarł je jeszcze szerzej. — Jesteśmy nieśmiertelni!
Wszyscy krzyczeli.
Opublikowane 12.02.2023r.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top