Rozdział 29 Poszukiwania czas zacząć
Był wściekły.
Rozgoryczenie i zawód tliły w nim złość. Nie mógł pogodzić się z zachowaniem Amayi. Jednak po krótkim czasie to wszystko przygasło, opadła na niego ciężka płachta smutku. Nienawidził jej zachowania, nigdy nie potrafił tego zrozumieć. Jednak nieważne jak się zachowywała, martwił się o nią, niepokoił. Zawsze chciał jej jedynie pomóc, jednak Amaya była zamknięta w sobie, rzadko mogli szczerze i otwarcie porozmawiać. Im gorzej z nią było, tym mniej chciała mówić. Choć się przyjaźnili, nadal nie potrafił do niej dotrzeć. Nie znał odpowiedniego sposobu, by skłonić ją do rozmowy. Po czasie, gdy sam już wątpił w słuszność swojej chęci pomocy, myślał, że może miała rację. W końcu to był jej wybór. Jeśli nie chciała o tym rozmawiać i twierdziła, że poradzi sobie z tym sama, to wciąż naciskając, jedynie pogarszał sytuację? Najgorsze było to, że nie wiedział. Nie miał pojęcia, co było słuszne.
Zdawał sobie sprawę, że nie powinna być z tym sama, ale czuł się jak intruz. Widząc jej postawę i to, jak reagowała na jego chęć pomocy, nie mógł się przekonać do dalszych prób. Był zdezorientowany. Co prawda wiele razy ją wspierał, rozmawiała o swoim życiu w zamku, o tym, jak traktował ją ojciec. Zawsze dla niej był i zawsze ją wysłuchał. Jednak teraz? Czemu Amaya przyjęła taką defensywną postawę? Czy to on zawinił, zrobił coś złego?
Zesztywniał na chwilę i prawie wstał, gdy tylko w jego umyśle zawitała myśl o tym, by ją odwiedzić. By sprawdzić, czy wszystko w porządku. Zacisnął dłonie w pięści. Powinien cokolwiek robić? Dała mu jasno do zrozumienia, że chce być sama, że sobie z tym wszystkim poradzi. Co, jeśli oczekuje od niego wsparcia? Co, jeśli siedzi tam, zdruzgotana i samotna? Nie miał pojęcia, co właściwie powinien uczynić. W końcu stwierdził, że tam wejdzie i sprawdzi. Chyba to nic złego, prawda?
Wypuścił ze świstem powietrze i nie do końca przekonany w świetność własnego pomysłu, wstał chwiejnie z murka. Poruszał nieco palcami, jak przed rozgrzewką, ruchem głowy strzepnął loki z twarzy i odwrócił się powoli. Postąpił kilka kroków, jednak pewien głos, który rozbrzmiał za jego plecami, zatrzymał go w połowie drogi.
— Call, gdzie idziesz? — słodki głos Thalii wydawał się kusić, by został. — Myślałam, że porozmawiamy o, no wiesz, jutrzejszych poszukiwaniach. Myślę, że powinniśmy trzymać się razem.
Odwrócił się w jej stronę i zauważył promienisty uśmiech. Machnęła do niego, zachęcając, by wrócił i usiadł obok. On jedynie powiódł wzrokiem po schodach prowadzących do pokoiku Amayi i westchnął przeciągle. Dlaczego wybór nagle zrobił się jeszcze trudniejszy?
Obrócił się na pięcie i niechętnie podszedł do dziewczyny. Bił się z myślami, w jego głowie powstał chaos. Jednak odpowiedź sama się pojawiła, a Thalia jedynie ułatwiła mu pogodzenie się z tym. Amaya na razie go nie potrzebowała, nie chciała go tam. Pewnie i tak by tylko przeszkadzał. Choć czuł ucisk w klatce, usiadł obok Vaanki.
— Czymś się przejmujesz? — zapytała i wbiła w niego ciepłe spojrzenie ogromnych oczu. Wydawała się miła, zdawało się, jakby jej aura oplatała go miękko, niczym kocyk. Podobało mu się to, czuł się przy niej dziwnie beztrosko i czerpał przyjemność z jej towarzystwa.
Już chciał odpowiedzieć, jednak zdał sobie sprawę, że nie chciał na razie rozmawiać o Amayi. Jej postawa niepokoiła go już od dłuższego czasu, tak naprawdę od początku pojawienia się w Zakonie. W tamtym momencie miał tego dość. Nie chcąc o niej rozmawiać, tylko pokręcił przecząco głową i uśmiechnął się z przekonaniem.
— Doszliście do czegoś w sprawie kryształu?
— Niestety nie. — Skrzywiła się. Jej nos zmarszczył się nieco, według Calliana wyglądała jak kotek, bardzo uroczo. Zdusił w sobie uśmiech. — Ale już opracowaliśmy plan poszukiwań. Oczywistością jest, że się rozdzielimy. Co prawda nie mamy pojęcia, które z nas odda kryształ Dubhe, ale do tego jeszcze dojdziemy. — Uśmiechnęła się szeroko, jakby w ogóle się tym nie przejmowała.
Callian zmarszczył lekko brwi, nieco zaintrygowany. Naprawdę tak bardzo wszystkim ufała i nie przejmowała się tym, co inni zrobią, jeśli znajdą kamień? Każdy z nich wiedział, że tylko jedna osoba mogła przejść przez ten etap. Sam Dubhe wspominał, że nie przyjmie znaleziska od więcej niż jednej osoby. Reszta będzie musiała walczyć dalej. W tamtej chwili nic nie było pewne, a ona po prostu ślepo wierzyła w przyjaciół?
— Jak myślisz, co się stanie z resztą?
— Będziemy musieli przejść Dotyk Śmierci. — Wzruszyła ramionami, wbijając puste spojrzenie w podłogę. Callian przypomniał sobie przerażającą przemowę Pierwszego Mistrza Dubhe. — Tak naprawdę nie możemy przewidzieć, jak to się rozwinie. Chyba nawet sam Dubhe nie wie, jak na to zareagujemy. W całej historii Zakonu nigdy nie stało się nic podobnego. — Westchnęła ciężko i oparła policzki na dłoniach, pochyliła się nieco.
— Zachował się jak idiota. — Wzburzył się nagle, jego ton stał się ostry.
Thalia podniosła na niego spojrzenie, widocznie zdziwiona taką nagłą przemianą. Uśmiechnęła się smutno, widocznie już dawno z tym pogodzona.
— To prawda. Ale powiem ci w sekrecie, że liczyliśmy na to od samego początku. Przyszliśmy tutaj na Inicjację nieproszeni, spodziewaliśmy się takich zagrań, w końcu nikt nas tu nie chce.
Callian westchnął ciężko. Miała rację.
— Ale wiesz, jaki jest tego plus? — zapytała po chwili milczenia. Nie czekając na odpowiedź, kontynuowała: — Wyobraź sobie, że przeżyjemy Dotyk Śmierci. Będziemy pobłogosławieni przez Rheę. Po tym wszystkim nie będzie mowy o gorszym traktowaniu czy wątpliwościach co do naszego pobytu tutaj. Jeśli Rhea nas zaakceptuje, to oni też. — Uśmiechnęła się triumfalnie, jakby zadowolona z siebie, że doszła do takiej tezy. Choć Callian wątpił w błogosławieństwo Rhei, musiał przyznać, że to miało sens.
Uśmiechnął się pod nosem. Nawet w obliczu śmierci, w tak beznadziejnej sytuacji, ta dziewczyna była w stanie go pocieszyć. Spojrzał na nią ukradkiem. Cieszył się, że ją poznał.
~ ☾ ~
Noc w zimnym pokoju, na brudnym materacu przebiegła bardzo powoli, jednak nie była najgorszą, jaką przeżyła Amaya. Choć w pewnym momencie zaczęło jej brakować niewygodnego siodła Bao, zdziwiona przyznała przed sobą, że nawet zaakceptowałaby jego obezwładniający smród.
Kiedy się obudziła wszystko, co wydarzyło się poprzedniej nocy, zdawało się jedynie snem. W pierwszej chwili nie mogła nic poukładać, jednak potem strach ponownie oplótł jej serce na widok płomieni. Przypomniała sobie wszystko i zadrżała, spojrzała na swoje dłonie. Jej Dar rozrósł się bardziej, niż sobie tego życzyła. Nie potrafiła go kontrolować i teraz, przez to, że otworzyła mu przejście, będzie musiała jeszcze bardziej uważać. Wiedziała, że nie poradzi sobie bez rękawiczek. Już nie dawała rady. Od kiedy właściwie zaczęły się pojawiać w jej głowie wizje? Jak odczytywanie emocji przerodziło się we wnikanie w historię przedmiotów? Jeszcze niedawno pogodziła się z tym, że zaczęła słyszeć dziwne rzeczy i przechwytywała pojedyncze wspomnienia, choć bardzo sporadycznie. Dar wydawał się przejmować nad nią kontrolę, był dużo silniejszy, niż z początku się wydawało. To wszystko zaczynało ją powoli przerastać.
Wzięła drżący oddech i wyjrzała przez okno. Spoza chmur przedzierały się promienie Słońca, które tańczyły na ścianach i podłodze. Było wcześnie, Amaya czuła jeszcze wspomnienie nocy otulające okolicę. Zadrżała, gdy chłodny wiatr wdarł się do środka. Westchnęła cicho. Dobrze wiedziała, co ją czekało tego dnia. Inicjacja się nie skończyła, musieli znaleźć kamień. Nie miała pojęcia, gdzie właściwie powinna zacząć szukać, ale miała nadzieję, że wszystko skończy się pomyślnie. Czuła się tym zmęczona, nie miała najmniejszej ochoty wchodzić do Zakonu i narażać się na wyzwiska i pogardliwe spojrzenia, czy groźby. Nie miała ochoty bawić się w wielkie igrzyska o miejsce w Zakonie, którego nawet nie chciała. Co prawda od początku chodziło o ich życie, widmo śmierci wisiało nad nimi już od długiego czasu. Jednak nadzieja, która została im tak brutalnie odebrana, sprawiła, że w tamtej chwili Amaya nie była pewna, czego chce. Równie dobrze mogła zostać i tam umrzeć.
Z ociąganiem wstała z materaca i zmełła wszystkie złe i niestosowne słowa, które cisnęły jej się na usta, a których, jako księżniczka, nigdy nie powinna znać, a co dopiero wypowiadać. Otrzepała się, zignorowała ukłucie w sercu, gdy przeczesała rękami włosy i skierowała się w stronę schodów. Za każdym razem, gdy miała chwile zwątpienia, przypominała sobie o Yaali. Wiedziała, że decyzja o tym, co zrobi, nie należała do niej. Nie walczyła tylko o swoje życie, musiała uratować wszystkich, których kochała. Zacisnęła dłonie w pięści, jęknęła cicho, gdy łydka odezwała się niemym bólem. Zaczęła powoli schodzić po schodach.
Niech ci będzie, losie — pomyślała, krzywiąc się lekko przy kolejnym skurczu — ale nie złamiesz mnie tak łatwo.
Choć było wcześnie, Zakon tętnił życiem. Kiedy wszyscy przyszli akolici wyszli z ruin świątyni, już wiele Elfów zdążyło uczestniczyć na porannej mszy i właśnie zmierzało w stronę głównego budynku na zajęcia. Amaya poczuła ciarki, widząc tyle osób. Machinalnie ścisnęła dłonie w pięści. Czuła się nieswojo w takim tłumie, nawet jeśli w tamtej chwili trzymała się na dość dużą odległość. Sama świadomość, że znajdowało się tam tylu kandydatów na zabójców, sprawiała, że jej serce przyspieszało gwałtownie. Wcześniej, ukrywając się w Zakonie, widziała to wszystko z innej perspektywy. Dopiero teraz, będąc jedynie obserwatorem, uświadomiła sobie jak potężni byli. Jak wielu ich było. Z ledwością zatrzymała drżenie. Wszyscy równie niebezpieczni podczas nocy, wszyscy zawistni i wściekli, będący w stanie zabić bez mrugnięcia okiem. Nie mogła się uspokoić, nie mogła przestać o tym myśleć, a jednak nogi, jakby wbrew jej woli, niosły ją w ich stronę.
Jasne światło Słońca dawało jej nikłą nadzieję. Miły dotyk promieni muskających jej skórę dodawał jej otuchy i próbowała się na tym skupić. Skierować swoje myśli w stronę czegoś pozytywnego, by nie oszaleć albo zacząć panikować w tłumie. Choć czuła, jak supeł strachu zaciska się w jej żołądku w momencie wkroczenia w wielką rzekę Elfów, wzięła głęboki wdech i przymknęła nieco oczy, spokojna. Wiedziała, że odpowiednie nastawienie pozwoli jej na większe panowanie nad sobą i może nad swoim Darem. Głównie na tym jej zależało — tym bardziej, gdy przemierzała korytarze wśród wielu Elfów, którzy byli na wyciągnięcie ręki, a ona nie miała na sobie nic, co mogło ją ochronić.
Wypuściła ze świstem powietrze, gdy przed jej oczami ukazały się szerokie, monumentalne schody, prowadzące na pierwsze piętro Zakonu. Nie miała pojęcia, gdzie właściwie powinna zacząć poszukiwania dziwnego klejnotu Dubhe, lecz nie mając pomocy ze strony żadnego ze swoich kompanów, musiała sobie poradzić sama. Krótko po jej wspomnieniu, które zobaczyła na poddaszu w ruinach świątyni, odwiedził ją Naos. Choć Pierwszy Mistrz zabronił wszystkim przyszłym akolitom widywać się z resztą Zakonu, przyszedł do niej. Dzięki niemu poczuła się lepiej. Panika i strach odeszły w zapomnienie i w końcu mogła się skupić na problemie. Dowiedziała się, że nikt nie miał pojęcia, gdzie właściwie Dubhe mógł ukryć ten dziwny kamień. Krążyły plotki, że zrobił to już dawno temu i nie było sensu analizować odwiedzanych przez niego Sal, odwzorowywać przebytej przez niego ścieżki. Inni mówili, że nadal ma go w swojej lasce, a jeszcze reszta, że wyrzucił go w Otchłań. Żadna z tych wizji nie pocieszała Amayi, dlatego dziewczyna nie skupiała się nad tym za długo. Musiała trzymać się twardych i niepodważalnych faktów, a przede wszystkim powinna szukać. Wiedziała, że nie znajdzie wiarygodnego źródła i jej jedynym sposobem na znalezienie tego maleńkiego rubinu będzie robienie cokolwiek w tym kierunku. Inni analizowali jego wypowiedź, próbowali doszukać się drugiego dna w jego słowach. Amaya nie miała zamiaru tego robić. Coś mówiło jej, że to nie miało sensu. A zadanie było proste: Dubhe schował gdzieś ten klejnot i oni musieli go znaleźć. Ta próba nie miała mu pokazać, które z nich było najsprytniejsze, czy najbardziej zawzięte. On po prostu chciał się ich pozbyć. Wszyscy mieli zginąć już w pierwszej części Inicjacji, ale jakimś cudem udało im się przeżyć. Wiedziała, że Pierwszy Mistrz zrobił wszystko, by klejnot był niedostępny dla niechcianych akolitów, takich jak ona, czy Callian, albo reszta paczki Rai'a. Chciał tylko doprowadzić do kolejnego etapu, był pewien, że nie przetrwają Dotyku.
Po raz kolejny wypuściła ze świstem powietrze i czekając chwilę na dogodny moment, by przejść przez korytarz, ruszyła przed siebie. Zaczęła myśleć, gdzie na miejscu Dubhe ukryłaby taki kamień. Nie mogła dojść do żadnego racjonalnego wniosku. Nie miała pojęcia, nie było na to logicznego wytłumaczenia. Mógł go ukryć gdziekolwiek. Mógłby znajdować się nawet w ścianie, koło której właśnie przeszła, a ona nie zdawałaby sobie z tego sprawy. Wisieć, przyczepiony gdzieś do arkemicznych kul, czy świec albo ozdób naściennych. Musiałaby przeszukać każdy najmniejszy kąt, każdy centymetr ogromnego Zakonu. To zajęłoby jej tygodnie, może nawet miesiące. Nie miała tyle czasu. Choć nie miała pojęcia, kiedy ich próba dobiega końca, wiedziała, że nie mogłaby sobie pozwolić na coś takiego. Przyspieszyła nieco, gdy tłum wokół niej zrobił się gęsty. Weszła do szerokiego korytarza i po chwili skierowała się do pierwszych napotkanych drzwi. Bez większego namysłu pociągnęła za klamkę i weszła do środka, nawet nie zawracając sobie głowy pukaniem.
W pierwszej chwili uderzył w nią intensywny zapach potu wymieszany z dość metaliczną, choć subtelną wonią krwi. Dziewczyna z trudem powstrzymała się od grymasu. Nie była pewna, czy chciała tam zostać i szukać klejnotu, dlatego stała przy drzwiach kilka pierwszych sekund. Zapach nie zdawał się słabnąć, uczucie mdłości zaczęło ją łaskotać na dnie żołądka. Chciała się odwrócić i po prostu od tego uciec, jednak coś przykuło jej uwagę. Kątem oka dostrzegła ruch w dalszej części pomieszczenia. Dopiero gdy odważyła się rozejrzeć, zorientowała się, że dotarła do Szkarłatnej Sali. Do miejsca, gdzie Dubhe szkolił swoich uczniów.
Po prostu świetnie — przeszło jej przez myśl. Zacisnęła mocno szczękę i odważyła się wejść nieco głębiej. Szczerze wątpiła, by Pierwszy Mistrz schował przepustkę do życia w Zakonie we własnej Sali, jednak postanowiła się temu przyjrzeć. Nie miała najmniejszej ochoty, by wracać na zatłoczone korytarze, więc wolała zostać w dość nieprzyjemnie pachnącym, praktycznie pustym pokoju. To zawsze był jakiś początek. Przełknęła ślinę i postąpiła kilka kroków przed siebie. Pomieszczenie było duże, choć nie tak ogromne, jak w wyobraźni dziewczyny. Z pewnością zmieściłoby się tam wielu uczniów, na pewno grupa Dubhe miała bardzo dużo miejsca. Amaya postrzegała to jako niepotrzebne marnowanie przestrzeni. Choć może po prostu potrzebowali tak ogromnej sali dla kilku Elfów? Wyobraziła sobie bójki, bitwy. Widziała akolitów próbujących dopaść siebie nawzajem, korzystając ze swoich umiejętności, skaczących, biegnących dużo szybciej niż każdy Orfan, czy człowiek. Może to rzeczywiście było rozsądne. Elfy były zwinne, szybkie, a podczas walki znajdowali się dosłownie wszędzie. Im więcej się nad tym zastanawiała, tym większy sens miał dla niej rozmiar tej Sali.
Pewien akolita ćwiczył, choć wszyscy właśnie wracali z porannej mszy, co oznaczało, że zajęcia dopiero się zaczną. Stał odwrócony twarzą do jedynej ściany, na której znajdowały się okna. Poranne światło wpadało do środka, lecz nie docierało do najdalszych części pokoju. Elf stał w półmroku, skupiony na codziennym rytuale. Tylko delikatne światło padało na profil jego twarzy i części ręki, gdy wymachiwał nią przed sobą. Już w pierwszej chwili, gdy Amaya go zobaczyła, zdawało jej się, że znała skądś te rysy twarzy. Gdy mu się przyjrzała, poczuła, jak krew tężeje w jej żyłach na krótką chwilę. Przypomniała sobie koszmar z łaźni i zatrzymała się gwałtownie.
— Księżniczko, co za miłe spotkanie — powiedział Elnath, nawet nie odwracając się w jej stronę. — Jeśli naprawdę sądzisz, że Dubhe ukrył tutaj swój klejnot, to musisz być większą idiotką, niż przypuszczałem. — Dopiero wtedy przestał, zatrzymał się i odwrócił w stronę dziewczyny.
Amaya zacisnęła mocno szczękę, jednak puściła mimo uszu jego wredną uwagę. Sama jego obecność przypominała jej o incydencie w łaźni, sprawiała, że dreszcze przebiegały jej po plecach. Nie czuła strachu, lecz wielki dyskomfort. Elnath kojarzył jej się tylko z niedoszłą śmiercią. Jednak nie miała zamiaru pokazywać przed nim słabości, wiedziała, że nie powinna, mógł to zmienić na swoją korzyść. Chciała tego uniknąć za wszelką cenę, od Naosa i Vaii dowiedziała się, że potrafił być zawistny i naprawdę niebezpieczny. Wiedziała, że wykorzysta każdą jej słabość.
— Co się stało, nagle nie potrafisz się nawet odezwać? — Ponownie wrócił do ćwiczeń, chcąc dokończyć jedynie pewną sekwencję ruchów i po chwili wypuścił ze świstem powietrze, rozluźnił ciało. Dziewczyna widziała jego czoło zroszone potem, strużki płynęły po jego skroniach i policzkach. Pot połyskiwał na odsłoniętej klatce piersiowej i migotał w blasku Słońca przy każdym głębszym wdechu chłopaka. Amaya przełknęła ślinę i spojrzała wprost na niego.
— Dlaczego sądzisz, że Dubhe nie ukryłby tutaj kryształu? — zapytała, ignorując jego wcześniejsze uwagi. Stwierdziła, że powinna wyciągnąć od niego cenne informacje.
— Nie dam się tak łatwo podejść. — Podniósł lekko podbródek, spoglądając na nią wrogo. Zacisnął szczękę. — Mówiłem ci, że tu zginiesz. Zakon nie jest miejscem dla takich jak ty. Nie dasz rady przejść kolejnej próby. — Ton jego głosu zrobił się pogardliwy, ostry. — A każdy wie, że żadne z was nie będzie w stanie przetrwać Dotyku Śmierci.
Amaya tylko zwęziła oczy i wlepiła w niego gniewne spojrzenie. Nie chciała wierzyć w jego słowa. Nie miała zamiaru poddawać się manipulacji, jednak pewna cząstka jej świadomości wiedziała, że miał rację. Każde jego słowo było prawdą. Choć nikt nie wiedział, jak właściwie skończy się Dotyk Śmierci na kimś innym niż Księżycowy Elf, Amaya nie miała żadnych wątpliwości.
— Nie zaprzeczaj, sama dobrze o tym wiesz. Doskonale zdajesz sobie sprawę, jak to wszystko się skończy. — Szeroki uśmiech wpełzł na szarą, popielatą twarz. W oczach Elnatha pojawił się pewien błysk, którego Amaya nie potrafiła zidentyfikować.
— Wciąż powtarzasz, że zginę lub zostanę zamordowana — wycedziła. — Wiem, co się stanie i nie musisz mi tłumaczyć, jak to wszystko się potoczy. Jeśli tak bardzo zależy ci na mojej śmierci, to proszę — wskazała na miecz, który trzymał w dłoni — użyj tego i skończ to wszystko. — Postąpiła krok w jego stronę, z ledwością zatrzymując drżenie nóg.
Elnath jedynie spojrzał na nią dość zdziwiony, z ledwością powstrzymując się od prychnięcia. Poprawił miecz w dłoni i skierował ostrze w jej stronę. Ostre światło odbiło się od klingi. Amaya się nie zatrzymała. Spiczasty koniec zbliżał się coraz bardziej do jej klatki piersiowej, dziewczyna, jakby go nie widząc, nadal szła przed siebie. Zimne spojrzenie wlepiła w ciemne oczy chłopaka. Była coraz bliżej. W momencie, gdy stal miała przebić skórę, Elnath cofnął gwałtownie rękę. Na jego twarzy pojawił się grymas, nie mógł zrozumieć, dlaczego to zrobiła.
— Co ty wyrabiasz? — zapytał z dozą paniki w głosie. Lekko podniesiony ton powędrował wzdłuż długich ścian. Jasne światło Słońca sprawiło, że we wgłębieniach na jego twarzy pojawiły się głębokie, ciemne cienie. Na popielatej twarzy wyróżniały się tylko dobrze widoczne białka szeroko otwartych oczu.
— Nie możesz mnie zabić — powiedziała z uśmieszkiem na twarzy. — Jestem nietykalna. I nie zamierzam tu umierać. Nie tak potoczy się moja historia.
— Och, czyżby? — zapytał drwiąco. W jednej chwili zdenerwowanie wyparowało, przywdział wcześniejszą maskę. — Dobrze, w takim razie z jeszcze większą przyjemnością popatrzę, jak spadasz na dno Otchłani. To będzie piękny widok. — Podniósł wysoko brew i gwałtownym ruchem ręki przedstawił, jak ciało Amayi spadałoby w przepaść przy Wielkim Wodospadzie.
Amaya posłała mu spojrzenie pełne pogardy i rozejrzała się wokół, nagle tracąc nim zainteresowanie. Zauważyła, że nie był skory do pomocy. Nie chciała z nim rozmawiać, jeśli nie uda jej się wyciągnąć od niego ważnych informacji. Pomyślała, że jeśli rozejrzy się po sali, może dojdzie do tego, gdzie właściwie Dubhe mógł ukryć kryształ.
— Więc dlaczego tak bardzo ci zależy, żeby Orfanie nie dostali się do Zakonu? — Postanowiła spróbować po raz kolejny. Wiedziała, że temat, na który się zdecydowała, nie był najlepszy, ale to było pierwsze, co przyszło jej do głowy. — Jestem księżniczką Yaali, wiesz, że moje pojawienie się w stolicy mogłoby dużo zmienić, prawda? Pokój z wami byłby wyzwalający dla obu stron, nie sądzisz? — Odwróciła się do niego odrobinę. Długie kosmyki czarnych włosów spłynęły po szyi dziewczyny, lejąc się po ramionach. W jasnych oczach pozostał nieprzenikniony lód.
Nastała cisza, przerywana jedynie rytmicznym szuraniem ogona o wypastowaną podłogę. Kiedy ustało, dziewczyna ponownie spojrzała na Elnatha. Nie miała zamiaru go podpuszczać ani nim manipulować. Była szczerze ciekawa, chciała się dowiedzieć, co się stało. Przecież nie każdy Księżycowy Elf w Zakonie miał wpojoną nienawiść do Orfanów, prawda? A jeśli uda jej się go otworzyć, może wyciągnie z niego inne informacje. Albo zdoła wywnioskować coś ciekawego ze, zdawałoby się, nieszkodliwych i mało pomocnych anegdotek.
— Dlaczego nagle cię to interesuje? Nie powinnaś zmykać i szukać klejnotu? Nie wiem, czy się orientujesz, ale to konkurencja. Tylko pierwsza osoba dostaje przepustkę, reszta... no powiedzmy, że los pozostałych jest nieciekawy. — Skrzywił się, choć Amaya dostrzegała w jego oczach iskierki rozbawienia.
— Myślisz, że to w porządku? To, co zrobił Dubhe? Zabijaliśmy się o to, wszyscy przeżyliśmy Inicjację, to już dawno powinno się skończyć! — Jej ton głosu był ostrzejszy, niż zamierzała, jednak w tamtej chwili nie była w stanie nad nim zapanować. Zacisnęła mocno pięści. Odwróciła się na pięcie, ignorując ostry zapach potu, który trafił do jej nozdrzy. Przymknęła oczy i zaczęła się rozglądać, szukając jakichkolwiek wskazówek.
— Życie nie jest fair, księżniczko, musisz się tego nauczyć. Tutaj nikt nie będzie ci przynosił owoców duarui czy pysznego mleka z drzewka maa. To nie bajka, piękne życie w zamku już się skończyło. To dobry moment, by się w końcu obudzić, dobrze ci radzę. — Zarzucił ręcznik na mokre od potu ramię, westchnął krótko i odłożył ostrze na bok. — Nie wiem, dlaczego postanowiłaś zacząć poszukiwania od tak bezsensownego miejsca, ale powiem ci jedno: Dubhe, nieważne jak bardzo was tu nie chce, ukrył gdzieś ten klejnot. Macie takie same szanse na wygranie jak ta garstka Księżycowych, co również próbuje się do nas dostać.
— Nie podzielam twojego zdania. — Nagle przyjęła oficjalny ton, jak na balach w Yaali, gdy próbowała zabłysnąć wiedzą na dany temat i nie zawstydzić ojca. Szybko jednak z niego zrezygnowała. — Sądzę, że Księżycowi są faworyzowani. Nie mamy tutaj szans! — Nie zdążyła się ugryźć w język. Nie miała pojęcia, dlaczego to wszystko mówiła. Miała wrażenie, że dopóki upewni się, by rozmowa płynęła dalej, będzie miała jakieś szanse na wyciągnięcie cennych informacji od Elnatha.
— Teraz przemawia przez ciebie tylko twój własny strach — powiedział niedbale, mrucząc pod nosem. Ponownie ustawił się na macie, naprzeciwko okna. Napiął mięśnie i zaczął ćwiczyć. Teraz bez broni.
Amaya zwiesiła głowę, wpatrując się we własne stopy. Nieważne jak bardzo nie lubiła i nie ufała Elnathowi, musiała mu przyznać rację. Choć cały pomysł z dalszym ciągiem Inicjacji i drastycznym zawężeniem miejsc, był okrutny i nie w porządku wobec wszystkich, którzy walczyli wtedy w lesie. Wiedziała, że nadal miała szansę, ale nie mogła się z tym pogodzić. Dubhe nie miał prawa. Dano im nadzieję na lepszą i bezpieczną przyszłość, a później tak brutalnie im to wszystko odebrano. Nie chciała się na to zgadzać. Nie mogła.
Jednak nie miała wyjścia. Pozostało jej jedynie dalej walczyć, wiedziała, że nie może się poddać. Zamierzała znaleźć ten klejnot, nieważne za jaką cenę. Znajdzie go.
~ ☾ ~
Choć otaczało go tak wielu ludzi, czuł się samotny.
W jednej chwili korytarze Zakonu zapełniły się Elfami i Callian poczuł się skrajnie niekomfortowo. Cicho, pogrążony w myślach, podążał za grupką Vaanów i Promienistych, którzy czujnie rozglądali się wokół. Nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Nie wiedział, gdzie właściwie powinien zacząć szukać, więc postanowił polegać na nowej znajomości. Ufał im. Podczas Inicjacji, jak i w ciągu ostatnich dni, zdołał ich lepiej poznać, wiedział, że może na nich polegać. Jednak nie chciał wykorzystywać przewagi, którą mu dają. Wiedział, że i tak tylko jedna osoba będzie w stanie przejść dalej. Postanowił odłączyć się od nich, gdy tylko dojdzie do tego, gdzie warto zacząć poszukiwania.
Czuł się jak zagubiony chłopiec. Jak małe dziecko, które podążało za matką wśród tłumów na targowisku. Był zagubiony i nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Widział przed sobą jedynie gęste loki Thalii, a obok niego wciąż przemierzali akolici, którzy zdawali się nie zwracać na nich najmniejszej uwagi. Jednak za każdym razem, gdy ktoś koło niego przeszedł, Callian spinał się cały. Wiedział, do czego byli zdolni.
Zacisnął mocno szczękę i spuścił nieco głowę, gdy kolejna osoba prawie otarła się o jego ramię. Miał ochotę uciec. Użyć jakiegokolwiek zaklęcia, zniknąć, pojawić się gdzieś daleko. Po prostu znaleźć się gdzieś indziej, niż w tym zatłoczonym i niebezpiecznym miejscu. Czuł, jak z każdą chwilą jego puls przyspiesza. Jak zdenerwowanie, strach i panika zaczynają w nim wzbierać i napierać, niczym gwałtowne fale na nietrwałą tamę. Praktycznie słyszał jej pękające kawałki.
Cała złość i irytacja, które w nim rosły jeszcze kilka minut wcześniej, zniknęły. Wypełniło go jedynie zimne uczucie strachu, które pełzło po kręgosłupie i ślizgało się na dnie żołądka, powodując mdłości. Musiał zniknąć. Teraz. Natychmiast.
Przyspieszył.
Wyminął Thalię, przecisnął się przez idących obok akolitów i zanim ktokolwiek zdążył zareagować, zniknął we wnęce w ścianie. Serce łomotało w jego piersi. Ręce drżały, choć nie stało się nic, by doprowadzić go do takiego stanu. Sama obecność w Zakonie sprawiała, że czuł się zagrożony. Nawet zapewnienia Dubhe o ich bezpieczeństwie nie były w stanie go przekonać. Wszędzie widział tylko zabójców, Elfów, którzy nienawidzili jego rasy. Każde spojrzenie minionego akolity było zimne, pełne pogardy. Niektórzy starali się ich ignorować, jednak Callian wiedział, że każdy myślał o tym, jak szybko wbić sztylet pomiędzy ich żebra.
Zgiełk i hałas dobiegający z korytarza zaczął słabnąć, gdy chłopak ruszył w głąb wnęki. Zanim się zorientował, otuliła go ciemność, cisza była niczym uderzenie batem – gwałtowna i nagła. Nie wiedział, dokąd prowadził ten korytarz, jednak w tamtej chwili nie obchodziło go to. Miał ochotę uciec, zniknąć i po prostu być bezpieczny. Znaleźć się daleko od wszystkich Elfów i niebezpieczeństwa, które na nich czyhało przez minione tygodnie. Zacisnął dłonie w pięści, ponaglił się w myślach, gdy strach zaczął kiełkować w nim coraz bardziej i ruszył.
Na ścianach nie było pochodni czy innych źródeł światła. Wszystko było nagie i surowe. Zimne i obce. Różniło się od głównych korytarzy Zakonu. Smukłymi palcami musnął lekko wilgotne kamienie, jego serce zabiło mocniej, gdy zbliżył się do zakrętu. Robiło się coraz ciaśniej, ściany, jakby chcąc się przytulić, zbliżały się do siebie. Lecz Callian szedł dalej. Miał wrażenie, że cokolwiek będzie czekać na niego na końcu, będzie dużo lepsze od wszystkiego z zewnątrz.
Był wdzięczny Thalii i reszcie, że za nim nie podążali. Chciał być sam. Odetchnąć, choć trochę odpocząć. Podczas ostatnich dni był na granicy wyczerpania. Inicjacja zmęczyła go doszczętnie. Wciąż czuł oddech śmierci na karku, nieznana przyszłość tylko potęgowała uczucie stresu i niepokoju. Nie chciał tak dłużej żyć, pragnął uciec. Wrócić do domu. Do matki.
Na samą myśl coś jakby dźgnęło go w serce. Poczuł praktycznie namacalny, fizyczny ból. Zgiął się wpół, jęknął cicho. Jego matka żyła. Chora, samotna, niesamodzielna. A on siedział w Zakonie niczym tchórz, chował się na Końcu Świata, nieosiągalny dla wrogów, jak i dla tych, których kochał. Loki musnęły jego twarz, gdy ponownie się wyprostował. Przymknął oczy, wciągnął głęboko powietrze. Wypuścił je ze świstem, a wraz z tym gestem opuściła go rozpacz. Miarowo, spokojnie. Nie mógł sobie na nią pozwolić, nie teraz. Wiedział, że znalezienie klejnotu, nieważne w jak tragicznej sytuacji, powinno być dla niego priorytetem. Jego matka, jak i wszystko inne, musiała poczekać.
Zniknął za zakrętem i rozejrzał się, niepewny, gdzie właściwie zmierza. Strach nie chciał go opuścić, jednak Callian zignorował go i odgonił, niczym irytującego owada. Usłyszał coś. Pewien dźwięk przykuł jego uwagę i pomógł mu zapomnieć o bólu, który nadal odczuwał. Skupił się na tym i ignorując potencjalne niebezpieczeństwo, poszedł w stronę źródła. Bał się. Nie mógł zaprzeczyć, że strach zaczął wypełniać każdy zakamarek jego ciała. Callian pod wpływem impulsu, ignorując wszelkie obawy, po prostu szedł dalej. Na jego drodze pojawił się kolejny zakręt. Tym razem minął go bez większych wątpliwości. Stanął, lekko oszołomiony, gdy tylko skręcił. Zobaczył drzwi. W małej przerwie pomiędzy drewnem a framugami skrzyło się delikatne, ciepłe światło, które wręcz zachęcało go, by podejść i sprawdzić, co znajdowało się po drugiej stronie. Przełknął ślinę, poruszał nerwowo palcami. Wszelka pewność siebie opuściła go w jednej chwili. Nigdy nie spodziewał się znaleźć w labiryncie korytarzy jakiegoś sekretnego pokoju. Czy powinien w ogóle tam wchodzić? Co, jeśli za drzwiami krył się Dubhe? Albo ktoś, kto nie będzie się wahał w zabiciu intruza? Już chciał się odwrócić, przekonany, że to głupi pomysł, by węszyć w obcym miejscu. Strach przejął nad nim kontrolę. Jednak jedna donośna myśl zakiełkowała w jego umyśle i sprawiła, że zamarł, nagle zainteresowany.
Co, jeśli Dubhe właśnie tam ukrył klejnot?
Westchnął ciężko, bijąc się z myślami. Nie był pewien, co powinien zrobić. Zacisnął mocno pięści, przejechał palcami po zewnętrznej stronie dłoni. Zagryzł czarną wargę, niepewny. Nie mógł zebrać myśli, nie mógł przekonać się do dobrego wyjścia z tej sytuacji, nie wiedział, co właściwie powinien zrobić. Wciągnął głęboko powietrze przez nos i zmrużył lekko oczy, próbując się zrelaksować. Wiedział, że mógł użyć swojego Daru, by sprawdzić, co właściwie czekało na niego za ścianą, jednak nie był w stanie. Jego umiejętności magiczne nie były wystarczająco rozwinięte, by mógł pozwolić sobie na taką wygodę. Och, jak bardzo żałował, że nie był w stanie szybciej go rozwinąć. Wszystko byłoby o niebo łatwiejsze.
— Do ciemnej Pustki! — mruknął pod nosem, coraz bardziej zirytowany zaistniałą sytuacją. Czy powinien wrócić i powiedzieć o tym reszcie? W końcu powinni przeszukać każde miejsce w Zakonie. Nie darowałby sobie, jeśli jednak tam ukryto klejnot.
— Bu! — kobiecy, lekko rozbawiony głos rozbrzmiał tuż przy jego uchu. Wyrwał go gwałtownie z głębokiego zamyślenia.
Callian poczuł, jak jego serce staje w czystym przerażeniu na długie sekundy. Otworzył szeroko oczy, zamarł. Odwrócił się gwałtownie, gdy tylko odzyskał zdolność poruszania się. W pierwszych chwilach wszechogarniający go mrok nie pozwolił mu rozpoznać osoby, która postanowiła zaryzykować jego zawałem serca. Jednak, gdy tylko dostrzegł długie blond loki i szeroki uśmiech, zorientował się z kim miał do czynienia.
— Bellatrix — wyszeptał przez zaciśnięte gardło. Zamrugał szybko, chcąc wydostać się z szoku i cofnął nieco. — Co ty...? Jak ty...? Czy ty mnie śledzisz? — Jego brwi zmarszczyły się w grymasie konsternacji. Nie ufał jej. A znalezienie go w ukrytym miejscu było nad wyraz podejrzane.
Perlisty, szczery śmiech kompletnie zbił go z tropu. Dziewczyna zakręciła się lekko i w krótkiej chwili znalazła się przed nim. Poruszała się szybko, bezszelestnie. To tylko przypomniało chłopakowi, do czego była zdolna. Ostra szpila strachu wbiła się w jego serce, gdy przypomniał ją sobie tej pamiętnej nocy, gdy walczyła z Naosem. Wiedział, że nie miał z nią najmniejszych szans.
— Śledzę cię? — zapytała, po czym roześmiała na dobre. — Dobry żart. Widzę, że nie masz pojęcia, co właściwie znalazłeś. To dobrze. — Wskazała na niego palcem, a trzeźwe, ostre spojrzenie jasnych oczu przeszyło go na wskroś. Callian poczuł, jak ciarki biegną wzdłuż kręgosłupa. Wzdrygnął się, jedynie widząc poważną minę dziewczyny.
— Dobrze, w takim razie oświeć mnie. Co to za miejsce? I dlaczego jest ukryte? — Rozłożył ramiona i spojrzał na nią pytająco. — Dotarłem tu przez pomyłkę, błądziłem korytarzami i doszedłem tutaj. — Wzruszył ramionami i rozejrzał się, chcąc się upewnić, że byli sami. Elnath, jej naisa, lubił za nią podążać. Callian nie miał ochoty się z nim mierzyć. Wiedział, że ten Elf był niebezpieczny.
— Dlaczego tutaj trafiłeś? — zapytała, kompletnie ignorując jego pytania. — Nie powinieneś szukać klejnotu? Nagle nie zależy ci na tym twoim małym, żałosnym życiu? — Podniosła brew i zachichotała figlarnie.
— To nie tak. Ja... — urwał. Nie miał zamiaru się przed nią tłumaczyć. Odchrząknął, chcąc oczyścić gardło i odwrócił się nieco. — Nieważne, masz rację, powinienem już wracać. — Chciał się odwrócić, jednak jej ogon chwycił go mocno za nadgarstek. Jedno gwałtowne pociągnięcie sprawiło, że Callian okręcił się na pięcie i znalazł niebezpiecznie blisko dziewczyny. Złote loki zatańczyły zgrabnie wokół jego twarzy.
— To nie przypadek — powiedziała cicho, jednak wystarczająco głośno, by ją usłyszał.
Z tamtej odległości mógł ją dokładnie zobaczyć. Jej oczy były wąskie, jednak samo spojrzenie dosadne, zdawało się czytać jego myśli i wnikać w duszę. Dostrzegał długie, jasne rzęsy, pory w skórze, lekko rozchylone, kształtne usta. Pochyliła się w jego stronę. Czuł jej ciepły, spokojny oddech na twarzy. W jego głowie obudziła się panika, nie wiedział co robić. Zdezorientowanie tylko w nim urosło, gdy dostrzegł jej uśmieszek.
— To nie przypadek — powtórzyła z naciskiem, akcentując każde słowo.
Callian był przekonany, że gdyby pochyliła się jeszcze kilka milimetrów, jej rogi musnęłyby jego skórę na czole. Była zdecydowanie za blisko. Za blisko. Chciał się cofnąć, uciec. Spiął się cały, gdy tylko mocniej go przytrzymała.
— Och, nie bój się. Wiem, że nasza znajomość nie zaczęła się najlepiej...
— „Nie najlepiej"? — powtórzył. Prawie zachłysnął się zdziwieniem. — Chciałaś mnie zabić!
Bellatrix westchnęła ciężko, poprawiła kosmyk włosów i wsadziła go za spiczaste, długie ucho. Ucisk ogona na nadgarstku chłopaka drastycznie zelżał.
— Czyli długo trzymasz urazę...?
Chłopak zamrugał w szczerym zdziwieniu. Nie był pewien, czy dobrze usłyszał.
— No chyba? — zapytał z wyrzutem. Strach i niepewność zniknęły. Zastąpiła je irytacja i złość. Co ona sobie wyobrażała?
— Dobra... posłuchaj. — Opuściła ogon, odsunęła się nieco. — Przepraszam, okej? Mieliśmy zlecenie, nie miałam wyboru.
— To naprawdę nie ma teraz znaczenia — przerwał jej. — Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. — Podniósł dłoń, dając jej do zrozumienia, by go nie zatrzymywała. Odwrócił się i szybkim krokiem zaczął zmierzać w stronę wyjścia. Nie chciał z nią rozmawiać. Ta krótka pogawędka jedynie przypomniała mu, jaka Bellatrix była. Co zrobiła i co chciała zrobić. Była niebezpieczna i nienawidziła Orfanów. Był przekonany, że cokolwiek planowała, miała w tym ukryty cel. To na pewno był podstęp, a on nie miał zamiaru się na to nabrać.
— Poczekaj! — krzyknęła za nim.
Callian usłyszał jedynie roztargnione warknięcie, jednak nie zatrzymał się. Zignorował irytację dziewczyny i szedł dalej przed siebie.
— Mam dla ciebie propozycję, której na pewno się nie oprzesz! — Donośny głos dziewczyny odbił się od nagich ścian. Chłopak usłyszał w nim piskliwą dozę desperacji. Nieważne jak bardzo Callian pragnął to zignorować, zaintrygowało go to. Zwolnił. — Mogę dać ci rozwiązanie.
— Rozwiązanie? — powtórzył. Zatrzymał się i odwrócił w jej stronę. Była bliżej, niż się spodziewał. Cofnął się nieco.
— Tak się składa, że jestem pomocnicą Tkacza Krwi. Jedynego i najlepszego maga w Zakonie.
— I co w związku z tym? — zaczął się irytować jej ociąganiem się.
Bellatrix westchnęła ciężko. Odsłoniła zęby w szerokim uśmiechu. W jasnych oczach coś błysnęło, jakby ekscytacja.
— Pomogę ci znaleźć kryształ.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top