Rozdział 23 Ziemia przesiąknięta krwią

Zimna, ostra panika władała nad Callianem przez pierwsze chwile, kiedy dostał się do lasu.

Czuł pulsującą moc, która krążyła w jego żyłach. Rozbudzała się co rusz, kiedy próbował zasięgnąć zaklęciem nieco dalej, by sprawdzić, czy jest bezpieczny. Łaskotała i muskała jego skórę od spodu, jakby próbowała wydostać się na powierzchnię. Czuł jej siłę. Potęgę, którą starał się przyćmić.

Próbował przypominać sobie najważniejsze lekcje od Adary i pouczenia Vaii, kiedy rzeczywiście mówiła coś sensownego. Nie miał pojęcia, że całość będzie tak stresująca i przerażająca. Przez te kilka dni wmawiał sobie, że będzie dobrze. Pewnie nie będzie tak źle, bo w końcu wystarczy przeczekać daną ilość czasu i dostać się do odpowiedniego miejsca, które przeniesie go z powrotem do Zakonu. Naprawdę miał nadzieję, że wszystko dobrze się skończy. Że nie spotka na swojej drodze większych problemów. Jednak optymistyczne myśli prysnęły jak bańka w momencie, gdy dostał się do lasu. Wszystko w jednej chwili nabrało ostrości, jakby dopiero wtedy Callian rzeczywiście zaczął brać udział w całym wydarzeniu. Jakby dopiero wtedy Inicjacja rzeczywiście zaistniała.

Strach sprawił, że czuł wszystko intensywnie. Buty pozostawiały w mchu głębokie dziury. Kora drzew drapała jego dłonie za każdym razem, gdy oparł się o gruby pień. Serce obijało się z łoskotem o żebra, oddech od dłuższego czasu nie mógł się wyrównać. Panika pogłębiła się intensywnie, gdy pierwszy raz wymówił zaklęcie. Zrobiło mu się słabo, pobladł drastycznie, gdy doszło do niego, że nie zadziałało. Przez moment stracił kontakt z rzeczywistością. Miał wrażenie, że spada w głęboką otchłań. Wszystko rozmyło się przed oczami.

Po pewnym czasie zdołał dojść do siebie. Nawet w momencie, gdy przypominał sobie o tym zdarzeniu, czuł ciarki przebiegające po kręgosłupie. Strach ponownie próbował wzniecić się w jego żołądku, jednak Callian ugasił go szybką myślą. Nie mógł sobie pozwolić na panikę. Wiedział, że musi zrobić wszystko, by znaleźć Amayę i razem z nią dostać się do portalu. Musiał dopilnować, by była bezpieczna.

Jednak został uwięziony. Na zewnątrz rozpętała się wichura. Na szczęście wychodził z kryjówki, gdy natknął się na pierwsze parzące płatki. Miał możliwość, by łatwo dostać się w bezpieczne miejsce i uchronić przed oparzeniami. Jednak nie mógł zrozumieć jakim cudem z nieba padał popiół, który był w stanie stopić jego skórę. Nigdy nie słyszał o takim zaklęciu, a pogoda z pewnością była sprawką jakiegoś maga, może Orfana ze specyficznym Mrocznym Darem. Za tym wszystkim musiał stać ktoś potężny, ktoś, kto wiedział o miejscu, w którym miała się odbyć Inicjacja. Albo taka pogoda panowała w całym Altoris? Nie miał pewności. Jednak świadomość, że deszcz może go zabić, zupełnie mu wystarczała.

Skulił się jeszcze bardziej, czując pierwsze chłodniejsze powiewy nocy. Zdołał ukryć się w jednym z większych drzew. Jego konary wystawały lekko ponad ziemię i wiły się przy mchu. W połączeniu z pniem powstała głęboka dziura, sprawiająca wrażenie, jakby drzewo próbowało wstać. Wyrwać się z korzeniami i stąpać po ziemi, jednak zamarło w połowie. A Callianowi pozostawiło dobrą, ciemną kryjówkę. Jednak niestety z ledwością go mieściła.

Syknął cicho, gdy wiatr przywiał nieco pyłu, który oparzył jego dłonie. Strzepnął go szybko. Po kilku godzinach czuł, jak cierpną mu nogi. Nie mógł ich wyprostować, a co rusz słyszał różne dziwne dźwięki, które sprawiały, że zamierał, przerażony i wolał jeszcze kilka minut nie wychodzić z kryjówki. Choć z puchatych, ciemnych chmur spadało wiele pyłu, Callian wiedział, że za sprawą szybkiego zaklęcia mógł po prostu wyjść i nie przejmować się oparzeniami. Przygotowując się na Inicjację, dotarł do zapomnianego zaklęcia, o którym opowiadał mu Renon. Tarcza obronna, dzięki której pył nie mógł dotknąć jego skóry. Jednak z niechęcią przyznał się do wstydliwej prawdy.

Bał się.

W ciasnym, bezpiecznym pniu czuł się dobrze. Nawet nie chciał myśleć o wydostaniu się z miejsca, które gwarantowało mu przetrwanie. Myśli o Amayi i portalu biły się z chęcią przeżycia. Kiedy tylko próbował zmusić się, by wstać i wyjść, nie mógł się ruszyć. Był jak sparaliżowany. Zimny pot oblał jego ciało, kiedy panika wezbrała w nim gwałtownie. Wiedział, że jeśli się nie pospieszy, jeśli nie zdąży przed nocą, jakiś Księżycowy łatwo się do niego dostanie i zabije. Zadrżał. Teraz albo nigdy.

Przełknął głośno ślinę, nadal nie mogąc nic zrobić.

— No dalej! — ponaglił się, czując, jak desperacja w nim rośnie. — Zrób to dla Amayi. Miałeś ją chronić. — Spojrzał na swoje dłonie, myśląc nad Yaalą. Nad ich rozmową o tym, kto przeżył. Przypomniał sobie, jak dziewczyna próbowała przekonać go do zrobienia rytuału na Zemirze i reszcie rodziny. Chciała dowiedzieć się, kto przeżył. Wiedziała, że mogą się o tym dowiedzieć równie łatwo, jak on, kiedy doszło do niego, że jego matka przeżyła. Jednak dla Calliana prawda była oczywista. Nikt nie przeżył. Widział mgłę, widział salę, w której piętrzyły się trupy. Nikt nie mógł przed tym uciec. Gdyby nie Księżycowi, nie zdołaliby przetrwać.

Westchnął krótko, drżąc jak osika. Jego włosy były mokre i niektóre zawinięte loki rozprostowały się nieco. Oczy w głębokim cieniu zamiast koloru dobrej whiskey przypominały czerń — mroczną i tajemniczą. Przymknął je nieco, wciągając głęboko powietrze. Ostre uczucie wypełniło jego płuca, jednak zignorował je i wbrew sobie zbliżył się nieco do wyjścia. Wiedział, że gdyby ktoś szedł wprost do drzewa, mógł go dojrzeć z pewnej odległości. Jednak Callian chciał się upewnić, że nie było nikogo w okolicy. Nie miał pojęcia, jak właściwie powinien znaleźć Amayę, jednak zamierzał wyjść z kryjówki. Ominąć tyle wrogów, ile zdoła i dojść do portalu. Po drodze do przejścia zrobi wszystko, co w jego mocy, by znaleźć przyjaciółkę. Bez zaklęcia zadanie zrobiło się praktycznie niemożliwe, jednak nie zamierzał się poddawać. Obiecał jej. Obiecał sobie. Nie mógł odpuścić.

Dmuchnął na włosy, roztargniony, kiedy dłuższe kosmyki wpadły mu do oczu. Związał je w kucyk i wypuścił powietrze ze świstem.

Teraz albo nigdy.

Spiął się cały, próbował nie myśleć o tym, co robił. W momencie, gdy opuścił ciasne ścianki pnia, buchnął w niego ciepły, wręcz gorący dym. Zdusił kaszel i przyległ do drzewa, po czym rozejrzał się pieczołowicie. Serce przyspieszyło diametralnie, gdy do jego uszu dobiegł cichy szelest. Jednak już wcześniej zdążył zauważyć, że las lubił z nim igrać. Podobnie było tym razem. Zacisnął mocno dłonie w pięści, po czym odwrócił się nieco, rozsyłając macki mocy wokół siebie. Próbował dowiedzieć się, jak daleko od niego znajdują się wrogowie. Musiał znaleźć bezpieczną ścieżkę do portalu.

Próbował wyrównać oddech, ciepło rozlało się po jego gardle. Powietrze było suche, za ciepłe. Czuł się jak w saunie. Zesztywniał, a serce zatrzymało się na sekundę, gdy usłyszał cichy trzask dokładnie za jego plecami. Odwrócił się gwałtownie, nagle zaschło mu w gardle. W myślach przywołał zaklęcie ochronne. Wyciągnął dłonie przed siebie i zaczął inkantować odpowiednie słowa, praktycznie wypuszczając iskierki mocy. Jednak przed nim nikogo nie było. Rozejrzał się zdezorientowany i poczuł ciepłą ulgę wypełniającą jego ciało.

Odwrócił się ponownie, wypuszczając ze świstem powietrze i spojrzał wysoko w górę. Na niebie opasłe chmury płynęły powoli, co rusz w ich środku rozbłyskały błyskawice, roznosząc wszędzie głęboki i niski pomruk, jakby w ich środku żyły wielkie, krwiożercze bestie. Zaczął iść przed siebie, co rusz się rozglądając. Musiał mieć pewność, że był bezpieczny. Na szczęście wszystko wskazywało na to, że w okolicy nikogo nie było. Od początku Inicjacji minęło kilka długich godzin, wiedział, że wraz z zapadnięciem nocy, zacznie się dwunasta godzina, czyli prawie połowa całego wydarzenia. Pewnie wielu już zginęło. Z każdą godziną zagrożenie malało, jednak to nie znaczyło, by nie sprawdzał okolicy.

Nagle czyjeś silne dłonie zacisnęły się na jego ustach i szyi. Callian zaczął się szarpać, krzyczeć. Zacisnął dłonie na ramionach napastnika. Chciał wypowiedzieć zaklęcie, by się uwolnić, jednak nie mógł nic zrobić. Panika rozrastała się w jego ciele gwałtownie, wierzgał, wyrywał się, ale miał za mało sił. Jego słaby krzyk z trudem przeciskał się przez zaciśnięte palce. To koniec — pomyślał rozpaczliwie i zapadł się w ciemność.

~ ☾ ~

Noc zapadła szybciej, niż Amaya by sobie tego życzyła.

W jaskini robiło się coraz zimniej, a porozrywany kombinezon nie był w stanie jej ochronić przed chłodem. Ból po pewnym czasie ponownie zrobił się intensywny, wręcz nie do zniesienia — cudotwórczy napój przestał działać. Strach ponownie zawładnął jej ciałem i nie chciał odpuszczać. Właśnie tego od samego początku pragnęła uniknąć. Wiedziała, że musieli ulotnić się z tego przeklętego lasu przed zapadnięciem nocy. Jednak przyszłych akolitów zostało więcej niż dwunastu. Nie mogli się przenieść, nie mogli znaleźć portalu. Czuła się, jakby czekała w tej jaskini na własną śmierć. Miała wrażenie, że za chwilę do środka wejdzie Księżycowy Elf i zarżnie ich szybciej, niż zdążą się zorientować, że w ogóle są w niebezpieczeństwie.

Westchnęła, roztargniona. Nie mogła tak! Nie mogła bezczynnie siedzieć i po prostu czekać. Nie po to postanowiła wziąć udział w Inicjacji, by siedzieć zastraszona przez jakąś anomalię pogodową. Nie dam się tobie, słyszysz? — pomyślała, zaglądając w stronę wyjścia. — Nie dam się tak łatwo!

Jednak to były tylko puste słowa. Wiedziała, że dopóki burza nie przejdzie, nie będą mogli ruszyć się z miejsca. Praktycznie czekali w kolejce na własną śmierć. Czuła, jak wściekłość rozgrzewa jej krew. Musiała się ruszyć, wyjść i znaleźć Calliana. Skąd właściwie wzięła się ta cholerna burza?!

— Może osłonimy się tym nieprzytomnym? — pomyślała na głos, jednak odwróciła się do Elfa, który siedział cicho kilka metrów dalej.

Mężczyzna spojrzał na nią, jakby jej słowa wyrwały go z głębokiego transu. Jego spojrzenie było poważne, zmęczone, jakby już dawno stracił nadzieję na wydostanie się z tej przeklętej pułapki.

— Musimy coś zrobić! — dodała, wstając gwałtownie. Jednak szybko tego pożałowała, czując palący ból, który wzniecił się w jej łydce. Gdyby nie obecność nieznajomego, rozpłakałaby się i zaczęła krzyczeć. Miała tego dość. Desperacko pragnęła wyjść z tego miejsca i dostać się do Zakonu.

— Nic nie możemy zrobić — powiedział tylko. Jego powolne, nonszalanckie wzruszenie ramionami przyprawiło Amayę o drżenie.

W porządku — pomyślała, wściekła — jeśli nie chcesz nic robić, sama sobie poradzę.

Zacisnęła mocno zęby o materiał kombinezonu, który wcześniej się rozerwał i wstała chwiejnie, podpierając się o ścianę. Łydka, choć już nie krwawiła, nadal straszliwie bolała, a grot ocierał się i rozrywał pojedyncze mięśnie i mięso za każdym razem, gdy ruszyła nogą. Jej oddech przyspieszył gwałtownie, popędzony bólem. Obraz zawirował przed jej oczami, jednak stanęła pewnie i postąpiła pierwszy krok.

— Przestań — powiedział chłodno, nie chcąc patrzeć na jej marne starania.

— Nie wiem jak ty, ale ja muszę się stąd wydostać — powiedziała słabym głosem, gdy wyciągnęła materiał z ust.

— Oboje chcemy przeżyć, w to nie wątpię — westchnął — ale ty jedna z naszej dwójki jesteś na tyle szalona, by równie łatwo dać się zabić. — Wskazał głową wyjście, skąd przyleciały pojedyncze drobinki popiołu. Zdawało się, jakby za wyjściem z jaskini czekał na nich wielki kominek, z którego sypały się spalone skrawki bali drewna.

— Musimy coś zrobić — powtórzyła swoje słowa sprzed kilku minut. Spojrzała na niego rozpaczliwie, jednak poddała się i z jękiem opadła powoli na podłogę. — Nie możemy tu tak czekać...

— Owszem, możemy — przerwał jej tonem nieznoszącym sprzeciwu. — Nie jesteśmy w stanie wytrzymać na zewnątrz kilku minut bez groźniejszych oparzeń. Jeśli wyjdziemy, nie czeka na nas nic innego niż śmierć. — Poprawił się na wilgotnej podłodze, odwracając się w jej stronę. — Tylko tutaj jesteśmy bezpieczni. Burza z czasem przejdzie, nie może tu padać bez końca.

— Minęła już połowa Inicjacji — powiedziała z naciskiem. — Mamy coraz mniej czasu, a ty chcesz zdać się na los? — zapytała z niedowierzaniem.

Wiedziała, że miał rację. Podświadomość mówiła jej, że nie powinna wychodzić. W końcu mogła umrzeć na tym deszczu. Jednak, gdy tylko pomyślała o portalu, o tym, że mogłaby równie dobrze być w drodze do Zakonu, czuła się, jakby jedynie marnowała cenny czas. Nie chciała bezczynnie siedzieć i nic nie robić. Nie mogła sobie pozwolić na chwile zwątpienia, czy niepewności. Jednak nie miała wyboru.

Amaya z westchnieniem zerknęła w stronę przejścia, skąd dobiegały szumy ostrego wiatru. Byli uziemieni, a ona nie mogła nic z tym zrobić. Oparła się o ścianę, poddając się doszczętnie.

— Zostało nam jeszcze dużo czasu. Będziemy musieli jedynie poczekać, a gdy się przejaśni, wyjdziemy. — Wzruszył ramionami, jakby ta informacja była oczywista. Poprawił długie dredy, które opadły mu na klatkę piersiową i jednym, szybkim ruchem strzepnął je na plecy.

— Wygląda na to, że trochę tu posiedzimy — powiedziała po chwili, nadal wpatrując się w wyjście z jaskini. — Może odpowiesz w końcu na moje pytanie? Dlaczego tu jesteś?

Elf przytaknął krótko i odezwał się po chwili. Jego głos był lekko zachrypnięty, głęboki, basowy.

— Jak masz na imię? — zapytał, kompletnie ignorując jej słowa.

— Amaya — odpowiedziała wbrew sobie. Jej ton był lekki, jednak prawie wypluła z siebie to słowo. Przypomniała sobie sytuację na Shonarze, gdy musiała przedstawić się banitom z Zakonu Pustki. Poczuła ból na myśl, że musiała pominąć swój tytuł i Dar.

Podejrzewała, że mężczyzna dobrze znał naturę Orfanów, ponieważ wpatrywał się w nią intensywnie, jakby wyczekując jej dalszych słów. Amaya jedynie westchnęła nieco poirytowana. Nie chciała mu mówić o swoim Darze.

— Mam Klasyczny Dar, stopień drugi — skłamała.

— Stopień drugi? — powtórzył, lekko zdziwiony. Podniósł nieco grubą, ciemną brew i spojrzał na nią, zaciekawiony.

— To chyba nic trudnego, prawda? — próbowała wypaść naturalnie, jednak nigdy nie była dobrą aktorką. Tylko na balach udało jej się trzymać emocje w ryzach, ale wiedziała, że Elf siedzący przed nią miał wzrok ostry jak żyletka. Dostrzegał wszystko. — A ty? — zapytała, chcąc zmienić temat. — Jak masz na imię?

— Rai — odpowiedział po krótkiej chwili. Dziewczyna zaczęła się zastanawiać, czy powiedział jej prawdę. Pewnie nie. I dobrze, chociaż nie był tak naiwny jak ona.

Uśmiechnęła się słabo i przytaknęła lekko, dając mu znać, żeby zaczął.

— Więc Amayo, tak? — Potarł dłonią podbródek, jakby gładził brodę, a jego wzrok zawisł na przeciwległej ścianie, ponad głową dziewczyny. — No cóż... — Westchnął, jakby odpowiedź na jej proste pytanie sprawiała mu większą trudność, niż powinna. — Mój dom zaatakowały bestie.

— Tweni — przerwała mu, doskonale wiedząc, o czym mówił. Choć widziała te potwory tylko w bajkach lub historiach grozy, miała wrażenie, że dzięki Zakonowi lepiej je poznała.

Rai wskazał na nią palcem i przytaknął, zgadzając się z nią.

— Zapuszczają się tam, gdzie nie powinny. — Zmarszczył brwi w lekkim grymasie. — Zabijają niewinnych ludzi. Wydaje się, jakby było ich coraz więcej. — Zmarszczka na jego czole pogłębiła się nieco. — Chcę bronić ludzi, którzy nie zasłużyli na śmierć. Mam zamiar dopilnować, by ludzie w mojej wiosce byli bezpieczni. By wszyscy byli bezpieczni. — Westchnął, próbując odgrodzić od siebie mroczne wspomnienia przeszłości. Przetarł dużą dłonią zmęczone oczy i po chwili podniósł spojrzenie na Amayę. — To historia większości osób, które pewnie teraz leżą twarzą do ziemi i gniją w Pustce. — Skrzywił się i zaśmiał ponuro.

Amaya przytaknęła niechętnie, dziwiąc się jego poczuciem humoru w dość poważnej sprawie. Westchnęła krótko. Tak naprawdę nie miała pojęcia, jak bardzo poważna i groźna była sytuacja Altoris. Akolici Zakonów od ostatnich kilkuset lat próbują wytępić je wszystkie. Jednak widocznie to zadanie było praktycznie niemożliwe. Na szczęście wykonali swoją pracę na tyle pomyślne, by większość osób nie wiedziała o potworach. Może i dobrze — przeszło jej przez myśl. Pewnie wszczęto by jedynie panikę i strach. Zmietliby Vaanów z powierzchni Altoris, kierując się strachem o siebie i własne dzieci.

— No, a ty?

Dziewczyna podniosła na niego nieprzytomny wzrok. Jej myśli lawirowały wokół Twenów, jednak wciąż powracały do nurtującej ją sytuacji Calliana. Już dawno odsunęła od siebie ból. Myślała jedynie o tym, jak mogłaby uratować przyjaciela.

Zamyśliła się na chwilę, myśląc nad tym, czy wyznać prawdę. Wiedziała, że nie może mu powiedzieć o tym, że jest księżniczką. Nikt nie mógł się o tym dowiedzieć. Jednak jako obywatelka Lathy mogła dostać się na bal w Yaali. Każdy tam był.

— Pewien mag zabił moją rodzinę — powiedziała z trudem. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że pierwszy raz to powiedziała. Za każdym razem o tym myślała, jednak nigdy nie miała odwagi tego wypowiedzieć, przyznać przed sobą, usłyszeć. Po tych słowach poczuła dziwną lekkość na sercu. — Zostałam sama i od tamtego czasu wszystko się trochę skomplikowało. — Skrzywiła się, nie będąc pewna, co właściwie powinna powiedzieć o Zakonie. W końcu jak niby się tam dostała, jeśli nie za sprawą porwania? — Chcę się zemścić — powiedziała jedynie i przytaknęła, jakby właśnie w tamtej chwili to sobie obiecała. O tak. Zemści się. Zrobi wszystko, by mag, który zawładnął Yaalą, poczuł to, co ona czuła w momencie stracenia rodziny. Jak bardzo była samotna, niekochana. Zrobi wszystko, by cierpiał, a później go zabije.

Spojrzała na swoje dłonie, zaskoczona własnymi myślami. Mimowolnie przypomniała sobie Elfa, którego zabiła kilka godzin wcześniej. Słyszała jego zduszony krzyk. Słyszała specyficzny odgłos strzały wbijającej się w mięso. Zabiła go. Teraz swobodnie myślała o zabiciu kolejnej osoby. Kiedy stała się kimś takim? Kiedy przemieniła się w zabójcę? Przypomniała sobie swoje wątpliwości z chwili, gdy dowiedziała się o Inicjacji. Właśnie tego się obawiała. Przemiany.

Zamknęła powoli oczy, próbując zdusić łzy. Nie chciała o tym wszystkim myśleć. Nie chciała ponownie przypominać sobie balu i wszystkiego, co się wtedy stało. Nie miała zamiaru przejmować się swoją chęcią przetrwania. Bo właśnie tym to wszystko było. Instynktem, czymś naturalnym, czym powinna się kierować. Zabij albo zostań zabity. Tak to wszystko się odbywało i Amaya nie miała zamiaru umrzeć na Inicjacji. Nie miała zamiaru.

Rai zdawał się lekko zmieszany po jej wyznaniu, jednak szybko się opanował i uśmiechnął lekko. Wydawało się, że po tych kilku zdaniach dużo lepiej się poznali. Mieli, chociaż jakąś podstawę, wiedzieli o sobie cokolwiek. Rai. Czy w zapomnianym języku Promienistych jego imię nie oznaczało nadziei?

~ ☾ ~

Czuł ostry dym w płucach. Dusił się. Kiedy przez dłuższy czas nie mógł zaczerpnąć tchu, miał wrażenie, że umrze.

Jednak nagle to uczucie zaczęło gasnąć. Jakby słabło, oddalało się daleko w czeluście świadomości. Zbliżał się do czegoś innego. Do światła.

Powoli otworzył powieki.

— Thalia, chodź tu szybko! — Lekko zachrypnięty głos, jednak z pewnością należący do kobiety, rozległ się nagle koło ucha Calliana. — Młodziak się obudził!

Zamrugał, gdy jasne światło zaczęło drażnić jego oczy. Kiedy ból głowy nieco zelżał i Callian zdołał przyzwyczaić wzrok, był w stanie dojrzeć, gdzie właściwie się podziewał. Próbował przypomnieć sobie, co się wydarzyło. Pamiętał, że ukrywał się w pniu drzewa. W końcu postanowił stamtąd wyjść. A później...

Przełknął głośno ślinę. Czyżby tak wyglądała Pustka? Z jakąś Thalią i skrzeczącym głosem przy jego uchu? Nie podobała mu się taka wieczność.

Wzdrygnął się, gdy nagle jakieś smukłe, długie palce zacisnęły się na jego ramieniu.

— Nie jest poparzony — powiedziała kolejna osoba. Pewnie Thalia — pomyślał. Nie mógł nic zobaczyć, światło wciąż go oślepiało, dlatego zamknął oczy i próbował się rozluźnić. Kolorowe ogniki tańczyły mu pod powiekami.

— Jakim cudem? Wiesz coś o tym?

— Torryn mówił, że jak go spotkał, wychodził z kryjówki. — Kobieta westchnęła. — Pewnie siedział tam od początku burzy. Ale potem jak wyszedł to pewnie, no wiesz...

Callian niechętnie podniósł się odrobinę i oparł o ścianę, mrugając przy tym szybko. Kiedy cofnął nieco głowę, otworzył szerzej oczy z lekkiego zdziwienia, gdy nie znalazł oparcia i ta poleciała bezwładnie do tyłu.

— Hej, spokojnie. Tu nie ma ścian. — Słodki, perlisty śmiech rozbrzmiał w małym pomieszczeniu.

Dopiero wtedy Callian odważył się spojrzeć na dwie kobiety siedzące przy materacu, na którym leżał. Jedna z nich — podejrzewał, że Thalia to ta o łagodniejszym wyrazie twarzy — uśmiechała się do niego pogodnie. Ciemne, brązowe oczy migotały szczęściem. Miała krótkie, gęste, kręcone włosy. Jej skóra była brązowa, jednak przysuwała Callianowi na myśl naturalne opalenie się słońcem, niż kolor skóry Słonecznych Elfów. Dziewczyna bawiła się dużym, okrągłym kolczykiem, gdy ponownie się odezwała:

— Przepraszam — wyszczerzyła się w ogromnym uśmiechu, odsłaniając białe zęby — pewnie nieźle cię wystraszyłyśmy.

Druga kobieta spojrzała na nią ukradkiem jakby zdziwiona słowami koleżanki. Takie zachowanie było do niej niepodobne, czy może reakcja, której spodziewała się Thalia, nie należała do naturalnych?

Dopiero wtedy Callian pozwolił sobie przyjrzeć się jej urodzie. Jej kolor włosów nieco go zdziwił. Widział podobne jedynie na rynku w Yaali, spotykając Orfanów z Cielesnym Darem. Były średniej długości, czarne u nasady i w połowie zamieniały się w bardzo jasną mysią szarość. Miała nieprzenikniony wyraz twarzy. Zdawało się, jakby była przy chłopaku z przymusu, jakby oddalała się myślami gdzieś daleko. Miała ciemne brwi, przez które wydawała się nieco ponura, choć Callian był przekonany, że po prostu odpowiednio odwzorowały jej charakter. Jedynka z łatwością wgryzła się nieco w dużą dolną wargę.

— Dlaczego... — zaczął, jednak jego głos się załamał. Miał wrażenie, jakby nie odzywał się przez dobrych kilka dni. Najprawdopodobniej pozbawiono go przytomności na jedynie dwie, trzy godziny. Zorientował się, że byli w namiocie. Z nieco otwartego przejścia przedzierał się mrok nocy.

Świetnie — pomyślał — zapadł zmierzch.

— Dlaczego cię nie zabiłyśmy? — Thalia dokończyła za niego i ponownie się uśmiechnęła. — Nie zabijamy — powiedziała krótko i wzruszyła ramionami.

— Przynajmniej staramy się nie zabijać tych, którzy na to nie zasłużyli — dodała ta druga, opierając głowę o lewą dłoń.

Kiedy to zrobiła, Callian zauważył połyskujące ostrza na jej dłoniach. Biegły wzdłuż jej ścięgien, wraz z palcami i wydłużały się nieco poza koniuszki niczym szpony. Zmrużył oczy, zaintrygowany. Co to właściwie było?

— To proteza — powiedziała sucho, jakby czytała mu w myślach. Chłopak podniósł na nią zdziwione spojrzenie.

— Eira dawno temu straciła swoje pazury, a walczenie jedynie zębami zrobiło się dla niej nudne. — Szturchnęła ją figlarnie i zaśmiała się krótko.

— Zębami? — wykrztusił, zdumiony. Spojrzał na nie, nie do końca rozumiejąc. Gdzie się właściwie znalazł i kim były te dwie kobiety? Dopiero po chwili dotarło do niego. Poczuł, jak cała krew w jednej chwili odpłynęła mu z twarzy. — Jesteście Vaankami — powiedział z trudem, głośno przełykając ślinę. Mimowolnie przypomniał sobie pouczenia Adary o zdziczałych, o Twenach i tym jak bardzo te bestie były niebezpieczne. Panika rozsiała się po jego ciele. Odgarnął cienką kołdrę i wystawił nogi poza łóżko, stawiając bose stopy na mokrej trawie. Te dziewczyny kompletnie nie przypominały zmiennokształtnych.

— Hej, nie panikuj — Thalia odezwała się do niego miękko. — Nie jesteśmy tu, by cię skrzywdzić. Tak naprawdę naszymi wrogami są tylko Tweni.

— Więc jaki był wasz plan na Inicjację? Jakim cudem nie chcieliście nikogo zabijać? — Odwrócił się do nich, już w pełni stojąc o własnych siłach i rozłożył ręce. — Czy wy wiecie, jak idiotycznie to brzmi?

Jednak przerwał, nie chcąc się dalej odzywać. Uderzyło w niego to, jak bardzo ten plan był podobny do ich własnego. Oni również nie chcieli nikogo zabić. Chcieli wstąpić do Zakonu dla własnych pobudek, nie by zostać zabójcami.

Westchnął przeciągle, uspokajając się nieco. Nagle zrobiło mu się słabo. Czuł, jak energia opuszcza jego ciało. Po chwili krew doszczętnie odpłynęła z jego twarzy, osłabienie uderzyło w niego gwałtownie, a w głowie urodził się intensywny ból. Nie do końca świadomy tego, co robił, usiadł z powrotem na łóżku i pochylił się nieco. Zamrugał szybko.

— Ty jakoś nie wyglądasz mi na zabójcę — odezwała się Eira. Przełożyła dwukolorowe pasmo za plecy i spojrzała na niego przenikliwie. — Po co takie chuchro przylazło na Inicjację? — Podniosła wysoko brew w wyzywającym geście. Dopiero wtedy Callian zmusił się, by podnieść na nią spojrzenie.

— Miałem do wyboru dwie opcje: albo wstąpienie do Zakonu, albo śmierć. — Wzruszył ramionami i wypuścił ze świstem powietrze. Przeczesał dłońmi gęste, złote loki, kręcąc nieco głową.

— Biedaczyna. — Thalia westchnęła krótko, kręcąc głową. Szczerze mu współczuła.

Callian jedynie zacisnął szczękę, skonsternowany. Nie spodziewał się, że spotka na Inicjacji trójkę ludzi, którzy postanowią go porwać i uratować przed deszczem pyłu i pewnie tuzinem przemienionych Księżycowych. Jednak właśnie. Dlaczego właściwie to zrobili?

Myśląc nad tym wszystkim, podniósł spojrzenie na Eirę, która studiowała koleżankę pogardliwym spojrzeniem. Pewnie nie pałały do siebie wielką sympatią. Odchrząknął, nie do końca pewien jak powinien zwrócić na siebie ich uwagę i otworzył niepewnie usta.

— Dlaczego ja? — Przetarł opuszką palca po czarnej wardze. — Dlaczego po prostu nie zostawiliście mnie tam w lesie i nie poczekaliście, aż ktoś inny mnie zabije? — Cała ta sytuacja wydawała mu się bardzo dziwna. Choć był łatwowierny, trudno mu było uwierzyć w ich argument.

Eira spojrzała niepewnie na Thalię, jakby upewniały się telepatycznie nad zgodnością ich postanowień. Obie westchnęły krótko i milczały przez dłuższą chwilę.

— Nie ma co tego przedłużać — odezwała się po chwili Eira i usiadła ciężko obok chłopaka. — Stwierdziliśmy, że przyda nam się mag.

~ ☾ ~

Torryn okazał się wysokim, chudym mężczyzną o dość dziwnym akcencie. Był żwawy i głośny — te dwie cechy już z początku uderzyły Calliana. Kulawy człowiek pojawił się w prowizorycznym namiocie w momencie, gdy chłopak zaczął mieć obawy w stosunku do wielkoduszności kobiet. Nie potrafił im tak po prostu zaufać, choć musiał przyznać, że ochrona przed Srebrzystymi sprawiała, że nie chciał ich opuszczać.

— Posłuchaj, chłopcze — usiadł tam, gdzie jeszcze kilka minut wcześniej siedziała Eira i jęknął — wiesz, gdzie się znajdujemy, tak? — Spojrzał na niego twardo, choć jego spojrzenie nie wyrażało większych emocji.

— No tak — odpowiedział, nieco zmieszany. — W lesie, pewnie gdzieś...

— Na pieprzonej Inicjacji! — przerwał mu, wypluwając z siebie małe strugi śliny. Dopiero wtedy Callian uświadomił sobie, że coś żuł. Tytoń? — I co się na tej Inicjacji robi? — Uśmiechnął i popukał się w czoło.

— Zabija? — ni to odpowiedział, ni zapytał. Czuł się jak idiota, musząc odpowiadać na tak proste i oczywiste pytania.

— No tak! — Poklepał go mocno po plecach. — A my cię nie zabiliśmy. — Wskazał na niego palcem i zaśmiał się, jakby właśnie postawił tezę na bardzo skomplikowane twierdzenie. — Więc nie masz się czego obawiać. Nie zabijemy cię. Jesteś bezpieczny.

— To dość...

— Dobra, posłuchaj — Eira postanowiła się wtrącić, widząc marne starania mężczyzny — nie będziemy cię tu trzymać. — Skrzyżowała ramiona na piersi i spojrzał na niego krzywo. — Nie ukrywam, przydasz nam się i zyskalibyśmy, gdybyś został z nami, ale nie zatrzymujemy cię. Zdecyduj. Wolisz zostać tutaj i przeżyć, czy wyjść na burzę i zostać rozszarpany przez Srebrzystych? Albo... no nie wiem, spalić się żywcem?

Callian zacisnął mocno usta. Ta cała sytuacja była dla niego niesłychanie niewygodna. Nie chciał im ufać, fakt, że go uratowali, nie wystarczał, by mógł tam po prostu zostać. Jednak przy ich boku był bezpieczny. Wiedział, że dużo łatwiej uda im się pokonać ewentualne niebezpieczeństwo. On sam nie miał szans. Westchnął głośno, przeciągle. Równie dobrze mogli okazać się dziwnymi psychopatami, którzy właśnie tak zabijali. Może mieli jakiś chytry plan, zamierzali wykorzystać jego magię, a potem go zabić.

Poczuł dreszcze.  Wypuścił ze świstem powietrze. Dla Amayi — pomyślał i zdecydował:

— Dobrze, w porządku. Pomogę wam, jeśli wy zrobicie coś dla mnie.

~ ☾ ~

Czuła, jak niepokój rośnie w niej do niewyobrażalnych rozmiarów. Po wielu godzinach, kiedy noc już dawno zapadła, oni nadal znajdowali się w jaskini. Nadal byli uwięzieni i nie mogli nic zrobić. Wraz z niepokojem wzbudziła się w niej frustracja. Gdyby nie ból, zmęczenie i coraz bardziej dokuczający głód, zdesperowana wybiegłaby na zewnątrz i poćwiczyłaby strzelanie do celu, albo wyładowałaby złość na pobliskim drzewie. Jaskinia wydawała się miejscem odciętym od rzeczywistości. Po pewnym czasie Amaya miała wrażenie, że to wszystko było jedynie złudnym kłamstwem. Fakt, że nie mogła zobaczyć nic, co znajdowało się poza kamieniami, tylko rozbudził jej wyobraźnię i naiwną nadzieję. Tak. To wszystko było tylko snem, tak naprawdę nie było prawdziwe. Nie miała przebitej nogi. Nie czuła bólu, czy ciepłej krwi. Czyżby zaburczało jej w brzuchu? Nie, po prostu się przesłyszała. Za chwilę się uszczypnie, zamknie oczy i policzy do dziesięciu. Po tym wszystkim obudzi się w niewygodnym łóżku w Zakonie. O nie. Obudzi się w swoim wielkim łożu, w Yaali. Renna przy niej będzie, nauczy się czegoś z Theronem i napije się gorzkich ziół u Renona. Tak, to była piękna wizja. Oddałaby wszystko, by jej marne marzenia się spełniły. Doceniłaby to, co miała, gdyby tylko cofnęła się o kilka tygodni. Powiedziałaby „tak" Adrielowi, byłaby przykładną księżniczką, byłaby szczęśliwa, miałaby matkę...

Zdusiła w sobie szloch i zacisnęła mocno dłonie, czując, jak rozpacz zaczyna dominować nad wszystkimi uczuciami, które wypełniały jej ciało. Łzy zebrały się pod powiekami, jednak odgoniła je szybko. Wypuściła ze świstem powietrze, próbując się uspokoić. Drżące westchnienie osiadło na jej rozwartych ustach. Zmrużyła oczy, nie mogąc nic dostrzec przez palące łzy. Oddech uwiązł jej w gardle, gdy próbowała zatrzymać szloch. Nie chciała płakać. Nie mogła pozwolić sobie na chwile słabości. Wiedziała, że przed sobą powinna mieć tylko jeden cel i dążyć do niego choćby po trupach. Zacisnęła mocno zęby, uspokajając się nieco.

Będziesz płakać — pomyślała — dopiero kiedy przejdziesz Inicjację.

Odwróciła się w stronę Raia, który poruszył się nagle. Podeszwy jego butów zazgrzytały na mniejszych kamieniach, a ten niewinny cichy dźwięk rozniósł się doniosłym echem po ścianach. Elf jęknął cicho, jednak ten odgłos wydał się Amayi bardzo głośny, ostro naruszał ciszę, która panowała przez dłuższy czas.

— Byłaś wtedy na balu, prawda? — odezwał się nagle, a jego głos był lekko zachrypnięty. Jego barwa sprawiła, że Amaya poczuła ciarki na plecach.

Nie rozumiała tego pytania. Wszechogarniająca cisza zaczęła ją drażnić, więc, pomimo wszystko, postanowiła odpowiedzieć.

— Tak — powiedziała jedynie. Zdziwiła się, jak bardzo jej głos był słaby, trząsł się nieco.

— Wieść o tym, co się stało, nie rozniosła się tak szybko. Ale zanim wyruszyłem do Zakonu, słyszałem o tym co nieco.

Amaya poczuła, jak jej serce zatrzymuje się na chwilę. Przez moment czas nie istniał, a w jej głowie rozbrzmiewały tylko jego słowa. Wiedziała, z czym to się wiązało. Wielka, ognista nadzieja zapłonęła w jej sercu żywym ogniem. Mogła się dowiedzieć, kto przeżył.

— Co dokładnie słyszałeś? — zapytała z zapałem. Czuła, jak gorące rumieńce rozlewają się na jej policzkach z podekscytowania. Jasne, zimne oczy błyszczały.

— Wiem, że to sprawka jakiegoś maga. — Wzruszył ramionami, jakby szczegółowe informacje na temat sprawcy w ogóle nie były ważne. — Wiem o mgle i myślę, że zabito wszystkich władców.

— I tych, którzy byli na balu, tak wiem. — Przytaknęła leniwie, walcząc z nawracającymi wspomnieniami. — Coś jeszcze słyszałeś?

— Ludzie mówią, że przejął władzę nad Yaalą. — Westchnął. — Podobno zastrasza Orfanów i nie ma zamiaru władać pokojowo. — Skrzywił się i strzepnął dredy, które spadły na ramiona.

— Nikt nie próbował nic z tym zrobić?

— Podobno ktoś próbował, wiem, że król Leven zataja informacje przed ludem, ale pewnie ma zamiar interweniować. No wiesz, ze względu na syna. Ale tak jak wspominałem: później wyjechałem do Zakonu, a tam nie dopływają żadne informacje, więcej nie wiem. — Wzruszył ramionami.

— Niewiadomo, czy ktoś przeżył? — zapytała, choć nadzieja powoli zaczęła ją opuszczać. — Królowa, król? Może księżniczki?

Rai spojrzał na nią podejrzliwie, milcząc przez dłuższą chwilę. W tamtym momencie Amaya nie przejmowała się, że mógł bardzo łatwo połączyć kropki. W końcu podała mu swoje prawdziwe imię i teraz dopytywała o władców Yaali. Wiedziała, że zrobi wszystko, by dowiedzieć się, kto przeżył. Możliwe, że Rai był jej ostatnią szansą.

— Mój ojciec służył w zamku — dodała po chwili, kiedy Elf podejrzanie długo siedział cicho. — Wydaje mi się, że jeśli królowie przeżyli, to może i on ocalał. — Udała, że głos jej zadrżał, jednak była słabą aktorką i finalnie wydała z siebie dziwny pomruk pomieszany z jękiem.

— Kim był?

Przełknęła głośno ślinę, myśląc pieczołowicie. Nie przewidziała takich pytań. Wiedziała, że jeśli będzie się za długo wahać, Rai z pewnością domyśli się, kim była.

— Doradcą króla — wypaliła. — Król nie ruszał się bez niego na krok. — Zaśmiała się nerwowo. — Ojca praktycznie w ogóle nie było w domu, ale kocham go. Już od wielu tygodni nie ma mnie w domu i nie miałam możliwości dowiedzieć się, czy przeżył. — Westchnęła.

Rai jedynie skrzywił się na tę wieść. Pewnie Amaya nie rozwiała u niego wszystkich podejrzeń, ale wiedziała, że małe przedstawienie zadziałało o niebo lepiej niż cisza.

— Spędzał z królem tak dużo czasu, że postanowił nazwać mnie na cześć jednej z księżniczek, wyobrażasz to sobie? — Poczuła dumę, kiedy fałszywe łzy zebrały się w kącikach oczu. — Szkoda, że wybrał tą z Mrocznym Darem. Imię Avis było lepsze, prawda? — Jej głos prawie się załamał. — Ona, chociaż miała Klasyczny Dar, bardziej do siebie pasowałyśmy.

Elf spojrzał na nią, marszcząc brwi, jakby zdziwiony pewnym faktem. Zamyślił się na chwilę, Amaya widziała, że nad czymś się zastanwiał, jednak nie skomentował tego, co powiedziała. Jej serce przyspieszyło nieco. Popełniła błąd, coś źle powiedziała.

— Przykro mi, ale nie słyszałem żadnych wieści. — Powrócił do przerwanego wcześniej tematu, jakby nic się nie stało. — Jesteś pewna co do zemsty? — zapytał, a jego ton zdradził Amayi, że pewnie kiedyś był w podobnej sytuacji. Wydawało jej się, że żałował swojego czynu. Jednak ona nie zamierzała żałować.

— Owszem — odpowiedziała pewnie, nie chcąc mu pokazać wahania. — Na tym balu straciłam rodzinę. Wszystkich, których kochałam. Jak myślisz, kto nie postanowiłby zemścić się po czymś takim? — Posłała mu lodowate, puste spojrzenie i podniosła brew w pytającym geście.

— Masz rację — westchnął — przepraszam.

Chciał coś dodać, jednak oboje zamarli, gdy usłyszeli drobne i bardzo ciche echo. To mogło być cokolwiek, może jakieś zwierzę, albo kolejny podmuch wiatru. Jednak z pewnością odznaczało się na tle naturalnych odgłosów na tyle, by wzbudzić ich podejrzenia. Czyżby to były kroki?

Amaya poczuła, jak strach zaczyna w niej rosnąć z każdym krokiem nieznajomego. Jednak szybko wzięła się w garść i chwyciła pewną ręką jedno z ostrzy przypiętych do pasa. Zdusiła okrzyk bólu, kiedy napięła łydkę, wstając. Rai szybkim gestem pokazał jej, by się nie ruszała. Podszedł bezszelestnie do przejścia i trzymając w dłoni broń, napiął wszystkie mięśnie, wyczekując.

Odgłosy stóp robiły się coraz bardziej wyraźne. Echo sprawiało, że wirowały w małym pomieszczeniu, w którym się znajdowali, jakby niewidzialna osoba biegała po ścianach. Amaya wzięła głęboki wdech, kiedy zdawało się, że w przejściu stanie Księżycowy Elf. Przygotowała dłoń do rzutu, jednak zamarła w połowie ruchu, kiedy nagle odgłosy ucichły. Rozpłynęły się, jakby ktokolwiek, kto do nich szedł, po prostu wyparował. Nie zobaczyła nikogo i przez dłuższą chwilę nic nie słyszała, więc przypięła z powrotem ostrze do pasa, zdumiona.

Kiedy się odwracała, prawie krzyknęła, gdy smukłe, zimne dłonie zacisnęły się na jej szyi. Brak powietrza zaczął palić jej płuca, gardło bolało praktycznie miażdżone pod naporem silnych dłoni. Amaya wytrzeszczyła oczy i wyciągnęła ręce przed siebie, próbując napotkać palcami napastnika. Jednak nie była w stanie. Nie mogła oddychać, czuła, jak powoli słabnie. Wierzgała, chciała się wyrwać, jednak była za słaba.

A jej napastnik nie miał ciała.

Jak przez mgłę zobaczyła Rai'a, który z rykiem rzucił się na Elfa. Przebił go czymś długim, jednak ten nawet tego nie poczuł. Ostrze przeleciało swobodnie, przecinając jedynie powietrze. Promienisty spojrzał na atakujący cień, zdumiony i chwycił go za eteryczne dłonie. Próbował szarpnąć, rozłożyć palce, by jego uchwyt się nieco rozluźnił. Jednak nic nie działało. Amaya posiniała na twarzy. Na jej białka wstąpiła krew, a z ust wydobywał się jedynie słaby jęk. Nogi zwisały bezwładnie, ręce powoli opadały, bez sił.

Rai wiedział, że miał coraz mniej czasu. Nie posiadał przy sobie broni, która była w stanie zabić Księżycowego w trakcie kolejnego etapu Zelśnienia, dlatego skupił się na Amayi. Cofnął się nieco i wiedząc, że może ją nieźle poturbować, rzucił się w jej stronę. W locie chwycił ją w pasie i próbował nieco przewrócić, by na niej nie wylądować, jednak nie zdołał tego zrobić. Dziewczyna opadła głucho na szorstką i wyboistą podłogę, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Nie otwierała oczu. Nie oddychała.

Nie po to oddawałem jej całą butelkę hesperisu, by teraz umierała! — przeszło mu przez myśl.

Wstał z cichym warknięciem, osłaniając Amayę swoim ciałem. Zlustrował pomieszczenie bystrym wzrokiem, jednak nie był w stanie dojrzeć napastnika. Wśród głębokich cieni jaskini Księżycowy był praktycznie niewidzialny.

— No dalej, zaatakuj mnie! — wrzasnął, czując wypełniającą go desperację.

Kątem oka zobaczył pewne poruszenie i odwrócił się w tamtą stronę gwałtownie. Wyciągnął przed siebie broń, choć boleśnie zdawał sobie sprawę, że się na nic nie zda. Nic nie zobaczył. Przed nimi rozciągały się jedynie ciemne, wilgotne ściany i nic więcej. Nie mógł nic dostrzec w rozciągających się cieniach. Wiedział, że gdzieś tam kryje się ten potwór.

Zmrużył oczy, gdy nagle z przejścia wydobyło się słabe światło, które wzmocniło się drastycznie po chwili. Osłonił twarz ręką, kiedy blask zrobił się zbyt jasny. Skulił się nieco, jednak uśmiechnął z satysfakcją, gdy usłyszał przeraźliwy krzyk Elfa. Odłamek Słońca piekielnie dobrze działał na cieniste istoty. Po chwili nic z niego nie zostało.

Kiedy blask przyćmił się nieco i po chwili kompletnie zgasł, Rai pozwolił sobie otworzyć oczy. Grupka ludzi, która przyszła mu na ratunek właśnie odsłaniała opaski na oczy, a wysoka kobieta o czarno-białych włosach opuszczała magiczny kryształ, który uratował ich wszystkich. Rai uśmiechnął się szeroko na ich widok. Rozłożył ramiona i podszedł do nich, po czym uścisnął szybko.

— Jest z wami Thalia? — zapytał, rozglądając się po twarzach grupy.

Eira przytaknęła jedynie, odwracając się do wyjścia.

— Opiekuje się naszym magiem. To on pomógł nam cię znaleźć i ochronił nas przed burzą. — Uśmiechnęła się tryumfalnie, jakby to wszystko było jej zasługą.

Rai jedynie przytaknął z aprobatą i podziwem. Ruszył szybkim krokiem do Vaanki, która stała, trzymając pod ramię wysokiego chłopaka. Na pierwszy rzut oka wydawał się dość wątły, słaby. Gdyby miał zgadywać, nigdy nie powiedziałby, że chłopak był magiem. Jednak nie zamierzał o tym dyskutować ani podważać słów Eiry. Musiał uratować Amayę.

— Chodź, młody. — Wskazał na niego i gestem dłoni nakazał mu podejść. — Thalio, twoja pomoc również się przyda.

Dziewczyna jedynie przytaknęła i ruszyła pewnie przed siebie, ciągnąc za dłoń Calliana.

— Gdzie są Pandora i Emric? — Odwrócił się na chwilę do Torryna, który stał oparty o ścianę i pogwizdywał cicho, kompletnie nie przejmując się zaistniałą sytuacją.

— Na zewnątrz — odpowiedział zdawkowo.

— Pilnują wejścia — dodała Eira.

Rai tylko mruknął coś pod nosem i przysiadł obok Amayi, która nadal się nie ruszała. Kiedy chłopak ujrzał, kogo właściwie mieli uratować, rzucił się w jej stronę i krzyknął:

— O, Kha, Amayo! — Opadł ciężko na ziemię i chwycił mocno dziewczynę za ramiona, po czym szarpnął nią lekko. — Amayo...

— Spokojnie — powiedział Rai, klepiąc chłopaka po ramieniu. Nie chciał zasypywać go pytaniami, dlatego zignorował fakt, że najwidoczniej przyjaźnił się z tą dziewczyną. — Została trochę podduszona, straciła przytomność. Thalia szybko postawi ją na nogi.

Dziewczyna już szukała czegoś w swojej torbie i po chwili wyciągnęła z niej mały słoiczek z nieco oleistą zawartością.

— Rai, odchyl jej głowę, proszę — odezwała się do swojego przywódcy i odkręciła nakrętkę.

Kiedy Elf zrobił to, o co prosiła, Thalia wlała do ust dziewczyny dziwną, lepką maź. Callian obserwował wszystko z wielkim powątpiewaniem, jednak trzymał mocno kciuki. Przez te kilka godzin Thalia zdążyła opowiedzieć mu co nieco o właściwościach leczniczych roślin. Przekonał się, że dobrze wie, co robi. Miał nadzieję, że i tym razem wszystko dobrze się skończy.

Spojrzał zaniepokojony na Amayę. Wyczekiwał jakichkolwiek oznak życia, jednak nic nie dostrzegał. Powiódł wzrokiem po jej sylwetce. Jego serce zamarło na dłuższą chwilę, gdy zobaczył na jej łydce ziejącą, podłużną ranę.

— On-na... — wyjąkał, kompletnie oszołomiony. Ból serca pozbawił go zmysłów.

— Została trafiona strzałą. Później coś na to poradzimy. Na razie musimy dostać się do portalu. — Spojrzał na Calliana znacząco i podniósł wiotką Amayę.

— Nie możecie teraz czegoś zrobić?! — krzyknął. Nie chciał, by jego przyjaciółka była w takim stanie. Nie mógł jej tak zostawić.

Rai chciał coś odpowiedzieć, Thalia już otwierała usta, jednak wszyscy zamarli, gdy Amaya powoli otworzyła oczy. Jęknęła cicho, gdy Callian ścisnął ją mocno za ramiona.

— Amayo, wszystko dobrze? Jak się czujesz? Możesz stać?

— To jest teraz nieważne. — Prychnął Torryn. — Jest nas coraz mniej, musimy dostać się do portalu. Bierz ją na plecy i idziemy! — Wypluł tytoń z ust i jako pierwszy wyszedł z jaskini.

Reszta tylko spojrzała po sobie. Jedynie Callian zignorował oschłą uwagę mężczyzny i gładził delikatnie dziewczynę po policzku. Objął ją w talii i razem z Rai'em pomogli jej wyjść z jaskini.

— Amayo już dobrze, zaraz będziemy w Zakonie. Tam ci pomogą.

Na ich widok Emric i Pandora, którzy stali przy wyjściu, ożywili się znacznie.

— Rai! Och, jak dobrze, że nic ci nie jest! — odezwał się entuzjastycznie Emric, bliźniak Eiry. Uśmiechnął się do siostry, która nawet nie zaszczyciła go spojrzeniem.

— Kto to? — zapytała niska, pulchna dziewczyna. Pandora — przypomniał sobie Callian.

— Kto jak kto, ale ty z nas wszystkich powinnaś się domyślić — powiedział sucho Rai, nieco żartobliwym tonem.

— Oczywiście, że się domyśliłam — odpowiedziała wyniośle, poprawiając okulary. — Po prostu chciałam zachować pozory...

— Dobra, wszystkowiedząca, nie przechwalaj się już tak — rzucił Torryn, poprawiając ciężki, gruby plecak. Na jego barkach wyglądał komicznie, sprawiał wrażenie trzy razy większego od niego samego.

— Chwila, możecie mi powiedzieć, co tu się w ogóle dzieje? — zapytał Callian. — Dlaczego idziemy do portalu? Na niebie nie ma żadnego znaku. A do końca Inicjacji zostały jeszcze z dwie, trzy godziny!

— Spójrz na niebo, chłopcze. — Torryn wskazał palcem ponad siebie i spojrzał na Calliana.

Nów się nie skończył.

Właśnie znajdowali się w wielkiej pułapce pełnej wygłodniałych, krwiożerczych bestii, które w trakcie nocy robiły się zabójczo niebezpieczne. Po prostu świetnie.

— Ale jak to...? — zdołał jedynie wydusić i poprawił Amayę na ramieniu.

— Zaplanowali to wszystko — powiedziała suchym tonem Pandora. — Pewnie nie chcą w Zakonie żadnych obcych, dlatego zrobili wszystko, by podczas Inicjacji przetrwały jedynie Księżycowe Elfy. — Pogładziła się po podbródku, mrużąc oczy w zamyśleniu. — To było do przewidzenia.

— Ale skopiemy im tyłki, jak już dostaniemy się do Zakonu. — Torryn zaczął zacierać ręce w niezdrowej ekscytacji.

— Nikogo nie będziemy za to kopać po tyłkach, Torrynie — odezwała się Thalia. Jej ton głosu, pomimo pouczenia, był miękki i lekki. — Pamiętaj, po co właściwie postanowiliśmy tam wstąpić.

— Nie chcę nikogo kopać po tyłku... — Emric zabrał głos. Dopiero po chwili dotarło do niego, że Thalia już zdążyła zakończyć ten temat.

— Więc jaki jest nasz plan? — Callian podjął przerwany wątek.

— Nasz?!— Wybuchnął nagle Torryn, jednak Eira mu przerwała:

— Spokojnie, bo za chwilę zapali ci się lont, bombo. — Przewróciła oczami i odwróciła się do Calliana. — Mamy zamiar znaleźć portal, zanim nas znajdą i zabić każdego, kto się do niego zbliży.

— Czy znalezienie portalu nie graniczy z cudem?

— Nie, jeśli masz w grupie małego geniusza. — Eira ruszyła znacząco brwiami i uśmiechnęła się figlarnie. — Pandora to mózg całej operacji.

— „Mózg operacji" to chyba małe niedopowiedzenie, nie sądzisz? Gdyby nie moja analiza i ryzykowne oraz jakże wnikliwe obserwowanie Srebrzystych, nigdy byśmy się nie dowiedzieli, gdzie są portale do Zakonu i kiedy właściwie odbywa się Inicjacja. — Założyła ręce pod obfitymi piersiami i z lekkim grymasem odwróciła się nieco od reszty grupy. — Swoją drogą, czy nie wydaje wam się, że Inicjacja w ostatni dzień roku to trochę śmiesznie głupi pomysł?

Kilka osób jedynie mruknęło coś niezrozumiale, inni po prostu zignorowali pytanie.

— Więc, gdzie właściwie idziemy? — Amaya podniosła głowę i spojrzała na Calliana niewidzącym spojrzeniem.

On zaskoczony jej przebudzeniem, chciał się z nią przywitać i zapytać jak się czuje, jednak został pociągnięty przez Eirę. Amaya zdawała się zdziwiona nagłym rozmnożeniem osób wokół niej. Chłopak widział, że ma wiele pytań, jednak była za słaba, by zadać jakiekolwiek.

— Później będziecie mieli czas na rozmowę — powiedziała chłodno, nadal ciągnąc go przed siebie.

— Mamy coraz mniej czasu, zrozum, mały. — Emric poklepał go wielką dłonią i uśmiechnął się ze współczuciem.

Pandora spojrzała w niebo, licząc pod nosem. Przytknęła palec do ust, zastanawiając się nad czymś intensywnie. Biało-różowe włosy mieniły się jasno nawet w tak nikłym świetle Księżyca. Złote oczy skrzyły się lekko, gdy skupiła się intensywnie. Po chwili otworzyła szerzej oczy, gdy uświadomiła coś sobie.

— Zostało tylko dwadzieścia osób.

Wszyscy przystanęli gwałtownie i odwrócili się w jej stronę.

— Co?!

— Dziewiętnaście — powiedziała, gdy jedna z gwiazd zgasła.

— Ruszmy się. — Torryn wyszedł naprzód. — Musimy tam dotrzeć, zanim ktokolwiek nas znajdzie.

Wszyscy przyspieszyli drastycznie. Amaya wlokła się powoli, ledwo stawiając nogi na ziemi. Rai i Callian ciągnęli ją za sobą, jednak nie mogli ich dogonić.

— Zostawcie ją! — Ryknął Torryn z dość dużej odległości. — Zostawcie i chodźcie, nie mamy czasu!

Rai już chciał im powiedzieć, by szli bez nich, jednak nagle coś poruszyło się drastycznie w krzakach nieopodal. Oboje zamarli, rozglądając się pieczołowicie, a Amaya jedynie mamrotała pod nosem, ledwo świadoma tego, co właściwie się działo.

— O co chodzi? — Emric krzyknął do nich, zastanawiając się, dlaczego nie ruszają.

Rai jedynie machnął na nich ręką, by sobie poszli. Wyciągnął miecz, zostawiając Amayę Callianowi i rozejrzał się.

— Znasz jakieś zaklęcia obronne? Możesz wyczarować, no nie wiem, kulę Świętego Światła? Miniaturowe Słońce? Supernovę? — Spojrzał na niego kątem oka i zaklął pod nosem, gdy Callian tylko zaprzeczył. — Eiro, Odłamek Słońca, teraz! — Wyciągnął rękę, by pochwycić kryształ, który miał unicestwić wszystkich Księżycowych.

Jednak Eira tylko pokręciła głową.

— Jest wyczerpany! — odkrzyknęła. — Już nie zaświeci!

Rai przeklął siarczyście i chwycił Amayę za wolne ramię. Ta jęknęła, już prawie rozbudzona i spojrzała na niego, zirytowana.

— Biegniemy!

Zanim Callian zdążył cokolwiek zrobić, Elf już zaczął biec. Praktycznie niósł Amayę, która opierała się na jego boku.

— Szybko! — Odwrócił się w stronę Calliana, chcąc upewnić się, że nie został schwytany.

Po kilku sekundach biegu, Rai był wdzięczny Callianowi za zaklęcie, dzięki któremu nie byli podatni na trującą pogodę. Już zapomniał, jak to jest biec i móc zaciągnąć się świeżym, niepalącym w płuca powietrzem. Gdy już biegli całą grupą, każdy starał się pomagać sobie nawzajem. Emric, wielki siłacz, niósł na ramieniu zgrabną Thalię. Eira ciągnęła za sobą kulawego Torryna, a Pandora była poganiana przez Raia, który biegł jako ostatni. Callian próbował pomagać sobie zaklęciami, jednak w tak dużym chaosie i stresie nie mógł wpaść na odpowiednie, by jakkolwiek pomóc sobie, czy innym.

Po kilku minutach Pandora nakazała im skręcić i zaczepiając się koszulki Emrica, spojrzała na niebo.

— Zostały tylko trzy osoby do zabicia! — krzyknęła, przerażona, gdy zobaczyła piętnaście migoczących gwiazd.

Wszyscy przyspieszyli drastycznie. Praktycznie słyszeli dyszenie Księżycowych tuż za ich plecami. Thalia, nadal siedząc na wielkich ramionach Emrica, sięgnęła po łuk i wyciągnęła strzałę z kołczanu. Naciągnęła ją na cięciwę i zmrużyła oczy, bardziej nasłuchując, niż wypatrując przeciwnika. Kiedy usłyszała krótki, jednak wyróżniający się szmer, strzeliła. Pocisk ze świstem przeleciał ponad głowami Pandory i Calliana, po czym wbił się boleśnie w udo Elfa. Ten krzyknął przeraźliwie i opadł głucho na ziemię. Nikt z nich się nie zatrzymywał. Musieli przeć do przodu, dostać się do portalu i obronić przed pozostałą szóstką.

— Czemu ciągniemy za sobą tę dziewczynę? Ona nas tylko spowalnia! — Torryn nie potrafił powstrzymać się od wrednych uwag. Odwrócił się na chwilę do Amayi, która studiowała go pogardliwym spojrzeniem. Już wtedy było wiadomo, że się nie polubią.

— Torrynie, przestań marudzić — Thalia skarciła go cicho. — Nie zostawiamy za sobą rannych!

Mężczyzna jedynie prychnął, powiedział pod nosem coś obraźliwego, jednak nie odezwał się ponownie.

~ ☾ ~

Kiedy znaleźli portal, do końca Inicjacji została niecała godzina. Czas niebezpiecznie się skracał, a do zbawiennej dwunastki zostały do zabicia dwie osoby. Wiedzieli, że zapewnili sobie wielką przewagę, przejmując portal. Nikt z nich nie miał pojęcia, co właściwie się stanie, gdy po wyznaczonym czasie zostanie ich więcej, niż wyznaczona liczba. Nikt nie miał zamiaru się tego dowiedzieć na własnej skórze, więc postanowili zabić wszystkich, których zobaczą i poczekać na resztę, by mogli wejść do portalu.

Przejście okazało się zwykłym portalem, z którym Amaya i Callian mieli już do czynienia. Jednak zamiast stojącego pierścienia, spotkali wielki, wypukły okrąg z kamienia, leżący beztrosko na ziemi.

— Zabijemy dwóch i jesteśmy w domu. — Emric usiadł ciężko na wystającym kamieniu i westchnął przeciągle.

Obok niego przycupnął Torryn, masując kikuta prawej nogi. Ściągnął protezę i gniótł w dłoniach kolano, pojękując przy tym cicho. Wszyscy byli wycieńczeni i głodni. Żadne z nich nie miało zamiaru tego ukrywać, jednak chcieli przeżyć, więc odsunęli marudzenie, spanie i jedzenie do momentu, gdy w końcu zostaną pełnoprawnymi akolitami Zakonu i będą mogli zatopić się we własnych łóżkach.

— Pierwsze, co zrobię, jak już wygramy, to zjem z trzy talerze zupy — powiedział słabo Emric, opierając policzek o dłoń i pochylając się nieco.

— Normalnie tyle jesz. — Prychnęła Eira.

— Po prostu mi zazdrościsz, że jem tak dużo i świetnie wyglądam. — Pokazał jej język i skulił się jeszcze bardziej, jakby chronił się przed zimnem, po czym rozejrzał się nieco, szukając niebezpieczeństwa.

Eira tylko przewróciła oczami, tym razem odpuszczając bratu.

Wszyscy czekali w napięciu. Wiedzieli, że tylko dwa życia dzielą ich od końca tego piekła. Pandora wciąż wpatrywała się w niebo, osaczona przez Emrica, Torryna i Eirę, by nikt nie zaatakował jej znienacka. Gdyby sytuacja się zmieniła, dziewczyna powiadomiłaby ich. Ona jako jedyna wiedziała, które gwiazdy oznaczają życia przyszłych akolitów. Uczyła się tego pieczołowicie jeszcze przed wyjazdem na Koniec Świata.

— Kim właściwie są ci ludzie? — Amaya pochyliła się w stronę Calliana, pytając go cicho. Nadal była osłabiona, czuła tępy ból, jednak świadomość, że to wszystko lada chwila może się skończyć, dodawała jej sił. — Znowu tak po prostu zaufałeś nieznajomym? — Podniosła na niego spojrzenie niebieskich oczu. Na jej bladej cerze piegi znacznie się odznaczały, Callian widział blado-fioletowe plamy pod oczami.

— Pomogli mi — powiedział stanowczo. Nie chciał, by Amaya pomyślała, że bezpodstawnie im zaufał. Choć w głębi serca wiedział, że właśnie tak było. — Posłuchaj, co miałem zrobić? Ochronili mnie przed burzą i Srebrzystymi. Bez nich teraz byłbym trupem. — Wzruszył ramionami, jednak dziewczyna zauważyła, że świadomość własnej śmierci przerażała go. — Oni chcieli mojej pomocy i ja też ich trochę wykorzystałem. Szukaliśmy wszystkich pod jednym warunkiem: pomogą mi cię znaleźć i zapewnią nam wejście do portalu. — Uśmiechnął się do niej ciepło.

Amaya, próbując walczyć ze wszystkimi zahamowaniami i nawykami, przytuliła mocno Calliana. Zacisnęła powieki, nie chcąc płakać.

— Dziękuję ci — szepnęła, wdzięczna.

— W końcu od tego jestem, nie? — Odsunął się nieco i pierwszy raz od dłuższego czasu uśmiechnął się szczerze. — Nie pozwolę ci tak po prostu odejść.

Nagle w grupie nastało poruszenie. W mroku, który zdążył nieco zblednąć przy nadchodzącym wschodzie, wszyscy zauważyli ruszające się sylwetki. Ręka Amayi zatrzymała się w połowie drogi do dłoni Calliana. Ostatnio, dzięki rozwinięciu Daru, czuła się wolna i bardziej swobodnie obchodziła się ze swoimi zdolnościami. Jednak musiała pamiętać, by nikogo nie dotykać. Nadal nie mogła sobie na to pozwolić. Tym bardziej w sytuacji zagrożenia.

Wszyscy wstali, byli gotowi do walki, jednak nadal dobrze nie widzieli wroga.

— Został tylko jeden! — krzyknęła Pandora, widząc gasnącą gwiazdę, zignorowała kolejną słabo migoczącą.

— Dajcie mu przejść! — odezwał się nagle Rai.

Wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni.

— Co? Ale przecież.... — zaczęła niepewnie Thalia, jednak przywódca jej przerwał.

— Dajcie mu przejść, nie zabijajcie pierwszych czterech osób. — Spojrzał po twarzach wszystkich zgromadzonych z poważnym wyrazem twarzy.

Pandora przez chwilę analizowała jego decyzję i po kilku sekundach odpowiedziała tonem pełnym aprobaty:

— Tak, Rai ma rację. Dajmy przejść pierwszym czterem osobom, wtedy ostatnia wpadnie w nasze ramiona, a my zdążymy przejść Inicjację. Lepiej na nią czekać z pełną grupą.

Księżycowy Elf, który najwyraźniej słyszał ich rozmowę, zatrzymał się nagle. Jego sylwetka była ostra, na skórze migotały gwiazdy, a dwie pary oczu wlepiały w nich swoje spojrzenie. Ogon Srebrzystego miotał się na wszystkie strony. Pazury wyginały się nieco, długie i ostre.

— Ruszaj się albo się rozmyślimy! — krzyknęła do niego Eira, pokazując własne szpony, w rzeczywistości będące stalowymi protezami.

Chłopak nie do końca przekonany postąpił kilka niepewnych kroków w ich stronę. Po chwili skorzystał ze swojej Nocnej Natury i rozpłynął się jak cień, po czym pojawił idealnie na środku okręgu. Kilka osób wzdrygnęło się nieco, jednak nikt nic nie powiedział.

— Jestem...

— Nikt tutaj nie chce znać twojego imienia — powiedziała ostro Eira, nawet na niego nie patrząc. Wszyscy wyczekiwali kolejnych osób. Jednak byli czujni wobec nowoprzybyłego.

— Idą następne! — Pandora krzyknęła głośno i wszyscy zaczęli się rozglądać, wypatrując kolejnych Elfów.

— Chodźcie do nas, a będziecie ostatnią dwunastką! — krzyknął do nich Rai. Nikt nie mógł ich dojrzeć, jednak po dziwnych cieniach i poruszaniu się krzaków, wiedzieli, że ktoś się tam czaił.

Na całe szczęście pokazała się przed nimi ostatnia bezpieczna trójka. Nie trzeba było im długo tłumaczyć i przekonywać, by dołączyli do grona tych, którzy z pewnością przeżyją Inicjację. Wiedzieli, że muszą zabić tylko kolejnego Elfa, by portal się uruchomił i przeniósł ich wszystkich w jednej chwili do Zakonu. Przez następnych kilka minut cała grupa stała w napięciu, obserwując otoczenie.

W powietrzu wisiało napięcie, gęsta atmosfera przeplatała się z ciepłym powietrzem. Wszyscy dyszeli ciężko, zaglądali w zakamarki, słysząc najmniejsze szmery. Nikt nie ruszał się z kręgu, nie chcieli ryzykować. Trzymali się w zwartej grupie i czekali.

Nagle coś się poruszyło. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, Elf zaatakował. Rai w ostatniej chwili odparował cios. Choć tak naprawdę wyciągnął rękę przed siebie i napotkał mgłę, jedynie cienistą rękę, przez którą jego broń przeleciała na wylot.

— To Zelśniony! — ryknął, wściekły. Właśnie tego się obawiał, kolejnego Zelśnionego, którego nie będą mogli zabić bez Odłamka Słońca.

— Co robimy?! — krzyknęła przerażona Thalia.

Wiedzieli, że muszą zabić go szybciej, niż on któregokolwiek z nich. Jeśli tylko zabije jednego z ostatniej dwunastki, wszyscy przeniosą się do Zakonu. Razem z nim.

Od tamtej chwili wszystko potoczyło się bardzo szybko.

Torryn wyciągnął sztylet zza pazuchy.

W głowie wciąż miał widok spowalniającej ich Amayi. Dziewczyny, która i tak już była na granicy śmierci.

Wiedział, że zwykłym ostrzem nie zabije Księżycowego Elfa. Musiał wybrać z pomiędzy tych, których rzeczywiście mógł zranić.

Zrobił tylko jedno, szybkie pchnięcie.

Kombinezon Amayi zalał się krwią momentalnie. Obraz przed jej oczami zawirował, zasłabła. Mężczyzna dobrze wiedział, gdzie powinien trafić, by szybko ją zabić.

Cień zaatakował.

Widziała tylko intensywne światło, nawet ostry ból oddalił się w czeluściach jej świadomości.

W powietrzu rozległ się krzyk.

Portal się aktywował.

Do Zakonu dostała się ostatnia dwunastka.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top