Rozdział 15 Otchłań

Dzień Zjednoczenia.

Trzysta lat po Początku Istnienia wszystkie Elfy mieszkały razem na Shonarze. Pomimo odmienności, żyły wspólnie na gorących piaskach pustyni. Nad złotym morzem unosiła się dumnie wielka, latająca wyspa, która lewitowała na krysztale, podarowanym przez Bogini – Allanię. Raavia była pierwszą stolicą Elfów, jednak udało jej się przetrwać jedynie trzysta lat.

Wtedy panowały inne czasy w całym Altoris. Promieniści i Srebrzyści próbowali razem prosperować na połowie Gishy. Krasnoludy zdążyły się już zaszyć w odmętach gór, nie wykorzystując latającego kamienia, przez co nie posiadały dumnej i wyniosłej stolicy, jak reszta. Ludzie już wtedy mieszkali na tych samych terenach co malutcy, co nie zmieniło się przez ponad najbliższe dwa tysiące lat. Orfanie żyli na całym kontynencie Vaedii i pomimo większego dostępu do surowców, nie byli w stanie polepszyć własnej gospodarki i wciąż byli uważani za słabych i nieporadnych. Vaanie żyli w zgodzie z większością narodów. Byli kompletnie innym społeczeństwem i ich sposób postrzegania świata zmienił się drastycznie w ciągu kolejnych lat.

Elfy, pomimo tego, że od Początku Istnienia mieszkały razem, różniły się od siebie. Promieniści byli jak zawsze snobistyczni, pewni siebie i już wtedy gorliwie modlili się do swojej Bogini Słońca – Stehny. Srebrzyści nie radzili sobie tak dobrze w ekstremalnym klimacie Gishy. Już wtedy byli bardziej delikatni i zdecydowanie dostosowani do zimnych i surowych terenów, które panowały na południu Vaedii, czy na skraju Lao. Różnili się od Słonecznych Elfów praktycznie wszystkim od wyglądu, kończąc na poglądach czy wierzeniach. Byli innymi rasami, które nie mogły się ze sobą dogadać. Promieniści okazali się egoistami. Nie chcieli przenosić swojego domu i stolicy dla Księżycowych, nawet gdy okazało się, że wielu z nich zaczęło umierać przez niesprzyjający klimat. Po trzystu latach postanowili przypieczętować pokój, który prawie rozpadał się w ich narodzie i stworzyli Dzień Zjednoczenia. Mieli zamiar pogodzić się przed wszystkimi, całym swoim narodem i pokazać, że pomimo wszystko mogą żyć razem.

Jednak nie taki koniec był im pisany. Wiele Elfów nie mogło wyobrazić sobie przyszłości na piaskach Shonary. Żaden ze Srebrzystych nie mógł tam swobodnie żyć, męczyli się na gorącu. Wcześniej nie chcieli opuszczać swojego domu, ponieważ byli słabi i zależni. Po czasie, gdy Zakon Krwi rozrósł się nieco i niektórzy nabrali niezbędnych zdolności dotyczących walki, czy przetrwania, postanowili się rozstać i zawalczyć o swoje miejsce w Altoris. Dzień Zjednoczenia okazał się porażką i nie zakończył się tak, jak większość oczekiwała. Wszyscy ci, którzy nie mogli więcej żyć pod ogromnym Słońcem, opuścili swój dom, zmierzając w kierunku Vaedii, kontynentu Orfanów.

Opuszczenie Shonary przez połowę populacji okazało się końcem dla Raavi. Cała stolica została zniszczona przez zamieszki i buntowanie się Srebrzystych, jednak to, co stało się później, wstrząsnęło całym narodem Promienistych. Górna Raavia, wyspa, na której mieszkał król ze swoją rodziną, spadła. Roztrzaskała się i zabiła władców, dewastując Dolną Raavię. Ten dzień okazał się najgorszym i najbardziej wstrząsającym w całej historii Słonecznych Elfów. Ludzie przez wiele setek lat mówili, że to przez rozstanie się dwóch ras. Bogini podarowała kryształ Elfom, Księżycowym i Słonecznym. W momencie, gdy na Shonarze mieszkali jedynie Promieniści, jego moc się zbuntowała i po prostu przestał działać, zabijając tysiące istnień.

Jednak każdy koniec przynosi nowy początek. Potomek króla, Ellanella I, przeżył. Okrzyknięto go nowym władcą i ocalali oczekiwali od niego znalezienia rozwiązania. Wszyscy, którzy w tamtym okresie mieszkali w Raavi, nie mieli gdzie żyć. Stracili swój dobytek, a niektórzy rodziny. Kyraal I, drugi z trzech synów władcy, musiał znaleźć odpowiedź. Zaczął się modlić.

Podobno jego modlitwa była najbardziej gorliwą i najdłuższą w historii całego Altoris. Mówił do Stehny, prosił ją o pomoc i próbował dowiedzieć się cennych informacji, które pomogłyby mu znaleźć nowy dom. Po dwunastu dniach ciągłej modlitwy, prośby Kyraala nareszcie zostały wysłuchane. Bogini Słońca pokazała mu obraz. Widniały na nim dwie podobne do siebie góry, które stały obok siebie w niewielkiej przerwie. Daleko za nimi wschodziło Słońce i oblewało pustynię jasnym blaskiem. Nowy władca wiedział, gdzie się udać. Od razu z całym swoim narodem ruszył w podróż, która pochłonęła wiele żyć.

Po kilku miesiącach tułaczki na pustyni, Kyraal I z garstką ocalałych dotarł do Etrilu – miasta Pierwszych Gór. Pomiędzy nimi, na potężnym moście, wybudował zamek i tam zamieszkał wraz ze swoją żoną. Etril stał się nową stolicą, która przetrwała tysiące lat. Wraz z tym pięknym wydarzeniem Shonara zyskała herb: dwie góry i słońce, wschodzące za nimi.

Natomiast Księżycowe Elfy z łatwością zabrały Orfanom połowę kontynentu. Zajęło im to kilka lat, jednak po dłuższym czasie udało im się zadomowić w zimnym klimacie Yuny. Zaczynali nowe życie w zupełnie nowym miejscu i z nowym nastawieniem. Po całym wydarzeniu Srebrzyści postanowili zadbać o bezpieczeństwo swojego kraju i powoli budowali Zakony na odpowiednich granicach. Nie czuli, że polegli. Mieli nowy dom, a to doświadczenie sprawiło, że uwierzyli w swoją waleczność. Sięgnęli głęboko w swoje korzenie, do momentu ich stworzenia i postanowili poświęcić życie Rhei – Bogini Śmierci. Ich triumf zwiększył lewitujący kamień, na którym mogli wybudować swoją stolicę. Krasnoludy, z racji tego, że zaszyły się w podziemiach, nie wykorzystali go i w ramach podziękowania za dawne dzieje, podarowali magiczny przedmiot Srebrzystym. Dzięki temu Księżycowe Elfy zyskały Górne Rheip, które od tamtej pory zawzięcie bronili i nigdy nie zostali podbici.

Wiele zmieniło się w Altoris od tamtego czasu, jednak żadne z Elfów nie zapomni momentu, od którego to wszystko się zaczęło.

— Bardzo dobrze — powiedział łagodnie Theron, przyglądając się Amayi z podziwem.

Młoda i łagodna twarz dziewczyny rozpromieniła się w uśmiechu. Podniosła nieco podbródek, dumna z siebie. Uczyła się o Dniu Zjednoczenia i straszliwie bała się testu, który przygotował dla niej nauczyciel. Jednak podołała. Całe szczęście.

— To koniec? — zapytała Amaya z nieskrywaną nadzieją, poprawiając się na zdobionym krześle, obitym jednym z najbardziej delikatnych materiałów, jakie znała.

Theron przytaknął jedynie, mrucząc coś do siebie. Wtedy miał jedynie siedemdziesiąt lat, co sprawiało, że wyglądał, na trzydzieści, wchodząc w Wiek Zatrzymania, który rozpoczynał się od wczesnych sześćdziesięciu lat. Księżniczka znała go już od swoich piątych urodzin i wciąż nie mogła się nadziwić efektowi Wieku Zatrzymania. Od długiego czasu w ogóle się nie starzał. Jedynie coraz dłuższe włosy sprawiały, że upływ czasu był na nim widoczny. Żadnych więcej zmarszczek, żadnych siwych włosów i jeszcze ponad sto lat do przeżycia. Amaya nie mogła się nadziwić, jak bardzo ich życie było długie. Już od pewnego czasu zastanawiała się, jak właściwie je spełni.

Marzyła o przygodzie. Chciała przeżyć jak najwięcej i jak najlepiej wykorzystać czas, który jej dano. Poczuła ukłucie w sercu na samą myśl. Rozejrzała się ukradkiem. Była uwięziona. Przez swój Dar nie mogła opuścić zamku. Wiedziała, że nie przejdzie przez jego próg jeszcze długi czas, jednak miała nadzieję. Theron i Renna wciąż powtarzali, że to kwestia czasu, że pewnego dnia przez drzwi przejdzie jej mama lub ojciec. Nareszcie ich pozna i razem z nimi odejdzie i już nigdy nie wróci do tego więzienia. Codziennie, każdego dnia, łudziła się, że ta chwila nastała. Za każdym razem, gdy służąca otwierała drzwi do jej pokoju, albo Theron przychodził na kolejną lekcję, kruche serduszko zatrzymywało się na chwilę, myśląc, że to już czas.


Kilka tygodni po skończeniu siedmiu lat pożegnała się z królewskim życiem. Była pośród tych samych ścian już prawie trzy lata. Umiała rozpoznać twarze zaledwie czterech osób, z czego jedną z nich była ona sama, a dwoma pozostałymi służąca i Theron. Czwartą był oczywiście strażnik, który stał przy wejściu do jej pokoju przez praktycznie cały czas, by nie zostawała sama.

Theron nadal siedział przy jej stole, pogrążony w myślach. Amaya, chcąc zagarnąć dla siebie nieco jego uwagi, wyciągnęła dłoń w stronę ręki mężczyzny, zdjęła rękawiczkę i dotknęła szorstkiej skóry. Nauczyciel podniósł na nią spojrzenie, otworzył szeroko oczy i cofnął rękę jak oparzony.

— Boisz się — wydukała po chwili, gdy emocje panoszące się w sercu Therona ucichły nieco, pozwalając jej mówić. — Dlaczego? — Przechyliła nieco główkę, nie rozumiejąc. — Dlaczego się mnie boisz? — powtórzyła, a w dużych, niebieskich oczach zebrały się łzy.

Mężczyzna oddychał szybko, płytko. Nadal spoglądał na nią ze strachem i lekką odrazą. Przyciskał do siebie dłoń, jakby dzięki temu mógł pozwolić na to, by Amaya już nigdy jej nie dotknęła.

— Nie powinnaś tak robić — wycedził po chwili, rozluźniając się nieco.

Westchnął ciężko, widząc zdruzgotaną Amayę. Nie miała pojęcia, dlaczego ludzie się od niej odsunęli. Już wcześniej on i Renna próbowali jej wytłumaczyć, z jakiego powodu władcy postanowili zamknąć ją w pokoju, z dala od świata. Jednak ona nie rozumiała. Nie chciała rozumieć. Nie mogła przyjąć do siebie świadomości, że Erin i Zemira odwrócili się od niej, jakby była nikim. Jakby w ogóle jej nie kochali.

Dziewczynka spojrzała na swoje dłonie z odrazą i wstała chwiejnie z krzesła, bez przerwy się im przyglądając.

— Nienawidzę was — szepnęła, drżąc z wściekłości. Podniosła wzrok i po chwili jej spojrzenie napotkało ścianę naprzeciwko. Niewiele myśląc, krzyknęła głośno i naparła w jej stronę.

Uderzyła pięścią w fioletową powierzchnię. Nikły ból rozlał się po jej knykciach i dalej, jednak zignorowała go. Złość wrzała w jej żyłach i dodała jej odwagi i siły, by włożyć w to nieco więcej wysiłku. Druga ręka trafiła z większą prędkością i impetem, przez co odrętwienie zaatakowało jej palce. Syknęła krótko, jednak amok sprawił, że coraz szybciej biła ścianę, odgradzając się murem od bólu.

— Nienawidzę! — wrzasnęła, zanosząc się płaczem. Miała tego dość. Miała dość swojego życia. Daru, przez który nie miała kontaktu ze światem. Chciała się go pozbyć. Miała tego dość...

Theron znalazł się obok niej i szybkim ruchem ręki zatrzymał strażnika, który zaczął kierować się w ich stronę. Chwycił Amayę za ramiona i odwrócił ją do siebie, zmuszając, by spojrzała mu w oczy. Jego spojrzenie było pełne strachu i przerażenia, jednak Amaya dostrzegła tam również współczucie. Nauczyciel bez słowa przygarnął ją do siebie, zamykając w ciasnym uścisku. Dużą dłonią przyciskał jej plecy do siebie i położył głowę na zgięciu pomiędzy szyją i barkiem.

— Nie mów tak — wyszeptał słabo. Wydawało się, jakby jego ciałem również wstrząsnął szloch, jednak Amaya nie była wtedy pewna, cała drżała z bólu i przerażenia. — Amayo, nie mów tak — powtórzył, odsuwając się od niej na długość ramienia. Spojrzał jej w twarz i po chwili przeniósł wzrok na dłonie.

— Nie chcę tego Daru. Nie chcę tak żyć — wyjęczała, z trudem łapiąc powietrze. Pociągnęła głośno nosem, po czym skrzywiła się, gdy Theron dotknął rany.

Jej palce były zaczerwienione, większość powyginanych w dziwnych kierunkach. Skóra na knykciach otworzyła się w niektórych miejscach, wypuszczając z rany nieco krwi. Mężczyzna przykrył jej dłonie swoimi i uśmiechnął się do Amayi ciepło.

— Nie musisz być skazana na życie tutaj — mówił monotonnym tonem, jednocześnie uzdrawiając jej rany. — Pamiętaj, co ci tłumaczyliśmy. Twój Dar jest niebezpieczny. Jeśli zdusisz go w sobie, wszystko powinno się ułożyć. — Uśmiechnął się i opuścił dłonie, gdy palce dziewczyny ponownie były w poprzednim stanie.

Amaya nie zwróciła na to uwagi. Słysząc słowa Therona, mogła myśleć jedynie o tym, co powiedział.

Zdusić go w sobie...

Kolejnego dnia Amaya siedziała na swoim łóżku nieruchomo jak w transie. Na dłonie miała naciągnięte najdłuższe rękawiczki z jej kolekcji. Nie odzywała się nieproszona i nie chciała rozmawiać o tym, jak się czuje. Z jej oczu znikł poprzedni entuzjazm i szczęście. Spojrzenie przysłonił jej tylko jeden cel: wydostanie się z tego więzienia.

Theron, widząc ją w takim stanie, nie miał pojęcia, czy popełnił błąd. Wiedział jedynie, że zmienił ją na zawsze.

~ ☾ ~

Gdy powieki odsłoniły niebieskie oczy, spojrzenie zaszyła mgła. Do Amayi powoli napływały wszystkie emocje, które tak gwałtownie dostały się do jej umysłu w momencie, gdy Elnath dotknął jej policzka. Złość, czysta furia mieszająca się z głęboką i rozpruwającą rozpaczą. Dwa dominujące uczucia, które walczyły o pełnię władzy.

Wzdrygnęła się na samą myśl. Przed jej oczami stanęła tafla wody, która w ciągu kilku sekund przemieniła się w rozmytą plamę. Do jej płuc ponownie napłynęła woda i dziewczyna podniosła się gwałtownie, zanosząc się kaszlem. Przytknęła zimną dłoń do spoconego czoła i przymknęła oczy, kiedy sen pojawił się nagle w jej umyśle.

To nie był sen — pomyślała — to wspomnienie.

Ciarki przebiegły po jej ramionach i uciekły aż po kręgosłupie. Amaya skrzywiła się, nie chcąc przypominać sobie tego wszystkiego po raz kolejny. Nie chciała przechodzić przez to jeszcze raz. Nie miała siły. Podniosła zmęczone spojrzenie, z całych sił próbując ignorować kłębiące się w niej emocje i otworzyła szeroko oczy, gdy spostrzegła, że ktoś siedział przy jej łóżku.

Callian leżał w fotelu, oparty wygodnie. Jego twarz została przysłonięta przez burzę loków, a usta otworzyły się odrobinę, wypuszczając cicho jego miarowy oddech. Długie, brązowe rzęsy rzucały cień na jego policzki i mimowolnie Amaya podążyła wzrokiem za źródłem światła. Wyjrzała zza okno. Właśnie świtało.

Pokręciła głową i przysunęła się na krawędź łóżka. Czuła, jak z każdą chwilą coraz więcej zmartwień i wspomnień do niej powraca. Zacisnęła mocno pięść i podeszła do okna, które otwierało przed nią nieco więcej przestrzeni. Oparła rękę o zimną, białą ścianę i wbiła wzrok w spokojny ocean, rozpościerający się dalej niż mogła dojrzeć. Ból ścisnął ją za serce, gdy pomyślała o domu, kiedy przywołała widok matki i reszty rodziny. Ich twarze, świadomość obecności pokierowały jej myśli do czegoś, z czym walczyła przez całe życie. Do lat w zamknięciu, odizolowaniu, do których nigdy nie chciała powracać.

Spojrzała na swoje dłonie: odsłonięte, bez rękawiczek. Jedna, przerażająca myśl sprawiła, że palce zaczęły drżeć. Muszę go w sobie zdusić — pomyślała, przywołując słowa Therona — wtedy wszystko będzie dobrze. Opuściła gwałtownie dłonie, pozwalając im zwisać wzdłuż ciała i oparła się z westchnieniem o ścianę. Nie chciała już płakać. Nie chciała bez przerwy powracać do tego wszystkiego, co się stało. Nie chciała być słaba. Nie chciała...

— Już wstałaś.

Ledwie słyszalny, niewyraźny głos Calliana sprawił, że Amaya spięła wszystkie mięśnie. Odwróciła się w jego stronę i zmusiła do sztywnego uśmiechu. Poprawiła kosmyk, wsuwając go za ucho i podeszła do przyjaciela. Dopiero wtedy zmęczenie sprawiło, że zachwiała się nieco i oparła się o szafkę nocną.

— Powinnaś jeszcze odpocząć. — Callian spojrzał na nią z troską i wyciągnął rękę, chcąc asekurować jej upadek. — Martwiłem się, że nie wybudzisz się za szybko. — Jego brwi ściągnęły się w grymasie zaniepokojenia. Chłopak zacisnął mocno szczękę, widząc, jak dziewczyna ze stękiem siada na łóżku.

Amaya, jakby z przyzwyczajenia uśmiechnęła się nieco, po czym podniosła wzrok na przyjaciela. Starała się, by jej mina była beztroska i nie wyrażała nic, co skrywała głęboko w sobie.

— Wszystko dobrze, potrzebuję tylko chwili i jestem gotowa. — Wypuściła powietrze ze świstem i ponownie oparła się o ramę łóżka, rozciągając nogi na materacu. Po chwili jej mina stężała, oczy pociemniały i gdy przełknęła ślinę, odważyła się powiedzieć: — Jak właściwie...? — Nie mogła się zmusić, by reszta pytania przeszła jej przez gardło, na szczęście Callian zrozumiał.

— Podobno Adara cię znalazła. Nie wiem dokładnie, jak to wyglądało, ale skończyło się na tym, że Tkacz Krwi cię uratował. — Podczas mówienia chłopak potakiwał lekko i wpatrywał w jeden punkt na ścianie. Jakby nie mógł spojrzeć na Amayę, bo jej widok jedynie przypominał mu o tym, co czuł, gdy dowiedział się, że mogła umrzeć. Przetarł dłonią twarz z długim westchnieniem i zamknął oczy jakby zmęczony tym widokiem. — Tkacz z ledwością cię uratował. Mówił, że jeszcze chwila i... — urwał. Jego głos drżał. Wciąż odwrócony w ten jeden punkt, przełknął ślinę, a jego gardło poruszyło się gwałtownie. Pokręcił głową, jakby nie mógł uwierzyć. Po dłuższej chwili odwrócił się w stronę Amayi. Bursztynowe oczy pociemniały, wtedy ich odcień przypominał dziewczynie barwę drzew, które spotkali na Ziemiach Niczyich lub odcień kasztanów. Nijak nie przypominały pogodnego spojrzenia oczu Calliana, które kojarzyły jej się z promieniami słońca, przebijającymi się przez stare, dobre whiskey.

Jej mina złagodniała. Ścisnęła mocno usta, jednak po chwili uśmiechnęła się pocieszająco do chłopaka. Myśl, że mogła umrzeć, przerażała ją, ale w jej ciele biło się również inne przekonanie. Przekonanie mówiące o tym, że zasługiwała na śmierć.

Nagle drzwi do pokoju otworzyły się z łoskotem i do środka wparowała pewna Elfka. Callian wstał gwałtownie z wygodnego siedzenia, a Amaya spięła się cała, przygotowując się do ataku. Z początku nie potrafiła rozpoznać gościa, jednak po chwili przypomniała sobie łagodną, podłużną twarz Adary.

Dziewczyna odwróciła się w ich stronę i uśmiechnęła szeroko. Zamknęła za sobą drzwi, jednak nie przymknęła ich do końca, ponieważ w progu stanęła Vaia. Jej ponura mina wyłaniała się spomiędzy framugi i ściany. Odepchnęła napierające na nią drewno i weszła do środka, marudząc pod nosem. Jednym machnięciem ogona zamknęła je za sobą, po czym usiadła na stołku, który stał przy nogach łóżka.

— Jak się czujesz? — Adara z troskliwym wyrazem twarzy usiadła przy nogach Amayi i pochyliła się w jej stronę. Położyła dłoń na udzie dziewczyny, wpatrując się w nią intensywnie. — Podobno Tkacz z ledwością cię uratował. — Jej dłoń zacisnęła się mocniej z przejęcia. Dziewczyna skrzywiła się nieco.

— Lepiej mnie nie dotykaj — powiedziała jedynie, usilnie próbując się zmusić do uprzejmego tonu. — To właśnie przez mój Dar doszło do tego wszystkiego. — Pokręciła głową i zmrużyła oczy. Nienawidziła być podatna na jego działanie.

Ta wiadomość zdawała się jedynie podwoić zaniepokojenie Adary. Elfka westchnęła i pokręciła głową. Jasne włosy zatańczyły wokół jej ciała, a długie, czarne rzęsy przysłoniły na dłuższą chwilę jej oczy, gdy opuściła spojrzenie.

— Co właściwie strzeliło temu Elnathowi, by włazić do damskiej łaźni i jeszcze cię nachodzić? — Vaia prychnęła, poirytowana.

Amaya jedynie spojrzała na nią zdumiona. Skąd wiedziała, że to była sprawka Elnatha? Czyżby został tam aż do przyjścia Adary?

— Skąd wiesz o Elnathie? — zapytała krótko.

— Widziałam go. — Wzruszyła ramionami, jakby ta informacja była oczywista. — Właściwie, to Adara go widziała, jak poszła do kąpieliska. Wszystkiego się od niej dowiedziałam.

Vaia jako jedyna nie zdawała się zaniepokojona lub wstrząśnięta tym, co się stało. Amaya zaczęła zastanawiać się, dlaczego właściwie Elfka tak się zachowywała. Domyślała się, że pewnie jeszcze do końca jej nie zaufała, jednak dziewczyna nie sądziła, by to stanowiło główny powód jej obojętności wobec tego, czy przeżyje. Sama nie wiedziała, czy powinna się tym przejmować. W końcu Vaia należała do nielicznej garstki osób w Zakonie, która nie pragnęła jej śmierci. To chyba powinno jej wystarczyć.

— Uratowałaś mnie, dziękuję. — Uśmiechnęła się do niej ciepło, na co Adara jedynie skrzywiła się nieco, zdziwiona tymi słowami.

— Nie, nie nie. — Zaczęła machać dłońmi przed twarzą Amayi. — Nie wyciągnęłam cię z wody, praktycznie nic nie zrobiłam. — Zaśmiała się nerwowo, a na jej policzki wstąpiły rumieńce. — Leżałaś już na płytkach, obok wanny. Widziałam, jak Elnath wychodzi z łaźni, więc wszystkiego się domyśliłam. — Uśmiechnęła się smutno, z trudem wspominając widok zwiotczałego ciała Amayi.

— Więc fakt, że Elnath mógł mnie zabić, był dla ciebie oczywisty? — Zdziwiła się. Jego zachowanie było na tyle niebezpieczne, by z łatwością nominować go winowajcą?

— To nie tak. — Vaia westchnęła ciężko. — Nie zapominaj, gdzie jesteś. Tutaj wszyscy są mordercami. Nawet ja czy Adara. Równie dobrze mogłybyśmy was teraz zabić. Weszliście do paszczy lwa, zachowujecie się, jakbyście w ogóle nie zdawali sobie sprawy z zagrożenia. — Spojrzała na nich spod kurtyny białych rzęs jakby zawiedziona ich zachowaniem. Callian jedynie spojrzał zaniepokojony na Amayę, jakby dopiero wtedy dotarła do niego powaga sytuacji.

— Amayo, dobrze wiesz, co musisz zrobić, by to więcej się nie powtórzyło. — Chłopak spojrzał na nią z naciskiem, a dziewczyna jedynie odwróciła wzrok, ignorując go. — Musisz w końcu zaakceptować swój Dar. — Jego głos był stanowczy i ostry. Callian miał dosyć powikłań, które niosło za sobą bagatelizowanie Daru przez Amayę. Chciał jej bezpieczeństwa, pragnął, by przestała się męczyć. Dlaczego ona nie chciała tego samego dla siebie?

— Lepiej go posłuchaj — wtrąciła się Vaia. Oparła rękę na ramie łóżka i położyła policzek na dłoni. — Tutaj nie będziesz mogła nosić rękawiczek ani niczego, co będzie cię chronić. Jeśli taka sytuacja się powtórzy prędzej czy później zginiesz. Albo przez zrządzenie losu, albo ktoś po prostu to wykorzysta. — Spojrzała w oczy Amayi, jakby wyzywając ją do podjęcia odpowiedniej decyzji. Czerwone oczy zdawały się z niej szydzić, oczerniały ją samym swoim wyrazem.

— Mam coś idealnego na taką okazję. — Adara rozbudziła się nagle i podekscytowana, sięgnęła do torby, którą ze sobą przyniosła. Zanurkowała ręką do środka i po dłuższej chwili poszukiwań wyciągnęła średniej wielkości szkatułkę. — Chciałam przynieść coś, co szybciej pozwoli ci stanąć na nogi, ale wzięłam ze sobą jeszcze kilka drobiazgów. — Spojrzała na Amayę i uśmiechnęła się ciepło. Pospiesznie otworzyła wieko i wyciągnęła ze środka turkusowy, sześciokątny kryształ. Wyważyła go w dłoni i po chwili podała go dziewczynie.

Amaya jedynie spojrzała na nią, niepewna. Po co jej jakiś kamień?

— To amazonit — powiedziała, jakby odczytała powątpiewania ze strony Amayi. — Wiem, że pewnie nie wierzysz w to wszystko, ale wystarczy, że będziesz nosiła go przy sobie.

Podniosła brwi, nie wierząc w jej słowa.

— I co on ma na celu?

— Przyciąga pomyślność. — Uśmiechnęła się szeroko i podniosła nieco podbródek, jakby dumna z tego, co zrobiła.

Świetnie — przeszło Amayi przez myśl. Z ledwością zmusiła się, by nie przewrócić oczami.

— Chociaż wiesz co, mam tu coś lepszego — powiedziała po chwili, ponownie otwierając szkatułkę. — Proszę. — Na jej dłoni leżał kamień, który kształtem i wyglądem przypominał diament. Amaya mimowolnie podniosła się nieco, zaciekawiona. — To Diament Hermikerski. — Podniosła wysoko brwi, przekonana, że zrobiła wrażenie na księżniczce. Ta jedynie wpatrywała się w kamień z zainteresowaniem.

— Skąd go masz? — wydusiła z siebie po dłuższej chwili. Przedmiot wyglądał na niesamowicie drogi.

— To nie prawdziwy diament, jeśli o to pytasz. — Zaśmiała się krótko, nieco zakłopotana. — To kryształ kwarcu. — Wzruszyła ramionami i przytknęła dłoń bliżej Amayi. — Przyspiesza rozwój zdolności — powiedziała z naciskiem, gdy diament nadal spoczywał w jej dłoni.

Amaya wzięła go po chwili powątpiewania i przyjrzała mu się. Wydawał się niewinny, zwykły, a jednak w momencie, gdy dotknął jej skóry, poczuła dziwne mrowienie. Spojrzała na Adarę, zaciekawiona. Jak to możliwe, że zwykły kamyk tak na nią oddziaływał.

— Będzie cię również ochraniał przed złą energią. — Potaknęła gorliwie, jakby tym gestem chciała potwierdzić swoje słowa. — Oczyści twoją aurę i uwolni od gonitwy myśli, wystarczy, że postawisz go blisko siebie przed snem. — Ponownie położyła dłoń na jej udzie, jednak po ostrym spojrzeniu dziewczyny, cofnęła ją szybko.

— Dziękuję — powiedziała Amaya szczerze, próbując ponownie wyczuć ten dziwny przebłysk mocy.

— A i zapomniałabym. — Zaśmiała się krótko, kręcąc głową. — Proszę, wypij to — mówiąc to, podała jej słoik pełen wody. Amaya spojrzała na to, zdezorientowana.

— Woda? — zapytała mimowolnie. — W czym pomoże mi woda?

— To nie jest zwykła woda. — Podniosła wysoko brwi i spojrzała na nią znacząco. — Zanurzyłam w niej ten diament na ponad sześć godzin. Dzięki niemu szybciej dojdziesz do siebie. Pij małymi łyczkami. — Poklepała ją po ramieniu, postawiła naczynie na szafce i zanim Amaya zdążyła o cokolwiek zapytać, wyszła.

Dziewczyna powiodła za nią wzrokiem, zdziwiona jej szybkim ulotnieniem się. Skrzywiła się nieco, spoglądając na słoik.

Jak zwykła woda może mi pomóc? — przeszło jej przez myśl, gdy przyglądała się połyskującej, przezroczystej tafli. Wątpiła w jej cudotwórcze działanie. Jednak pomimo wszystko postanowiła, że ją wypije. Jak będzie spragniona. Bardzo spragniona.

Po chwili oparła się o ramę, wzdychając ciężko. Nie mogła zrozumieć zachowania Adary. Z tego, co pamiętała, gdy się ostatnio spotkały próbowała zrobić wszystko, by ktoś z jej grupki wbił sztylet pomiędzy jej żebra. Dlaczego teraz przyszła do pokoju z uśmiechem i troską na twarzy, jakby nic, co wydarzyło się kilka dni temu nigdy nie miało miejsca? To była gra? Manipulacja? Jakim cudem ta dziewczyna martwiła się o kogoś, kto mógł być dla niej trupem jeszcze kilka dni wcześniej?

— Adara taka jest — powiedziała spokojnie Vaia, widząc konsternację Amayi, jakby czytając w jej myślach. — Z początku chciała cię zabić ze względu na zlecenie. — Wzruszyła ramionami i wlepiła wzrok w podłogę.— Kiedy stałaś się nietykalna zmieniła co do ciebie zdanie i nastawienie. — Uśmiechnęła się półgębkiem, podnosząc poważne spojrzenie na zdziwioną dziewczynę. — Ona o wszystkich się troszczy.

— Zgaduję, że reszta jej grupki nie jest taka wspaniałomyślna, co?— zapytała, choć doskonale znała odpowiedź na to pytanie. Poczuła, jak ciarki przebiegają jej po kręgosłupie na samą myśl o pożerającej ją głębi.

Nie myśl o tym, nie teraz — skarciła się krótko, przymykając oczy ze zmęczenia.

— Jak sama zdążyłaś się przekonać, Elnath chyba cię nie polubi. — Skrzywiła się nieco, jednak zdobyła na krótki uśmiech. Amayę coraz bardziej zdumiewał fakt, jak lekko Vaia podchodziła do tematu śmierci. Czy wystarczająco długi pobyt w Zakonie również zdoła zmienić ją w kogoś takiego? Czy kiedykolwiek myśl o śmierci będzie w stanie wywołać uśmiech na jej ustach? Zadrżała, bojąc się odpowiedzi.

— Rozmawiałam z Bellatrix. — Westchnęła krótko, zaczesując niesforne włosy za ucho.— Jeśli nie wydamy ich w sprawie portalu, oni nic nie powiedzą o tym, kim jesteś.— Spojrzała na nią poważnie, zaciskając szczękę ze złości.

Amaya wypuściła ze świstem powietrze, spuszczając nieco spojrzenie na swoje nogi. Spodziewała się, że będą chcieli wywalczyć u nich milczenie w tej sprawie. Jednak przez to nie mieli żadnego punktu zaczepienia, niczego, by zapewnić sobie bezpieczeństwo. Wiedziała jednak, że informacja o jej pochodzeniu będzie równoznaczna z wyrokiem śmierci.

— Wiedziałam, że tak to się skończy. — Jej głos był zmęczony, słaby, jakby Amaya poddawała się, nie chcąc wygrać tej walki. — Jak teraz mamy sobie z tym poradzić?

— Jeśli Elnath lub ktokolwiek inny będzie chciał was zabić, on sam zginie.

— Dlaczego?— Callian nagle zainteresował się i podniósł głowę z oparcia. Policzek, na którym się opierał, był cały czerwony, a oczy lekko opuchnięte. Jego wzrok nadal wydawał się nieostry, jakby sen nie chciał wypuścić go ze swoich objęć.

— Kaus, Pierwszy Mistrz, zakazał was zabijać. Jesteście nietykalni, więc jeśli tylko będziemy w stanie stwierdzić i udowodnić, że chciał któregoś z was zabić lub zabił, on sam zginie w Otchłani.

Amaya zadrżała wyobrażając śmierć Calliana lub swoją. Strach ścisnął ją gwałtownie za żołądek, zebrało jej się na wymioty. Sama świadomość była przerażająca. Pokręciła głową, odsuwając od siebie te myśli. Nie zginiemy. Nie tutaj. Nie teraz.

— Będziemy musieli zapewnić wam ciągłe towarzystwo. — Westchnęła, kręcąc głową. Amaya domyślała się, że Elfka nie miała ochoty spędzać z nimi więcej czasu, niż było to konieczne.— Podejrzewam, że Pierwszy Mistrz, albo którykolwiek z nich nie uwierzy żadnemu Orfanowi, więc musi być z wami ktoś jeszcze. Nie mam pojęcia, jak to zrobimy w trakcie zajęć, ale będziemy musieli coś wymyślić. — Kątem oka wyjrzała za okno. Słońce powoli wznosiło się po czystym, niebieskim niebie. — I to szybko.

— A właśnie — Vaia odezwała się nagle — zapomniałabym. — Zręcznie sięgnęła za pazuchę i wyciągnęła spomiędzy połów materiału prostokątny przedmiot. — Callian prosił, bym to dla ciebie kupiła. — Uśmiechnęła się sztywno i podała Amayi czarne zawiniątko. — Wisisz mi pięć kaanów — zwróciła się do chłopaka, mrużąc oczy.

Callian aż zachłysnął się zdziwieniem.

— Ile?! — ryknął. — Nie kazałem ci wykupywać połowy sklepu! — zaprotestował. Podskoczył na fotelu, chcąc mieć lepszy widok na Vaię. Pobladł cały ze zdumienia. — Pięć kaanów — powtórzył, jakby sam nie wierzył, że kupiła tych kilka rzeczy za taką sumę. Dwie veenidy tyle go kosztowały!

Amaya ostrożnie odwinęła ciemny materiał, czując jak ciekawość coraz bardziej w niej rośnie. Podekscytowanie sprawiło, że jej serce przyspieszyło, obijając się o żebra w szybkim łomocie. Zagryzła nieco wargę, próbując poukładać myśli i zgadnąć, co takiego mogło znajdować się w materiale. Kiedy odgarnęła cztery rogi jej oczom ukazała się skórzana okładka. Wzięła zeszyt do ręki, oglądając go z każdej strony i oceniła ciężkość. Uśmiechnęła się szeroko, otwierając go i sprawdzając jakość kartek. Podniosła iskrzący się wzrok i spojrzała z ogromną wdzięcznością najpierw na Calliana, by po dłuższej chwili przenieść go na Vaię.

— Szkicownik — wydukała jedynie. Zdumienie chwyciło ją za gardło, nie pozwalając mówić. Zamrugała szybko, gdy gorące łzy zebrały się w kącikach oczu. Nie spodziewała się tak pięknego gestu.

— I oczywiście kilka rzeczy do rysowania — dodał szybko Callian , zanim Amaya zdążyła się rozczarować. — Przynajmniej mam nadzieję — spojrzał na Vaię, piorunując ją spojrzeniem. — Za taką cenę, mogłoby tam być z pięćset ołówków. — Prychnął, ale ucichł po chwili. Wiedział, że nieważne ile zapłaci, liczyło się to, by choć trochę uszczęśliwić Amayę.

— Dziękuję — powiedziała słabo, jej głos drżał ze wzruszenia. Uśmiechnęła się ponownie. Przytuliła do siebie wszystko, co dostała. — To piękne, dziękuję.

Callian podniósł podbródek, dumny z siebie, jednak po chwili zaśmiał się krótko i ponownie oparł o fotel. Byli w Zakonie. Mogli umrzeć w każdej chwili. Ich życie skończyło się, a na jego miejsce wstąpiła śmierć. Jednak to nie było ważne. Nie dla niego. Nie dla Amayi. Wiedzieli, że jakoś sobie poradzą.

~ ☾ ~

Naos wpatrywał się w wielką pustkę, która pochłaniała przestrzeń poza Wielkim Wodospadem. Zimna, poranna bryza owiała jego ciało. Białe włosy muskały odsłonięte jasnoszare obojczyki i po chwili, popędzone siłą wiatru, zniknęły za jego plecami. Przymknął powieki, wsłuchując się w potężny ryk wodospadu. Ogon miotał się przy nogach, niespokojnie.

Stał na krawędzi platformy, na której wszystko zostało wybudowane. Pomiędzy jego stopami nie było miejsca a pod nim rozciągała się jedynie wielka Otchłań. Wydłużone ostrze, które widniało na dolnej części symbolu, wyłaniało się poza wodospad, tworząc most, prowadzący donikąd. Jeden krok w nieodpowiednią stronę, jedno zachwianie i spadnie. Jego krzyk przytłumi wrzask wodospadu i nikt nie zorientuje się, że zniknął, aż jego ciało nie wypłynie na powierzchnię. Westchnął krótko, odwrócił się na pięcie i postąpił kilka kroków w bezpieczną stronę.

Miał złe przeczucia, mroczne myśli wciąż go nawiedzały i nie chciał ich ignorować. Wiedział, że Amaya i Callian są w niebezpieczeństwie, dopóki nie przejdą Inicjacji. Niektórzy z Zakonu potrafili zignorować rozkazy Pierwszego Mistrza, by odegrać się na niewinnych Orfanach. Już pierwszego wieczoru Elnath postanowił zaatakować. Przyszedł do łaźni i próbował utopić dziewczynę. Naos poczuł, jak złość rozlewa się w jego żyłach, a dreszcze przebiegają po rękach i kręgosłupie. Mimowolnie zacisnął pięści. Nienawidził go. Nienawidził jego nastawienia. Nienawidził tego, że chłopak bez krzty wyrzutów sumienia mógł zabić kogokolwiek. Nienawidził jego głupich wymówek. Za kogo ten drań się uważał?

Naos wypuścił ze świstem powietrze. Jego cień wydłużał się coraz bardziej, a przestrzeń pomiędzy Zakonem rozświetlała się. Słońce właśnie wzeszło. Kolejny dzień. Kolejne możliwości. Kolejne szanse na niepowodzenie.

Pokręcił głową, zawiedziony. Nie mógł sobie tego wybaczyć. Był w pokoju obok, gdy Elnath postanowił ją odwiedzić. Właśnie wtedy dowiedział się, jak właściwie dziewczyna reaguje na dotyk innej osoby, czym to się dla niej może skończyć. Dlaczego nie zareagował? Dlaczego nie postanowił sprawdzić, czy wszystko w porządku? Obiecał jej. Obiecał, że wszystko będzie dobrze, że ich ochroni. Już pierwszego wieczoru została zaatakowana, a on nie zdołał dotrzymać obietnicy.

Kopnął nieistniejący kamień z roztargnieniem. Nie chciał iść do pokoju Amayi, nie po tym, jak tak bardzo ją zawiódł. W końcu przyprowadzenie do Zakonu było jego pomysłem, to on miał się zająć ich bezpieczeństwem. Zawiódł ich. Z początku omamił, pozwolił, by poczuli się bezpieczni i zdradził, pozwalając Elnathowi prawie utopić dziewczynę.

— Hej, Malloy! — Nieco zachrypnięty, rozbawiony głos sprawił, że Naos zacisnął mocno szczękę. Podniósł spojrzenie na Elnatha, który zmierzał w jego stronę wraz z paczką koleżków. Zaczęli właśnie wchodzić na pomost, zasłaniając mu jedyne przejście.

Naos próbował uspokoić szalejący oddech, zdenerwowanie rozprzestrzeniło się po jego ciele. Wiedział, po co przyszli. Wiedział, że nie wyjdzie z tego cało.

— Zastanów się, czy na pewno chcesz to zrobić! — krzyknął do niego, podnosząc ręce. Jednak nie cofnął się, gdy zaczęli zmierzać w jego stronę. Wiedział, że kilka kroków dzieli go od Otchłani.

— Czemu? — zapytał, a rozbawienie wciąż rozbrzmiewało w jego głosie. — Podaj mi jeden powód, dla którego nie powinienem cię teraz zabić. — Jego palec powędrował na dół, a twarz skrzywiła się w grymasie odrazy. Zimne spojrzenie przecięło go na wskroś.

— Nie jesteś mordercą — powiedział po chwili, gdy Elnath wciąż zmierzał w jego stronę. Naos skrzywił się, gdy jego demon poruszył się nieznacznie w środku. Te wszystkie emocje zdołały go obudzić. — Nie bądź dzieckiem! Nie możesz wybierać, kto przeżyje, a kto nie! — Wiatr smagał jego twarz, sprawiając, że włosy zaczęły tańczyć wokół jego głowy i ramion. Zawył mu do uszu.

— Tak się składa, że chyba jednak mogę.

Jedynie kilka kroków oddzielało ich od siebie. Naos rozglądał się gorączkowo, jednocześnie próbując stłumić w sobie demona. Zimne, niepokojące uczucie ruszało się nieznacznie w jego kościach, pływało wraz z krwią. Bezwiednie spojrzał w kierunku nieba: był dzień, przecież nie mógł się przemienić! Nikt nie powinien tego zobaczyć.

— Stój. — Naos próbował go zatrzymać. Cofnął jedną nogę, pochylając się do przodu. Wpatrywał się w Elnatha, który nie zdawał się zwracać uwagi na jego prośby. — Nie chcesz tego robić. Jeśli mnie zabijesz, sam zginiesz — wycedził, patrząc wprost w oczy przeciwnika.

Elnath przystanął na chwilę i pochylił głowę, zastanawiając się.

— Serio? — zapytał z niedowierzaniem. — Dlaczego niby miałbym zginąć? — Zaśmiał się gromko i jednym ruchem dłoni nakazał reszcie przybyłych, by weszli dalej na pomost.

— Jestem Dotknięty! — wykrzyknął, niewiele myśląc.

Elf zwęził oczy i przyjrzał się Naosowi.

— Jakoś ci nie wierzę. — Pokręcił głową i skrzywił się nieco. — Już ostatnio robiłeś sobie bliznę, co? Rhea nigdy nie wybiera jednej osoby dwa razy z rzędu.

— Dobrze wiesz, że nie możesz zabić drugiego akolity. — Dłonie Naosa trzęsły się ze zdenerwowania. Ogon zawinął się o prawą nogę. — Nie bez konsekwencji.

— Ktoś mi udowodni to, co zrobiłem? — Rozłożył ramiona i rozejrzał się wokół. Wszyscy akolici byli na zajęciach lub w trakcie misji. Nikogo nie było na platformie.

— Ja mogę udowodnić.

Cała grupa odwróciła się, słysząc basowy, ostry głos, rozchodzący się daleko za nimi.

— Mistrz Dubhe? — wydukał Elnath, zdumiony. Odsunął się nieco, gdy mężczyzna zaczął przeciskać się przez mały tłumek.

— Przyszedłem tutaj do was, Naosie i Elnathie. — Rzucił pobieżne spojrzenie swojemu uczniowi. — Czas byście zapłacili za to, co zrobiliście.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top