Rozdział 6 Szlak


(zdjęcie wgrywam tutaj, bo głupie nie chciało mi się wczytać przez linkacza)


Jedna noga, druga noga

Droga w czas jest nieuboga

Dzień za dniem maszerujemy,

dlatego jeszcze dzisiaj żyjemy,

Szlak przejdziemy, póki czas

Nikt nigdy nie dogoni nas

Rymowanka dzieci spotkanych w Narfolk

__________

Caitrin ostrożnie wyłoniła się zza drzewa, wstrzymując na chwilę oddech. Drzewo było wilgotne i zimne, na jej dłoniach przykrytych skórzanymi rękawiczkami, odbił się mech i odłamki drewna.

Stukot końskich kopyt rozbrzmiał się echem po jej głowie niespełna parę minut wcześniej. To była pierwsza taka rewelacja od dwóch dni, które dziewczyna spędziła na przemieszczaniu się przez tereny Enthgardu. Jak zwykle – niespostrzeżona. Czym prędzej zeskoczyła z własnego wierzchowca i czym prędzej schowała się, unikając zauważenia przez nieznajomych.

Delikatnie wychylając głowę, zauważyła, że obok niej zatrzymało się wojsko. Nikogo innego jak tylko cesarza Ardala. Caitrin zmarszczyła brwi. Po co tak liczne wojsko z taką bronią przemierzało lasy? Widocznie gdzieś się spieszyli, bo dowódcy nie podobał się chwilowy postój.

Dowódca rozejrzał się i od razu napotkał wzrokiem wierzchowca Caitrin. Gwizdnął do swojego kompana, który czym prędzej znalazł się obok niego.

– Ktoś tu jest – mruknął dowódca, a Caitrin niemal skrzywiła się, słysząc ten twardy i zimny akcent ludzi pochodzących z Enthgardu.

Niejednokrotnie podczas takich akcji była sama, jednak w tamtym momencie bardzo brakowało jej swojego towarzysza Cathala. Blondyna nauczyła się oczywiście jak działać pod wpływem presji czasu i agresji przeciwników. Liczyła jednak, że uda jej się przemknąć obok nich bez żadnych uszczerbków na zdrowiu.

Wstrzymała oddech raz jeszcze, kiedy usłyszała, że wróg znajduje się po drugiej stronie jej drzewa. Chciała skurczyć się, zmniejszyć objętość swojego ciała. Kroki oddaliły się nieco, a Caitrin zaczerpnęła świeżego powietrza.

– Zobaczmy... – Rozległ się znowu głos dowódcy. Caitrin usłyszała, że odpina juki jej konia. Zacisnęła mocno zęby. – Jedzenie, jedzenie, ooo. Eliksiry i oleje. Właściciel tego konia to niezłe ziółko. Ale... Najprawdopodobniej ranne ziółko. Olejów jest niedużo. Przy takiej ilości jedzenia można sądzić, że wyprawa jest daleka. Nikt, kto zna się na alchemii, nie brałby ze sobą tylko pięciu olejów.

– Szukamy go? – zapytał drugi głos, nieco bardziej spokojny i opanowany.

Przez chwilę panowała cisza, a Caitrin zaczęła rozmyślać, jakie szanse ma na pokonanie tak dużej liczby przeciwników. Niestety, były one znikome. Nawet gdyby zaczęła uciekać, dogoniliby ją – mieli konie, a ona już nie. Dodatkowo, mogliby z łatwością trafić ją z łuków. Caitrin nie mogła się poddać. To zupełnie nie w jej stylu. Nie do tego ją przecież przygotowano.

– Nie – rzekł dowódca, ściągając juki z konia. – Bez tego, jego szanse na przeżycie będą o wiele, wiele mniejsze. A my nie mamy czasu, aby szukać jakiegoś ciołka po lesie. Zanim trafi do Narfolk, bo tam pewnie zmierza, dopadnie go widmo śmierci głodowej, albo wycieńczenia. Co więcej, bez swoich olejów... Powiedzmy, że nam nie zaszkodzi. Szybko! Zwijać się. Nikt w Aa'rth nie będzie na nas czekać!

Odgłosy zbroi żołnierzy odbiły się echem w głowie Caitrin. Słyszała tylko donośne rżenie konia. Jej konia. Z przerażeniem odkryła, że wierzchowiec stracił właśnie głowę od potężnego, podłużnego cięcia mieczem. Koń upadł na podłogę, a dziewczyna zmrużyła oczy, zaciskając mocno pięści.

Wojsko ruszyło, pozostawiając za sobą wydeptaną ziemię i martwego rumaka. Caitrin wyszła z kryjówki, wiedząc, że nie ma nawet po co pochodzić do konia. Bez głowy daleko nie pojedzie.

Enthgardczycy zabrali ze sobą wszystko, co dziewczyna posiadała. Jedyne, co jej zostało to broń, którą trzymała w pochwie i przy pasie. Przez chwilę zaczynała naprawdę wątpić, czy ruszać z dalszą drogę. Bez podstawowych rzeczy jak pożywienie i woda, mogła co najwyżej usiąść przy koniu i czekać na powolną śmierć.

Jednak nie zrobiła tego. Przemierzyła taki kawał świata, że na pewno nie zamierzała się poddać. Westchnęła głęboko i wystawiając ranną jeszcze nogę do przodu, wykonała pierwszy krok, a za nim kolejny i kolejny. Zapach żywicy i lasu doprowadzał już ją do szału, chciałaby wyjść już do cywilizacji, albo tam, gdzie chociaż będzie widać jej zalążek. Będąc w lesie, miała wrażenie, że kręci się cały czas w kółko.

Przemierzała szlaki, które nie były używane od dawna. Chyba że przez zwierzęta albo wojska cesarza Ardala. To oni pomogli Caitrin wyjść z rozległego lasu. Choć prawdą jest, że wojsko było na tyle przebiegłe, aby próbować zmylić kogoś, kto mógłby iść po ich śladach. Wysyłali parę żołnierzy, aby kroczyło innymi ścieżkami. Caitrin nie dała się zwieść. Czuła, że jest coraz bliżej swojego celu.

***

Była głodna i wycieńczona. Przeceniła swoje możliwości i wytrzymałość swojego organizmu. W nocy postanowiła nie zapadać w sen. I tak przechodzenie przez bezkresny las piechotą kosztowało ją bardzo wiele. Konno, pokonałaby tą samą trasę cztery razy szybciej.

Od spotkania wojsk Enthgardu na jej trasie nie pojawił się nikt. Nawet zwierzęta zaczęły schodzić jej z drogi. Żałowała tego, co miała ochotę na porządną strawę – chociażby pieczonego na ogniu zająca.

Jadła korzonki i owoce, które napotkała na swojej trasie. Piła wodę z rzeki, wiedząc, że do najczystszych ona nie należała. Noga zaczęła boleć ją niemiłosiernie, pulsując za każdym razem, kiedy ją unosiła bądź przemieszczała. Oleje kojące ból, przestawały powoli działać, przypominając jej o tym, że noga nie jest wcale zdrowa. Dziewczyna miała wrażenie, że do rany wdało się jakieś zakażenie.

Mruknęła przeciągle i pobłażliwie, myśląc o tym, co jeszcze ją czeka na szlaku. Drogę przed sobą miała jeszcze sporą, a z każdą chwilą czuła się coraz gorzej. Nogi zaczęły powoli odmawiać jej posłuszeństwa, a każda komórka jej ciała błagała o odrobinę snu. Czas dłużył jej się w nieskończoność, a każdy kolejny krok był prawdziwą męką.

Caitrin zaciskała zęby, powtarzając sobie, że bywała w gorszych tarapatach i zawsze wychodziła z tego cało. Oczy zaczęły jej się kleić, a świat wirować dookoła. Przemierzyła jeszcze parę kroków, zanim upadła na podłogę i straciła przytomność.

***

W środku unosił się zapach ziół – na początku lekko szczypiący w oczy, mieszanka słodkości i kwasowości. Ta woń skutecznie niwelowała odór pleśni. Chata nie była duża. Swoje lata świetności miała już dawno za sobą. Drewno było w wielu miejscach zniszczone, od leśnej wilgotności i czasu. Na ścianach zamiast ozdób suszyły się różnorakie rośliny, które zasuszone miały dużo lepsze właściwości. Było ciemno i ponuro, warunki do życia były naprawdę cieżkie.

Moire stała przy swoim kotle, parząc mieszankę kwiatów i liści, wąchając zapach, który dla niej był naprawdę przyjemny. Nuciła pod nosem jedną z melodii, którą często słyszała, kiedy bywała jeszcze w mieście. Od dawna zaszyła się w swojej chacie, z dala od ludzi i ich fałszywości i obłudności. Często zaś do niej zaglądali – takich ziół, jakie miała ona, nie posiadał nikt inny. A nawet jeśli miał, nie często wiedział, jaki można zrobić z nich użytek.

Była naprawdę szczęśliwa. Chatę wybudował jej mąż, który był myśliwym. Zginął podczas jednego ze swoich polowań. Moire przeniosła się tam niedługo po jego śmierci, oddając się całkowicie swojej pasji – zielarstwu. Nic nie może pomóc ludziom tak, jak matka natura. Mając trzydzieści pięć lat, odkryła swój życiowy cel – nieść pomoc. I zbierać zioła.

Kobieta upięła swoje długie, czarne, kręcone włosy w kok, upewniając się, że żaden z nich nie wpadł do dużego kotła. Ugasiła ogień, wylewając na niego wiadro wody z rzeki. Dym rozniósł się po całej chacie, częściowo wydobywając się na zewnątrz przez lekko uszkodzone okno. Moire ciągle zapomniała je naprawić. Zawsze, gdy padał deszcz, dostawał się do środka.

Moire usłyszała cichy jęk, dochodzący z paru desek złożonych razem, służących za prowizoryczne łóżko. Kobieta odwróciła się, obserwując, jak znajda zaczyna się nerwowo poruszać.

– Spokojnie, spokojnie... – rzekła powoli, przytrzymując osobę na łożu. – Leż w bezruchu. Zioła będą wtedy lepiej działać.

Dziewczyna o blond włosach spojrzała na nią – przez chwilę w jej oczach pojawiła się agresja, ale była na tyle wykończona, że nie dała rady utrzymać takiego wyrazu twarzy zbyt długo. Ponownie upadła na drewniane deski, wzdychając głęboko. Caitrin przygryzła wewnętrzną stronę policzka, wiedząc, że nie powinna nikomu się pokazywać.

– Gdzie jestem? – zapytała, nie wyrażając żadnych emocji. Moire była naprawdę zadziwiona reakcją dziewczyny. Jakby sama przed sobą nie chciała się przyznać, że coś jest nie tak.

– U mnie chacie, na skraju lasu. Znalazłam cię na szlaku na Narfolk, zimną, osłabioną. Jakbyś została tam sama, pewnie nie dożyłaby jutrzenki – odparła spokojnie, chcąc pokazać dziewczynie, że jest tam, żeby jej pomóc, a nie zrobić coś złego.

Dziewczyna o włosach blond rozejrzała się po chacie, marszcząc brwi. Wyjrzała potem przez okno, a promienie słońca lekko ją oślepiły.

– Długo tu jestem? – mruknęła znowu, przypominając sobie, że ostatnią rzeczą, jaką ma przed oczami to marsz przez las.

– Niecały dzień. Jestem Moire, a ty?

– Nie mam czasu na pogawędki. – Pokręciła stanowczo głową, usiłując wstać, ale Moire ponownie ją powstrzymała.

– Siedź spokojnie. Inaczej zioła przestaną działać. Musisz dać organizmowi trochę odpocząć. Jeżeli teraz znowu wyruszysz w drogę, cała moja praca pójdzie na marne, a twój ustrój wewnętrzny w końcu tego nie wytrzyma.

Caitrin głęboko westchnęła, nie chcąc przed sobą się przyznać, że naprawdę potrzebuje odpoczynku. Nie czuła nóg, były tak zdrętwiałe, że nawet nie potrafiłaby postawić jednego kroku.

– No dobrze. – Zgodziła się, unosząc lekko brew do góry. – Czy ktoś wie, że tutaj jestem?

– Nie. – Moire zdziwiła się nieco. – Jestem tutaj sama. Dlaczego pytasz?

– Z ciekawości – odparła.

– Ktoś cię ściga? Uciekasz przed kimś? – Próbowała zgadnąć zielarka, ale Caitrin nawet się nie odezwała. – Przepraszam, po prostu nie często ludzie, którym pomagam, zadają takie pytania. Opatrzyłam ci dodatkowo nogę. Wyglądała naprawdę nieciekawie. Rana wyglądała tak, jakby ktoś specjalnie cię zranił.

– Upadłam i sama sobie wbiłam własny sztylet – skłamała Caitrin, chcąc uniknąć tego tematu. – Dziękuję za pomoc. Gdzie są moje rzeczy?

– Twoje rzeczy? Miałaś przy sobie tylko broń. Wszystko leży na stole, nie jestem złodziejem ani nikim takim. Zobaczyłam, że jesteś w potrzebie, więc ci pomogłam. Miałam zioła, które mogłoby ci pomóc. Nie lubię, kiedy ludzie cierpią.

Caitrin westchnęła głośno. Ale miała dziwne wrażenie, że nie powinna zbyt długo siedzieć w domu obcej osoby. Tym bardziej się przedstawiać. Ta wiedza mogłaby dla niej być później niebezpieczna. Miałaby na sumieniu tak dobrą kobietę.

– Czy to Rhodiola? – Caitrin rozpoznała zapach unoszący się w chacie, a zielarka z zaskoczenia uchyliła lekko wargi.

– Żeń–szeń. Ale widzę, że mam do czynienia ze znawcą. Rhiodiola nie jest powszechnie znanym ziołem.

– Dlatego, bo jest zbyt dobre. Tylko trzeba umieć to przygotować. Gdyby wojska dowiedziały się o Rhiodioli, mogliby mieć sporą przewagę – mówiła jednym tonem, jak zwykle, niewyrażającym zbyt wielu emocji.

– No tak... Chroni tkankę mięśniową oraz poprawia kondycję fizyczną. Skąd się o tym dowiedziałaś?

– Długa historia – odparła wymijająco. – Dziękuję za żeń–szeń. Czuję, że jest ze mną coraz lepiej.

Mówiła szczerze. Zioła mają naprawdę wielkie właściwości lecznicze. Zaciągnęła się mocno zapachem rośliny, czując, że nawet ich woń przedostająca się do jej organizmu działa kojąco.

– Gdzie zmierzasz, przybyszko? – zapytała Moire.

– Do Narfolk – odparła, czując, że w tym przypadku prawda to najlepsze rozwiązanie. – Już parę dób wędruję przez te lasy. Mam dosyć ich widoku chyba do końca życia.

– Nie masz akcentu z Enthgardu. Idziesz taki kawał bez konia? – Mądra zielarka wiedziała dużo więcej, niż myślała.

Nie umiała po prostu ułożyć w tego w logiczną całość. Może gdyby to zrobiła, zapobiegłaby wszystkim wydarzeniom, które miały miejsce, gdy Caitrin wyszła z jej chaty i ruszyła w stronę swojego celu.

– Skądże. Kiedy upadłam z konia, a ty mnie znalazłaś, on musiał gdzieś uciec. Pewnie myślał, że nie żyję i się wystraszył. Konie to niezwykle płochliwe zwierzęta – odparła z lekkim uśmiechem.

– Nie widziałam go... Musiał zaginąć. Biedne stworzenie... – Pokręciła głową. – Jeżeli chcesz, mogę dać ci jednego z moich koni. Do Narfolk jeszcze długa droga.

Caitrin spojrzała na nią lekko podejrzliwie. Nie wierzyła, że ktoś naprawdę jest tak dobroduszny, zwłaszcza w Enthgardzie, gdzie ludzie słyną z dwulicowości i dbaniem tylko o siebie.

– Wiem, co o mnie myślisz. – Uśmiechnęła się Moire. – Widać w twoich oczach, że jesteś dobrym człowiekiem, a do Narfolk prowadzą cię tylko dobre zamiary.

Caitrin przygryzła lekko wargę. Próbowała udawać, że to, co mówi Moire jest naprawdę prawdą. Pokiwała głową, wymuszając na swoich ustach najszerszy uśmiech, jaki tylko zdołała wykrzesać.

– Mam nadzieję, że w drodze powrotnej mnie odwiedzisz – dodała Moire, a Caitrin pokiwała głową.

Poczekała jeszcze w chacie zielarski przez jakiś czas. Dostała jeszcze jedną dawkę ziół, po których poczuła się, jakby właśnie zbudziła się odprężającego, długiego i błogiego snu. Noga dalej bolała, ale było z nią naprawdę lepiej. Rana zaczęła się goić, a po zakażeniu nie było żadnego śladu. Moire naprawdę się na tym znała.

Przed zachodem słońca Caitrin chciała już wyjść. Była daleko w tyle, powinna trzymać się swoich pierwszych ustaleń i nie robić tyle postojów. Gdyby nie to, może Cathal jeszcze by żył, a ona nie spędziłaby dnia na regenerowaniu swojego umęczonego umysłu i ciała.

Moire patrzyła na miecz Caitrin, kiedy wkładała go do pochwy jednym, zdecydowanym ruchem. Nie zawahała się ani chwili, dobrze wiedziała, jak to robić. Nie musiała drugą ręką przytrzymywać nieruchomo pochwy. Zastanawiała się, kim jest tajemnicza dziewczyna. Wiedziała, że wiele od niej by się nie dowiedziała. Wyglądała na kogoś naprawdę poważnego, kto do Narfolk szedł z bardzo ważnym zadaniem. Nikt przecież z mieczem nie chodzi od parady. Dołożyła wszelkich starań, aby dziewczyna odzyskała siły.

Nawet dała jej świeże jedzenie, wodę i parę ziół, które pomogą jej w trasie. Oporządziły razem konia, który nie mógł doczekać się, aż w końcu wyjdzie ze swojego boksu z niedużej stajni.

Caitrin odwróciła się, widząc za sobą las, który przemierzyła. Po drugiej stronie rozciągały się małe osady, prowadzące do stolicy Enthgardu – Narfolk. Wydeptana ścieżka, wysoka trawa, gdzieniegdzie drzewa, krzewy, pola uprawne. Dziewczyna wiedziała, że niewiele dzieli ją od wykonania swojego zadania.

– Bądź pozdrowiona, nieznajoma! – zawołała Moire, kiedy Caitrin wskoczyła z gracją na konia. Ułożyła nogi w strzemionach i wyprostowała plecy, wypychając klatkę piersiową do przodu. W świetle zachodzącego słońca wyglądała niemal jak dusza, zwiastująca dobre nowiny. – Mam nadzieję, że dojdą do mnie wieści o tobie z Narfolk!

– Jestem pewna, że dojdą... – Caitrin uśmiechnęła się zawadiacko, patrząc na osady przed nią, które zaraz przemierzy.

Moire nigdy nie przypuszczała, co te słowa oznaczają.

Caitrin ruszyła przed siebie, dalej mając na ustach triumfalny uśmiech. Dzięki zielarce z Enthgardu wypełni swoje zadanie.

Już niedługo...

_________________

Jak myślicie - czemu Caitrin zmierza do Narfolk i kim tak w ogóle jest :)?

W kolejnym rozdziale wracam z Merielką :)

Do zobaczenia :)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top