Rozdział 4

Z miękkimi nogami zbliżyłam się do stołu i usiadłam.

—  Co konkretnie macie na myśli? Ktoś umarł, przeprowadzamy się, kupimy psa, czy jakaś inna mało tragiczna tragedia?

— Nie do końca. Uspokój się, K. — kobieta rzuciła mi współczujące spojrzenie.

Oczywiście, że będę spokojna, na co dzień mam różne zwidy i wszyscy chodzą z kijami w tyłkach. Phi.

— Ależ ja jestem spokojna. Spokojniejsza niż kwiat lotosu na środku gładkiej tafli górskiego jeziora, niż wagon medytujących tybetańskich mnichów, niż...

— Keira. — ojciec przerwał mój nerwowy słowotok, po czym westchnął. — Ostatnio chyba widzisz, że dzieje się trochę... Nietypowych rzeczy. I wydaje nam się, że należy ci się jakieś... Wyjaśnienie.

Nie powiem, że mnie nie zdziwił, spodziewałam się innego rodzaju informacji.

— Mhm. Więc o co chodzi?

Rodzice spojrzeli po sobie niepewnie. Miałam już dość tego przeciągania. Mój ojciec niespokojnie kręcił młynka palcami, a mama przygryzała wargę.

— Pamiętasz jak w dzieciństwie straszyliśmy cię opowieściami o wilkołakach? — zaczęła miękko kobieta.

Przełknęłam głośno ślinę i przytaknęłam. Zawsze opowiadali mi, że od najdawniejszych czasów nasze miasto miało związek z siłami nadnaturalnymi. Bunty czarownic, ataki watah wilkołaków czy wampirów. To były tu popularne historie. Jednak tylko na dobranoc, dla niegrzecznch dzieci (do których cóż, zaliczałam się). Nigdy w nie nie wierzyłam, ale na słowa mojej mamy poczułam lekki niepokój.

—  Jakby ci to przekazać... — mój tata podrapał się zdenerwowany po karku.

— Po prostu mi powiedzcie! —  mruknęłam, przewracając oczami.

— Uh, Fenrir, pamiętasz, ten z mitologii? Jego potomkowie, pierwsze wilkołaki, przenieśli się do Ameryki. To czyni ich naszymi przodkami — wypaliła moja mama po czym wstrzymała oddech.

Ech, i to jest ta straszna informacja? Że jakiśtam Fenrir był moim przodkiem, żyjącym kupę czasu temu? Chwila, wróć. Potomkowie Fenrira, wilkołaki?!

— Hahaha, śmieszne. — uśmiechnęłam się słabo, patrząc na rodziców z politowaniem. — Kiepski żart, wiecie? Na Boga, mam siedemnaście lat! Już się nie nabieram na groźne wilkołaki — zaśmiałam się, czekając aż przyznają mi rację - ten żart był do dupy. Ale oni wciąż siedzieli tam, z grobowymi minami, wytrzeszczając oczy na moją reakcję. Uświadomienie przyszło nagle, i było tak powalające, że gdybym nie siedziała to nogi na pewno by się pode mną załamały.

— Wy nie żartujecie. Jezu, wy nie żartujecie. To jest na serio, tak? — spytałam, zaczynając wpadać w histerię. A moi rodzice w spokoju pokiwali głowami. Nerwowo zachichotałam, próbując pozbyć się tego dziwnego napięcia. Mój umysł nie chciał do siebie dopuścić tak abstrakcyjnej myśli jak...

— Czyli jesteście wilkołakami?

Kolejne potwierdzające kiwnięcia głowami.

— A zatem — urwałam, bo wypowiedzenie tego na głos chwilowo mnie przerosło. — Ja też jestem wilkołakiem. — to było już bardziej stwierdzenie.

Cholera, dlaczego to akurat ja muszę mieć takiego pecha? Normalni nastolatkowie, kiedy rodzice "muszą z nimi porozmawiać" dowiadują się o tym, że są adoptowani lub czymś takim! Nie o byciu pieprzonym pół-wilkiem!

— Ja-ja, um, wybaczcie na chwilę. M-muszę to przemyśleć. — poinformowałam ich i ruszyłam do swojego pokoju.

Zatrzasnęłam drzwi i trzęsąc się jak osika zsunęłam się na podłogę przy łóżku. Siedziałam tak chwilę, czując jak opuszcza mnie adrenalina, która zawładnęła mną przez nagły natłok informacji. Zostało tylko otępienie. Spojrzałam na swoje ręce w zamyśleniu – czy niedługo wyrosną z nich pazury? Cała moja tożsamość została zachwiana w ciągu kilkuminutowej rozmowy. Moje życie było kłamstwem. Poruszając się jak zombie przygotowałam się do spania, lecz tamtej nocy nawet moje sny nie były normalne – przepełniały je wilki, bestie i złote, złote oczy.

***

Następnego dnia ciężko było mi wstać i robić to wszystko co zwykle, skoro wiedziałam, że odtąd nic nie będzie takie samo. Chyba nawet Ray, najmniej subtelna osoba na świecie, wyczuła mój dziwny nastrój i zachowywała się spokojnie. No, do czasu. Długą przerwę na lunch spędzałyśmy przy stoliku na stołówce, same. Dopóki Thomas ze swoją paczką znajomych nie postanowił zaszczycić nas swoim towarzystwem. Każdy się sobie przedstawił, przy czym Ray była dosłownie w siódmym niebie, przebywając wśród tylu przystojnych chłopaków, lecz i tak najdłużej plotkowała z Joy i Cheryl - żeńską częścią ekipy. Rozmawiały na tyle cicho, by chłopacy, skupieni na omawianiu rozgrywek lacrosse nie zwrócili na nich uwagi. Ja tylko po cichu przysłuchiwałam się obu stronom. Choć, nie oszukujmy się, nie mając zbyt dużego pojęcia o lacrossie, bardziej interesująca wydała mi się konwersacja dziewczyn.

— I naprawdę nigdy nie było między wami nic? Nikt z nikim? — Ray nie mogła uwierzyć w to co słyszała.

— Absolutnie. — zaśmiała się Joy. — Ci idioci są dla nas jak bracia. Technicznie jesteśmy prawie jak rodzeństwo.

— Jak to? — wrodzona dociekliwość mojej przyjaciółki dała o sobie znać, lecz druga dziewczyna pominęła odpowiedź na to pytanie. Dziwne. — Ja, gdybym miała spędzać tyle czasu z takim Nathanielem... — rozmarzyła się.

— Nawet w obecnej sytuacji, nie sądzę żeby ci się to udało — puściła jej oczko Cher.

— A to dlaczego? — Ray uniosła wyzywająco brew, pewna swoich "uwodzicielskich umiejętności".

— Hmm, macie ze sobą coś wspólnego. Oboje lubicie chłopców. — zachichotały obie.

— Nie! — jęknęła zrozpaczona dziewczyna, uświadomiwszy sobie sens tych słów.

***

Wykończona całym dniem w szkole dowlokłam się do domu, zrzuciłam buty, i nie przekroczywszy progu przedpokoju krzyknęłam:

— Mamo, co dziś na obiad?!

Mimo braku odpowiedzi w domu unosił się smakowity zapach, więc nieco pocieszona myślą o wyżerce ruszyłam do kuchni. Nieco mniej pocieszona byłam, kiedy przy drewnianym stole zobaczyłam siedzącego sobie spokojnie Thomasa.

— Cześć, K — wyszczerzył się do mnie, przerywając na chwilę opychanie się MOJĄ lazanią. — Mam nadzieję, że nie masz mi za złe wizyty. Chciałem poznać sąsiadów.

Ależ oczywiście, że nie mam. Tylko cóż to byłby za nieszczęśliwy zbieg okoliczności, gdyby zadławił się kawałkiem tej lazanii.

Ten dzień zdecydowanie nie mógł być gorszy.

— O, witaj Tom — rzucił mój tata na wejściu, zupełnie nie przejmując się obecnością chłopaka w naszym domu. — Dobrze, że jesteś, pomożesz później Keirze w kilku sprawach.

Cóż, jednak mógł być gorszy.

Przecież inaczej nie nazywałabym się Keira Griffin.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top