4. Przyjście Mistrza
Coś nietypowego działo się w Azkabanie. Aura oczekiwania zalęgła się wewnątrz, wypełniając przymusowych mieszkańców tych murów. Aurorzy z niepokojem przyglądali się więźniom, którzy byli o wiele bardziej aktywni niż zwykle. Śmiechy i okrzyki radości było słychać na każdym piętrze, choć zdecydowanie najgłośniej było bliżej szczytu wieży. To właśnie tam przetrzymywano najwięcej Śmierciożerców, a teraz świętowali oni powrót swojego Pana. Większość zerwała lewe rękawy swoich strojów, z dumą pokazując światu, czarne niczym węgiel tatuaże. Oczywiście, aurorzy natychmiast zgłosili to swoim przełożonym w Ministerstwie, ale niespodziewanie zostali uciszeni. Wprost powiedziano im, że mają siedzieć cicho, nie wywoływać paniki i po prostu wykonywać swoją robotę. Sam-Wiesz-Kto został uznany za pokonanego i tak miało pozostać. Z pewnym niedowierzaniem rozkaz został wprowadzony w życie.
Wedle życzenia nie zrobiono więc nic. Nie odnowiono zabezpieczeń, nie przysłano większej ilości ludzi. Wyspa nadal pozostawała chroniona jedynie jej lokalizacją i barierami antyaportacyjnymi. A w samym więzieniu stacjonowała tylko trójka ludzi. Emilly, Jake i Richard byli członkami jednego zespołu aurorów, który niestety zawalił proste zadanie. Wina leżała całkowicie po ich stronie, więc tak jak wielu przed nimi musieli odbyć swoją karę we wnętrzu tego kamiennego więzienia. Byli prostymi ludźmi, poza oficjalnym szkoleniem nie mieli nawet doświadczenia w prawdziwej walce. Nie należy więc dziwić im się, że po dwóch tygodniach rutyny stracili czujność.
Dzień zaczął się tak jak zawsze. Odbył się obchód niższych pięter, aby sprawdzić, czy, których z więźniów nie jest martwy. Następnie trzeba było spisać protokół, ponieważ jedna kobieta zmarła w nocy. Brakowało jej zaledwie roku, aby odsiedzieć cały wyrok za próbę kradzieży linii krwi, ale najwyraźniej los chciał inaczej. Jej ciało zostało zapakowane do worka, a następnie wyniesione na zewnątrz i złożone w zbiorowej mogile. Wszytko to, za pomocą zaklęć, więc w pół godziny, cała procedura została zakończona. Następnie patrolowano wyższe piętra, a później następowała długo wyczekiwana przerwa na lancz.
I właśnie w tym momencie piekło postanowiło o sobie przypomnieć.
Budynek przeszył potężny wstrząs. Do tego stopnia zatrzęsło całością, że jeśli ktokolwiek stał, nie miał szans utrzymać się na własnych nogach. W kamiennych murach pojawiły się głębokie pęknięcia, a na samym szczycie wieży ziała olbrzymia dziura. To właśnie jej powstanie spowodowało wstrząsy. Była to mało subtelna dywersja, ale najwyraźniej bardzo skuteczna. Trójka aurorów obecna we wnętrzu ruszyła w stronę schodów, chcąc zbadać, co się wydarzyło. Opuścili swój posterunek, jedyne miejsce, skąd mogli wezwać natychmiastowe wsparcie. A chmara ludzi ubranych w czarne szaty i białe maski, szturmowała właśnie wejście.
O.o.o.o.o.o.o.o.O
Frais siedział właśnie na podłodze w sercu Azkabanu, gdy poczuł wstrząs. Z powodu jego siły, wylądował dość boleśnie na prawy boku. Lekko zaszokowany natychmiast wstał na nogi, niepewny, co się przed chwilą stało. Wokół niego dementorzy także to poczuli. Najpierw zamarli w bezruchu, a następnie zaczęli wydzielać aurę zaniepokojenia. Poza samym przybyciem Fraisa to pierwszy raz od stuleci, gdy cokolwiek zdołało zakłócić spokój tych stworzeń. Teraz kłębiły się one bezradnie, nie wiedząc jak zareagować. Z powodu tego wzburzenia, ich moc sączyła się niekontrolowanie, pokrywając podłogę i ściany warstwą szronu, a całe pomieszczenie wypełniło się niemal po brzegi magią śmierci. Skóra Fraisa także zaczęła pokrywać się cienką warstwą lodu, ale ten fakt nie zajmował nawet ułamka jego myśli. Był zbyt szczęśliwy. Po kilku sekundach szoku, który spowodował u niego wstrząs, w końcu uderzyła go realizacja.
Lord Voldemort zawitał do Azkabanu.
Była to jedyna możliwa opcja. Nikt inny nie miałby mocy ani żadnego celu w tym, aby najechać więzienie. Z opowiadań matki wynikało, że tylko jej Mistrz miał wystarczająco magii i ludzi, aby dokonać włamania do fortecy, jaką był Azkaban. Mimo tego, że bariery nie zostały wzmocnione, to te obecne na miejscu, żywiły się przez tysiąclecia magią śmierci. Poza tym, aby pierwszy raz dostać się na wyspę, niezbędny był świstoklik uzyskany z Ministerstwa. Ktokolwiek więc zdałby sobie tyle trudu, aby dostać się tu i przełamać zabezpieczenia, musiałby mieć z tego własne korzyści. Większość wewnętrznego kręgu znajdowała się w tych murach, a pozostali więźniowie to dziesiątki, a może nawet setki potencjalnych wyznawców, którzy pójdą za kimkolwiek, kto uwolni ich z tego koszmaru. I może dziesięciolecie spędzone w obecności dementorów, nie wpłynęło na nikogo pozytywnie, byłoby to wystarczające przesłanie. Pan dba o swoich, a więc warto być mu wiernym. A skoro wrócił z martwych, o czym bardzo dosadnie mówiły na nowo pokryte czernią Mroczne Znaki, Lord Voldemort upomniał się o to, co uważał za swoją własność.
Zrywając się ze swojego miejsca, Frais ruszył do jednego z kamiennych przejść, całkowicie ignorując zaniepokojonych dementorów. Biegł szybko, nie przejmując się wrzaskami radości więźniów z powodu powrotu swojego Pana, ani jękami strachu od tych, którzy nie wiedzieli lub nie potrafili zrozumieć, co się dzieje. Nastolatek biegł jak najszybciej, aby dostać się w jedno miejsce. Gdy skręcił za róg, zatrzymał się gwałtownie. Przed nim powinien znajdować się korytarz prowadzący do celi jego matki. Zamiast tego miał przed sobą gruzowisko. Od podłogi do sufitu, całość pokrywały kamienie i kurz wzniesiony po eksplozji. Przerażenie ogarnęło Fraisa, gdy dotarło do niego, że jego matka może nie żyć, pogrzebana przez coś, co miało być zapowiedzią jej wolności. Starając się nie panikować, chłopak gorączkowo zastanawiał się, co dalej. Nie było szans przebić się przez ten korytarz. Jedyną szansą było pobiec dookoła, aby spróbować się dostać z drugiej strony. Zdeterminowany nastolatek przeszedł jedynie kilka kroków, gdy z klatki schodowej obok niego wybiegł tłum postaci.
Wszyscy ubrani w czarne szaty i białe maski. Oszołomiony wszystkim, co działo się w tak krótkim czasie Frais, dopiero po chwili przypomniał sobie nazwę - śmierciożercy. Z różdżkami w gotowości, od razu rozdzielili się i ruszyli do poszczególnych celi, wysadzając krat. Wyciągali wszystkich więźniów, a tych którzy byli nieprzytomni lub nie byli w stanie chodzić, lewitowali. Ci którzy nie chcieli iść dobrowolnie lub ubliżali swoim zbawicielom, byli wpychani z powrotem do celi związani, a jedna z osób z radością informowała ich, że po odejściu zmienią się w karmę dla dementorów. Oczywiście, musieli oni zauważyć także samego Fraisa, w końcu stał on niemal na środku korytarza, bez możliwości ukrycia się. Mężczyzna — sądząc po głosie — zażądał pójścia za nim, w innym wypadku czeka go podobny los, co innych protestujących. Nie mając większego wyboru, chłopak stanął razem z grupą wyzwolonych więźniów. Mimo że piętnastolatek chciał pobiec i sprawdzić stan swojej matki, wiedział, że nie ma szans w starciu z taką ilością ludzi. Mógł mieć tylko nadzieję, że ma się ona dobrze i, że spotkają się, gdy kolejna grupa wyciągnie ją z jej celi. Z duszą na ramieniu, Frais ruszył z innymi, gdy wreszcie przejrzano wszystkie cele.
Idąc kolejnymi przejściami, czuł się całkowicie otępiały, gdy patrzył na zniszczone ściany i puste cele. Pod ścianą leżały trupy osób, które najwyraźniej miały nieszczęść spotkać się z dementorami lub być ofiarą walki z innymi uciekinierami. Na jednym z ciał rozpoznał nawet emblemat aurora. Ludzie wokół niego byli podekscytowani, rozmawiali z ożywieniem, nie wierząc, że otrzymali szansę na wolność. Nawet nie zwracali uwagi na to, co się wokół nich działo. Frais z kolei nie wiedział, jak miał się czuć, widząc ruinę wokół siebie. W tym miejscu się wychował, to był dom i wszystko, co znał. Magia, która wypełniała to miejsce była jego własną. Ale Azkaban i to dosłownie był więzieniem. Zamykał świat w swoich trzech kamiennych ścianach, nie pozwalając na ucieczkę. Mimo to było to jedyne, co miał szansę poznać, ograniczony świat tej wieży. Teraz miał zmierzyć się ze wszystkim, co czekało poza nią.
I to prawdopodobnie bez jedynej osoby, której ufał bezgranicznie.
Nastolatek tak mocno skupił się na swoich myślach, że dopiero lodowaty wiatr, który uderzył go w twarz, orzeźwił go. Zamrugał kilka razy, chcąc usunąć krople z oczu, po czym rozejrzał się dokoła. Wyspa była jałowym pustkowiem. Poza skalistym podłożem nie było tu zupełnie nic, żadnych budynków ani roślin. Wokół szalało wzburzone morze, co chwila rozbijając spienione fale o skały. Niebo było zasnute ciężkimi chmurami, z których lał się zimny deszcz. To wszystko nie wyglądało dla innych zachęcająco, ale dla Fraisa był to niezwykły widok. Pierwszy raz, odkąd pamiętał, opuścił Azkaban. Mógł poczuć wiatr na skórze, zobaczyć morze, zamiast słuchać szumu fal stłumionego przez mury. Wszystko było takie żywe i niezwykłe.
Oczywiście ponury głos tego samego mężczyzny z wcześniej musiał wyrwać go z zamyślenia. Najwyraźniej był to dowódca tej konkretnej grupy, ponieważ pozostali śmierciożercy jak jeden mąż podążyli za nim. Cała grupa więźniów razem z Fraisem została skierowana w stronę, gdzie czekali inni ocalali. Stali lekko na prawo, bliżej wybrzeża, trzęśli się w swoich cienkich strojach z powodu zimnego wiatru. Mimo to na twarzach większości z nich widniał szeroki uśmiech. Niektórzy posunęli się nawet do tego, że zaczęli śpiewać jakieś piosenki, choć mógł to być bardziej skutek lat spędzonych z dementorami niż samego uczucia radości. Bardziej na lewo, stała druga grupa. Było tam na pewno mniej osób i wydawali się w o wiele lepszym stanie. Wszyscy posiadali długie, czarne, a co najważniejsze czyste szaty, mimo że na pewno były wśród nich osoby, które dopiero co opuściły cele Azkanabu. Na przykład ten mężczyzna, opierający się o swojego towarzysza, wyglądał bardzo znajomo. Kolejny mężczyzna z czarną brodą na pewno znajdował się na wyższych piętrach. A kobieta obok...
Ulga zalała niemal całą postać nastolatka. Jego matka była tam i cała i zdrowa. Oczywiście była twardą kobietą, ale to nie znaczyło, że chłopak nie mógł odczuwać zmartwienia o nią. Nawet o tym nie myśląc, ruszył biegiem w jej stronę. Śmierciożercy, którzy go tu prowadzili, od razu zauważyli jego ucieczkę i wrzeszczeli na niego, żeby zawrócił. Przyciągnęło to uwagę wszystkich w tym także mniejszej grupy. Kolejne osoby odwracały się w jego stronę, aż wreszcie spoczęły na nim szare oczy jego matki. Kobieta podobnie jak on sam, nawet nie obejrzała się na innych, po prostu ruszyła w jego stronę. Spotkali się pomiędzy dwiema grupami.
- Frais! - Wrzasnęła radośnie Bella, gdy przytuliła gwałtownie swojego syna.
Chłopak niemal czuł, jak przesuwają mu się żebra, ale nie przejmował się tym. Pierwszy raz od lat mógł się w pełni przytulić do matki, nie mając między nimi krat. Nie wiedział, ile tam stał, ale czuł pojawiające się oparzenia, w miejscu, gdzie skóra kobiety dotykała jego, ale jego świadomość ledwie o zarejestrowała. Uczucie szczęścia zagłuszało wszystkie niedogodności.
- Nasz Mistrz wrócił, rozumiesz?! Wrócił i przyszedł po nas! - Kobieta, niemal podskakiwała, ze szczęścia, nadal trzymając swojego syna w uścisku. - Teraz kiedy jesteśmy razem, będziemy mogli wspólnie oczyścić ten świat z robactwa! Nasz Mistrz nas powrócił i poprowadzi nas, a wtedy zobaczysz, jak wspaniale nam będzie.
Czarne jak heban włosy latały we wszystkich kierunkach, gdy kobieta zachowywała się bardziej jak dziecko, niż dorosła kobieta. Zielonooki nie miał nic przeciwko tej ekscytacji, nawet jeśli z tego powodu był rzucany we wszystkich kierunkach niczym bezwładny worek ziemniaków.
- Więc zróbmy to. - Odpowiedział zdyszany Frais, gdy w końcu udało mu się zaczerpnąć tchu po śmiechu.
Bella zapiszczała niczym podekscytowana nastolatka i w końcu rozluźniła uścisk wokół nastolatka, osuwając się na długość ramienia. Jej wzrok padł na poparzenia na policzku, w miejscu, gdzie skóra miała zbyt długi kontakt. Jej pogodną minę na chwilę zastąpił zmartwiony grymas, ale po chwili spojrzała w prosto w oczy swojego syna. Maniakalny błysk, który obecnie wypełniał jej szare oczy u większości ludzi, powodował przerażenie, ale dla Fraisa było to coś, co chciał widywać codziennie. Nigdy wcześniej nie widział matki tak swobodnej. To tak jakby wyjście z Azkabanu zdjęło z niej jakiś ciężar. Cała jej sylwetka była rozluźniona, w pełni zrelaksowana po raz pierwszy od lat. Wyglądała młodziej, niż gdy widział ją wczoraj w celi. Dosłownie promieniała.
A Frais bardziej niż kiedykolwiek chciał stać u jej boku. Nawet jeśli nie był szaleńczo zakochany w tych samych ideach, co jego matka, zrobiłby wszystko, aby jej pomóc. Widząc ją taką, bez krępujących ją więzów, nastolatek pierwszy raz zrozumiał, ile przeszła jego matka. Mimo jej żarliwej wiary nawet ona musiała mieć dni zwątpienia, choć nigdy się do nich nie przyzna nawet we własnej głowie. Lata zamknięcia miały na nią wpływ, nawet jeśli sama obecność Fraisa, na którym mogła się częściowo skupić, pomógł lekko jej zdrowiu psychicznemu. Ale teraz znów miała swojego Pana i jasny cel. Obie te rzeczy, były czymś, co było potrzebne ludziom takim jak Bellatrix niemal jak powietrze. I teraz po tylu latach odzyskała swojego przywódcę, którego czciła jak boga. Osobę, która miała moc spełnić cele, o których matka nastolatka marzyła od dzieciństwa. Osobę zdolną zmienić świat i magię.
Osobę, która właśnie przybyła, aby zabrać swoich ludzi.
Słaby dźwięk aportacji wypełnił przestrzeń, ale magiczna siła, która przyszła razem z tym, zwróciła uwagę wszystkich wokół. Humanoidalne stworzenie pojawiło się na jałowej skale, dokładnie w chwili, gdy błyskawica przecięła niebo. Jasny błysk jeszcze bardziej podkreślił nienaturalne cechy. Brak jakichkolwiek włosów na twarzy, płatków ucha, warg czy całego nosa nie były najdziwniejsze. Biała niemal perłowa skóra twarz, zbudowana z małych nieregularnych łusek, jeszcze bardziej podkreślała chorobliwą, krwawą czerwień oczu, które prześwietlały swoje otoczenie. Wokół nienaturalnie wydłużonego ciała, owinął się wielki zielony wąż, którego pysk spoczywał niebezpiecznie blisko smukłego gardła. Szkieletowate palce niemal z czułością pieściły łuski tego wielkiego gada, gdy szparkowate źrenice bardziej skupiły się na ludziach, którzy stali bliżej niego, jego najwierniejszych - jego wewnętrznym kręgu.
Śmierciożercy od razu rozpoznali swojego Pana, nawet jeśli wyglądał zupełnie inaczej niż piętnaście lat temu. Natychmiast zamilkli i ustawili się w swoich pozycjach w półokręgu. Następnie padli na twarz przed swoim panem. Bellatrix zrobiła to samo, ale ona dodatkowo pociągnęła za sobą swojego syna, w taki sposób, aby zajmował miejsce na obrzeżu. W ostatnim momencie, zanim jego głowa dotknęła ziemi, widział, jak więźniowie w grupie za nim są zmuszani do pokłonu. Trwało to chwilę, ale wreszcie tłum umilkł, a cisze przerywał jedynie wyjący wiatr. Nikt nie odważył się ruszyć, z czci lub strachu.
- Moi drodzy - głos mężczyzny był zabarwiony nienaturalnym syczeniem, wywołując dreszcze, wzdłuż kręgosłupa - klęczycie tu dziś przede mną, niemal jak przed piętnastu laty. Moi najwierniejsi, ci, którzy zgodziliście się przejść piekło, aby udowodnić swoją lojalność. Wierzyliście we mnie, a dziś ta wiara zostanie nagrodzona. Wstańcie z kolan moi wierni, już wystarczająco czasu spędziliśmy w tej pozycji, pod jarzmem jasnych czarodziei.
Wewnętrzny krąg i śmierciożercy posłuchali niemal natychmiast, chcąc zadowolić swego Pana. Inni więźniowie potrzebowali trochę więcej czasu. Najpierw wstali najodważniejsi, a w ślady za nimi cały tłum w końcu stanął wyprostowany przed Czarnym Panem. Frais z podziwem patrzył, jak wielką władzę nad ludźmi miał ten mężczyzn.
- Teraz, gdy jesteście tu ze mną, możemy wreszcie zrealizować nasze cele. Czas odzyskać to, co nasze. Naszą kulturę, ideały, wierzenia, wszystko, co przez lata było deptane niczym nic niewarty plew. Każdy, kto stoi tu dziś przede mną, został wybrany do wyższych celów. W każdym z was płonie magia i czas, abyśmy oddali jej cześć. Wraz z nowymi różdżkami w szeregach i po odzyskaniu generałów naszej armii, nadszedł czas działać. - Okrzyki zgody spontanicznie wyrwały się z gardeł tłumu, żądnego walki i zemsty za lata zniewolenia. Mroczny Pan po prostu uciszył je jednym gestem dłoni, sprawiając, że na moment zapadła martwa cisza.
- Oczywiście - zaczął na nowo mężczyzna, lekko kręcąc głową w dziwnie karcącym geście - nie ruszymy od razu. Jestem miłosiernym panem i wiem w jakich warunkach byliście przetrzymywani przez lata. Dlatego przygotowałem dla was uzdrowicieli i kwatery. Każdy z was otrzyma leczenie, którego brakowało mu do tej pory, a także wszelkie potrzebne wyposażenie. Jedyne czego chcę w zamian za zwrócenie wam wolności oraz opiekę to wasza wierność. To niezbyt wielka cena, a jednak każda z waszych różdżek może być tą która przeważy o zwycięstwie ciemności. Czas wziąć los we własne ręce i zawalczyć o swoje. Stańcie przy mnie, wśród sobie podobnym i sięgnijcie po to, o czym opowiadali nam już nasi pradziadowie. Czas wyzwolić magię i sprawić by nasza kultura była wolna. Czas rozpocząć rewoltę!- Zakończył Lord Voldemort lekko podniesionym głosem, teatralnie rozkładając ręce.
Tłum wybuchnął okrzykami zgody i radości. Pozwolono na chwilę świętowania, zanim śmierciożercy zaczęli działania. Każdy z nich oddalił się od grupy z dwójką ludzi, a następnie aportował się z nimi. Śmierciożercy wybrali miejsca wystarczająco odległe od siebie, aby po odstawieniu więźniów mogli wrócić bez niebezpieczeństwa wpadnięcia na inną osobę i rozszczepienia się. W czasie, gdy tłum zaczął się powoli przerzedzać, Czarny Pan odszedł na bok, zapewne chcąc być ostatnim, który opuści tę wyspę.
Wyznawcy z wewnętrznego kręgu także musieli zostać aportowani, choć w ich przypadku nie robili tego drugoplanowi śmierciożercy, a inni członkowie kręgu. Sześciu obecnych członków, chwyciło swoich towarzyszy i pomogli im wydostać się z wyspy. Do Bellatrix i Fraisa podszedł arogancko wyglądający mężczyzna. Spod jego kaptura wylewały się długie blond włosy, a w ręce dzierżył laskę.
- Bellatrix. - Śmierciożerca przywitał się zdawkowo z kobietą, a następnie spojrzał na nastolatka. - Chłopcze wracaj do pozostałych więźniów. - Zażądał stanowczo, nie mając zamiaru poświęcić dziecku więcej niż sekundy uwagi.
Frais podejrzewał z kim ma do czynienia, dzięki opowieściom matki i już mógł stwierdzić, że niezbyt polubi tego człowieka.
- Mój syn idzie ze mną. - Powiedziała stanowczo Bella, łapiąc Fraisa pod rękę, zanim ten mógł właściwie zareagować we własnej obronie.
Blondyn na początku zamarł, ale po chwili ustąpił. Musiał mieć wcześniej sporo doświadczeń z Bellatrix, ponieważ nawet nie próbował się spierać. Po prostu zaczął prowadzić ich lekko z dala od grupy, aby ich aportować. Frais odczuwał nieco złośliwej radości z powodu blondyna, ponieważ mężczyzna szedł obok nich, wyglądając na zrezygnowanego. Nastolatek po raz ostatni rozejrzał się wokół, patrząc na miejsce, w którym spędził swoje dotychczasowe życie. Azkaban z zewnątrz wyglądała o wiele bardziej surowo niż w środku. Błyskawice, które od czasu do czasu oświetlały mury, przez chwilę rozjaśniały wielką dziurę na szczycie jednej ze ścian. To miejsce było mogło być przerażające, ale dla nastolatka straciło swoją potęgę. Teraz była to tylko samotna wieża na środku morza, która za kilka lub kilkadziesiąt lat popadnie w ruinę. A dokonał tego jedne człowiek. Wzrok Fraisa skierował się na samotną sylwetkę stojącą na nadbrzeżu. Czarny Pan stał tam dumnie z wyprostowanymi plecami i wysoko uniesioną głową, patrząc na rozbijające się o skały fale. Nie pasował do tego krajobrazu. Płonął jasno mocą niczym latarnia w ciemności.
Zanim uczucie aportacji ogarnęło nastolatka, te czerwone oczy spojrzały wprost w jego duszę.
A Frais...
Chyba zrozumiał w końcu zauroczenie swojej matki.
---
Zanim ktokolwiek zarzuci mi coś niestosownego, nic się nie będzie dziać, aż Frais/Harry nie podrośnie. To na razie bardziej kult bohatera niż cokolwiek innego, ale ten wątek na pewno się rozwinie w coś głębszego i to z obu stron :P
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top