Rozdział 42
Chłopiec lekko otworzył oczy. Było dosyć ciemno, tak, że ledwo widział. Ujrzał jedynie sylwetki. Było ich kilka. Z przerażaniem w oczach rozglądał się po ciemnym pomieszczeniu. Chciał wstać, lecz nie mógł. Coś blokowało jego kruche i chude rączki, które owijał aktualnie chłodny metal. Z początku myślał, że to sen, lecz po przypomnieniu sobie wydarzeń, wiedział, że tak nie jest. Że to nie cholerny sen, z którego zaraz się wybudzi i pójdzie pod prysznic zmyć z siebie nadmiar potu, jaki mu przysporzył.
Zapaliło się jedno światło. Odkrył, że dalej jest w swoim małym mieszkaniu, co wprawiało go o jeszcze większe dreszcze. Bo wiedział, że już nie będzie umiał tu normalnie wrócić. Że za każdym razem, gdy będzie patrzył na tą lampę, która właśnie się odpaliła, pokazując Smitha, będzie mu o tym przypominało. To cholerne krzesło na którym siedzi, będzie wprawiało go o atak paniki.
Nie wiedział do końca co chcą mu zrobić. Był zdecydowanie pogubiony. Jakby chcieli go zabrać do Hydry, to by już to zrobili. Gdyby chcieli go zabić, już by to zrobili. Bo oni wszystko robią od razu. Niespodziewanie, szybko, zaplanowanie. Tak działa agencja, która go stworzyła.
Właśnie, stworzyła go? Brunecik wciąż zadawał sobie to nurtujące pytanie. Raczej nie - miał wspomnienia, które były prawdziwe, miał zarys swojej przeszłości. Nie spędził tu dzieciństwa. Jednak czy Hydra nie stworzyła tego Petera, którym jest teraz? Niczym nie przypomina tamtego. Teraz jest bez serca, zimny, oprychły i samodzielny. A wtedy? Uważał, że tamten Peter był żałosny, miękki, słaby. Bynajmniej, tak sobie powtarzał.
A może on po prostu, nie chciał zatęsknić za starym sobą? Zazdrościł mu. Zazdrościł mu w cholerę. To przeklęte uczucie zazdrości pożerało go od środka. Zgniatało go co dzień. Zazdrościł rodziny, przyjaciół, w miarę normalnego życia, bezpieczeństwa, brak żądzy mordu. Oh, tak, eksperyment numer sto czterdzieści jeden cholernie zazdrościł staremu Peterowi.
I może chciał się nim stać, lecz nie umiał. Spróbował, powstrzymując się od zabicia osoby na zdjęciu, bo to nie był w końcu byle kto. Z tego co wiedział eksperyment numer sto czterdzieści jeden, Peter był z nim bardzo blisko. Nie mógł mu tego zrobić. Tym samym zabiłby resztki nadziei jaka w nim kipi.Jednak teraz, siedząc tu, wiedział, że i tak nie miał wyboru. Bo tak naprawdę, chłopiec nigdy go nie miał, a na pewno nie w Hydrze.
Mówił sobie przez cały czas, że miał. Że miał wybór. Miał władzę nad swoimi nieszczęsnymi ofiarami. Lecz, czy naprawdę ją miał? Gdy nie wykona rozkazu, to zostanie zmuszony. Jak dokonał by innego wyboru niż okrutne morderstwo z zimną krwią, i taki by został zmuszony. W dodatku, najpewniej by mu wyprali mózg.
I właśnie tego Peter się bał. Że zaraz podłączą cholerną maszynę i zresetują mu mózg. Wymaże wszystkie ponownie nabyte wspomnienia, zapomni o chłopakach, o Avengersach, o domu. I znowu będzie pustą marionetką, bez niczego w środku. Bo dopiero po kilku miesiącach Parker się dostosował do społeczeństwa. Nie chciał ponownie przez to przechodzić. Lubił to; świadomość, że kiedyś taki nie był. Choć nie wiele pamiętał.
— Sam tego chciałeś, niewdzięczny bachorze — wysyczał Smith do młodszego. Parker spojrzał się na niego nie zrozumiałym wzrokiem. Wtedy starszy wyjął zza pleców małą książkę z czerwoną, skórzaną okładką z metalowym pająkiem na środku. Chłopca oczy rozszerzyły się w strachu jak i szoku. Użyli jej tylko raz, ale do końca życia zapamięta, jak bolało.
— Nie.. b-błagam — wymamrotał brunecik, choć doskonale wiedział, że to na nic. — N-nie.. chcę..t-to.. b-boli
Nie wymaże mu to tego, co zrobił przez ten rok. Ale odbierze mu kontrolę. Zawładnie nim szaleńcza żądza mordu, której nie będzie umiał opanować, będzie wstanie zamordować z zimną krwią wszystkich na swojej drodze, skupi się na celu, i nie odmówi wydania rozkazu. Chcą go znowu kontrolować. A w dodatku będzie o wszystkim pamiętał. Co jest chyba najgorszą częścią.
Po jego zaróżowionych policzkach spłynęła pojedyncza łza strachu, której przed minuty tak starał się nie wypuścić. Nienawidził tracić kontroli. Nienawidził. Dziesięć pierdolonych słów może zawładnąć nad nastolatkiem. Nie chciał. On tak bardzo nie chciał.
Zapadła głucha cisza, a mężczyzna otworzył książeczkę, która skrywa sekret kontroli młodego zabójcy. Nikt nie odważył się już odezwać. Starszy zaczął powoli krążyć w kółku, a Parker już tylko mógł czekać z mokrymi policzkami.
— наркотики — powiedział stanowczym tonem, na co brunecik się automatycznie spiął.
Narkotyki. Coś co Peter pokochał, coś w czymś znalazł spokój. Znalazł spokój po śmierci May, po wylądowaniu w sierocińcu i tutaj. Jedynie to dało brunetowi jakikolwiek spokój, dzięki, któremu umiał funkcjonować, choć każdy wiedział jak go niszczyły. On sam wiedział, jednak bez nich nie potrafił. Parker nie potrafił bez nich żyć, chodzić, pracować, jeść. Były już częścią jego. Odstraszały one demony, które co dzień, co minutę i co sekundę go nawiedzały.
Czuł jak wszystkie mięśnie się napinają, a przez całe ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Jego serce wraz z oddechem znacznie przyśpieszyło.
Sapnął.
— паук.
Pająk. Coś co zdecydowanie zmieniło życie Parkera. Jedna wycieczka do pierdolonego Oscorp, zamieniła jego życie w piekło. Stracił przez niego Bena, bo gdyby nie on, nie pokłóciliby się. Czemu akurat musiał go ugryźć? Czemu akurat mu musiał zniszczyć doszczętnie życie? Mimo to, kiedyś Peter to kochał. Kochał pomagać ludziom, widzieć uśmiechy na ich twarzach.
Szkoda, że kiedyś.
— Дом — wydobył z siebie krzyk.
Dom. Miejsce, gdzie każdy powinien się czuć bezpiecznie. Bo mimo oklepanej definicji w słowniku, dom to nie są cztery ściany i łóżko. Dom to miejsce, gdzie możesz być bezpieczny. Dom, ma być twoją tarczą przed całym zewnętrznym światem. Dom, ma być miejscem gdzie wrócisz, gdy zgubisz swoją drogę. Peter miał dom. Nawet miał je dwa. O jednym nie pamięta, z ciocią May, która piekła rano popisowe ciasteczka i z wujkiem Benem, który popołudniu chodził z nim na piłkę. O drugim pamięta, w wieży, bo tak, Parker czuł się tam dobrze. Czuł się bezpieczny i nawet szczęśliwy. To był dla Petera dom. A nie to wstrętne mieszkania, w którym sypia i bierze narkotyki.
Czuł jak w jego żyłach zaczyna płynąć ogień, a płuca okropnie palą. Zdzierał gardło przez krzyk, którego nie umiał opanować.
— смерть. — zaczął się szarpać.
Śmierć. Coś co młodego geniusza spotykało od początku życia. W wieku 7 lat; rodzice, mało ich pamiętał. Nie rozumiał wtedy, co to znaczy, że mama i tata nie wrócą. Miał ciocię, miał wujka. Było dobrze. Do czasu morderstwa Bena, ogromna blizna na psychice, której nawet ukochana ciotka nie mogła do końca zaszyć. A później i ona, co zniszczyło młodego bruneta doszczętnie.
Śmierć później stała się dla niego nie udręką, a celem. Bo po to istniał. Aby zabijać.
— любовь . — łzy zaczęły spływać po jego policzkach, błagając aby przestał.
Miłość. Młody Parker, doświadczył jej wiele. Od rodziców, zawsze kochali swojego małego synka, jednak szybko ją stracił. Później od Bena, pokazywał ją wspólnymi wypadami wszędzie gdzie młodszy sobie życzy, jednak i tą stracił. Wtedy też dostał od May, mógł jej się wypłakać w jej miękki sweter pachnący świeżymi różami, jednak ona też odeszła. Od przyjaciół, braterska miłość, jednak i ją stracił, gdy Hydra go porwała. I od Avengersów. Jej też już nigdy nie doświadczy.
A bynajmniej, tak myślał.
— наставник.— praktycznie wyrwał lewą dłoń z mocnych kajdan.
Mentor. Parker miał mentora. Był on dla niego najważniejszy. Podziwiał go, od młodego. Gdy Parker zobaczył Tonego w salonie wraz z ciocią May to myślał, że umrze ze szczęścia. Dla niego Stark był ideałem. Iron-man go uczył, i był dumny z Petera. Tak cholernie dumny.
Szkoda, że Parker o tym nie wiedział.
— оружие. — jego krzyki było już słychać na ulicy.
Broń. Coś czym on się stał. Broń, która jest posłuszna, kierowana i oddana swojemu panu. Peter nią był, więc czemu nie był posłuszny? Czemu nie oddał się swojemu Panowi? Czemu się sprzeciwił? Może wcale nie był tą idealną bronią, która miała stworzyć Hydra? Czy on był nieudanym eksperymentem? Jeżeli tak, to po co on dalej istnieje?
— надеяться. — wyrwał jedną dłoń z kajdan, zaciskając mocno zęby.
Nadzieja. Umierała w nim, już od tak dawna. Sam nie wiedział czy dalej ją w sobie ma. To możliwe? Aby po tym wszystkim dalej mieć pierdoloną nadzieje, że wszystko będzie dobrze? Umarła w nim wraz z May, tak na początku uważał. Lecz gdy Stark wyjął go z sierocińca miął ja na nowo. Nadzieja kwitła w nim jak piękny kwiat na środku polany.
A wraz z zabraniem do Hydry ten kwiat ktoś wyrwał i zdeptał.
— пустота. — wyrwał drugą dłoń z kajdan, lecz i tak już nie mógł nic zrobić. Upadł bezwładnie na kolana, krzycząc jak najgłośniej potrafi, aby przynajmniej trochę ulżyć sobie.
Pustka. Peter ją odczuwał, od przybycia tu. Czuł cholerną pustkę, że coś jest nie tak. Że może wcale nie powinien tu być, że coś mu się nie zgadza. Jednak cały rok wypierał to, jakże durnowate przeświadczenie, wmawiając sobie, że Hydra by go nie okłamała. Że to ona go stworzyła. Dopiero teraz zdał sobie sprawę jak ogromnie się mylił.
— отец .
Ojciec. Peter go miał, tak owszem, do 7 roku życia. Więc dlaczego to słowo jest jakie ostatnie? Przecież ten dzieciak, nawet go dobrze nie pamięta! Ale miał. Miał innego tatę. Z którym nie łączą go więzy krwi, jednak relacja. Miłość. Łączy ich miłość, a to ważniejsze od genów. Ważniejsze od więzów krwi, podobieństw. Mężczyzna dał mu opiekę, pokazał, że w wychowaniu nie trzeba używać przemocy, dał mu dom i całą rodzinę. Dał mu tak mało, lecz to wszystko co Parker pragnął. Bo on nie potrzebował drogich ubrań, zabawek, najnowszego telefonu czy laptopa. On potrzebował miłości. Potrzebował, aby czasem go przytulić, wyszeptać 'wszystko będzie dobrze', usłyszeć zwyczajne 'kocham cię'. I on o tym wiedział. Wiedział czego on potrzebuje. I mu to dawał, bo cholernie kochał tego dzieciaka. On sam tego potrzebował, wypełniali się. Peter potrzebował kogoś kto znowu da mu nadzieję. Da mu silę aby walczyć z tymi demonami, które go nawiedzają w jego głowie. I on był tym kimś.
Tak. Cholerny Tony wielkie-ego Stark był dla Petera jak tata.
Młodszy zamilkł. Smith zwycięskim wzrokiem przypatrywał się nastolatkowi, który zaczął powoli wstawać. Ten zamknął książeczkę, którą zawładnął nad Peterem. Brunecik podszedł do niego stając na baczność, z pustym wzrokiem.
— солдат? (żołnierzu) — spytał mężczyzna w mundurze Hydry. Chciał usłyszeć te 3 słowa. Chciał, aby te 3 magiczne słowa wypełniły ten pełen ciszy pokój smakiem zwycięstwa.
— Готов к заказам. (Gotów na rozkazy) — powiedział chłopiec, na co starszy się zwycięsko uśmiechnął.
— убийство Tony Stark. (zabij Tonego Starka.)
Pov. Tony Stark
— Gotowi? — spytał cicho Bruce.
Wszyscy pokiwaliśmy głowami, na znak, że ma zacząć działać. Spojrzałem na Steva przestraszonym wzrokiem. Mężczyzna uśmiechnął się do mnie smutno i złapał mnie za rękę. Zaczął czule głaskać moją dłoń swoim kciukiem, wiedział, że mnie to uspokaja.
— Dobra.. trzy.. — zaczął Banner. — dwa... ii.. jeden.
Poczułem nagły ból na szyi, na co cicho syknąłem. Nagle przeszedł mnie nagły dreszcz na całym ciele. Głowa zaczęła nieprzyjemnie pulsować, a oddech przyspieszył. W moim umyśle zaczęło przelatywać miliony wspomnień naraz, czego nie mogłem opanować.
— Jedziesz do Berlina.
— Nie mogę — zawahał się brunet. Spojrzałem się na niego pytającym wzrokiem — Mam.. pracę domową.
— Udam, że tego nie słyszałem.
— Ulepszamy twój, czy mój strój? — spytałem wchodząc do pracowni.
— Papier, kamień, nożyce? — spytał brunet.
— Niech ci będzie — zaśmiałem się. — Papier, kamień, no-ży-ce.. Cholera! Przegrałem..
Nastolatek się cicho zaśmiał.
— Ale jutro, robimy mój.
— Chciałem po prostu być jak ty! — krzyknął.
— A ja chciałem, żebyś był lepszy.
— Najwyraźniej złym pomysłem było cię wciągać w to całe bohaterskie bagno. To koniec. Zwalniam cię.
— Od kiedy ty palisz młody? — spytał nagle mężczyzna.
— Oj to będzie.. — szatyn zapatrzył się na butelki alkoholu rozmyślając. — Rok niedługo.
— Podobnie jak ja — zaśmiał się blondyn siedzący obok mnie.
— Czemu tu tak w ogóle pracujesz? — spytałem nagle, na co szatyn odwrócił na mnie wzrok. — Młode osoby raczej pracują w sklepach albo coś takiego.
— Powiedzmy, że odpowiadają mi godziny pracy — uśmiechnął się lekko i zaczął wycierać szmatką jakąś szklankę. — Wie pan, chodzę do szkoły, łatwiej mi pracować w nocy.
— Kiedy śpisz w takim razie? — dopytałem upijając trochę trunku ze szklanki.
— Mam lekkie problemy ze snem, więc i tak mi to różnicy dużej nie robi — mruknął skupiając się na szklance, na której nie umiał czegoś doczyścić.
— Bezsenność? — rzucił towarzysz.
— Ta, choruje od 2 lat na to — i w tym momencie mnie zatkało.
— Pete, adoptuje cię i będziesz mieszkał w wieży. O ile się zgodzisz..
— Co jest Stark? — spytał Bucky, widząc moje zszokowanie na twarzy.
— Jest naćpany — westchnąłem, opierając się o zimną szybę.
— Młody — skierowałem wzrok na Petera. — Chodź musimy lecieć.
— Gdzie? — spytał lekko zszokowany, patrząc się na mnie zaciekawionym wzrokiem.
— Nowy Jork chyba dawno nie widział Spider-mana i Iron-mana, nie uważasz?
— Pete.. nie było tu nikogo. Śnił ci się znowu? — spytałem, biorąc delikatnie jego główkę na swoje kolana. Uspokajająco gładziłem jego włosy.
— Mhm — mruknął chłopiec.
— Co się stało? — spytałem podchodząc do widocznie roztrzęsionego chłopca.
— P-przepraszam.. p-przepraszam..p-przepraszam..j-ja.. n-nie chciałem.. p-proszę.. n-nie chcę.. n-nie.. chcę, żeby bolało.. — powiedział cichym tonem, szlochając. — N-niech m-mnie.. p-pan n -nie b-bije... b-będę g-grzeczny..
— Pete.. już cichutko mały — kucnąłem obok niego. Chciałem go objąć, jednak ten odskoczył, na co zrobiłem zszokowany wzrok. Już nie bal się przecież dotyku.. Złapałem delikatnie jego podbródek i nakierowałem, aby się na mnie spojrzał. — Dzieciaku, nigdy bym cię nie uderzył. Spokojnie, to tylko szklanka i każdemu się zdarzy ją rozbić — powiedziałem ciepłym tonem głosu.
— N-nie jest pan zły? — spytał niepewnie.
— Oczywiście, że nie Pete.
— Dobranoc panie Stark — powiedział cicho chłopiec, zamykając swoje zmęczone czekoladowe oczka.
— Dobranoc bambi — wyszeptałem, zamykając drzwi. — Chciałbym, żebyś mówił do mnie tato..
— Peter.. kochanie... nie rób mi tego — wyszeptałem szlochając. — Nie rób mi tego do cholery!
— Tony — zatrzymał mnie lekarz dłonią. — Gdybyś go nie złapał na tą chwilę nie przeżyłby. Uratowałeś go.
— A wcale się tak nie czuję — wyszeptałem
— Tak się cholernie balem.. Balem się, że już cię nie przytulę..
— Kocham cię razy trzy tysiące Pete.
Wszystkie wspomnienia przeleciały przez moją głowę. Ponownie poczułem dreszcz na całym ciele. Czy.. czy ja naprawdę zapomniałem o swoim chłopcu? O swoim, kurwa, dzieciaku? Gdzie on jest teraz? Co się z nim stało?!
— Ja pierdole —spojrzałem na wszystkich domowników. Ich miny wyrażały dokładnie to co moja. Przerażenie. — Gdzie jest mój dzieciak?!
Mój oddech niespokojnie przyspieszył,a serce zaczęło kołatać. Gwałtownie wstałem z metalowego krzesła, praktycznie się przewracając. Banner od razu podbiegł do mnie widząc mój stan. Bowiem, reszta była w zza wielkim szoku. Łzy zapętliły się moich oczach, spojrzałem na Bruca, który właśnie mnie trzymał, abym ponownie nie upadł.
— Kurwa mać — wyszeptała Natasha. — Jak to się kurwa mogło stać?! Teraz od półtorej roku chuj wie gdzie jest Peter, a my se żyliśmy w najlepsze! Przecież pajączek może cierpieć teraz..
— To musiała być Hydra — wyszeptał zimowy żołnierz, obracając metolowy chip w palcach. — Tu jest nawet ich logo.. cholera.. oni od półtorej roku mają go mają.. Nie.. Kurwa nie!
Słysząc stwierdzenie Buckiego opadłem z powrotem na metalowe krzesło, na którym wcześniej siedziałem. Zatopiłem twarz w drżące dłonie, próbując zakryć oznaki słabości w postaci łez. Czułem jak zaczyna robić mi się duszno, a krawat przy szyi jest za mocno ściśnięty. Oddechu już nie można było zaliczyć do spokojnych. Steve to szybko zauważył i również w lekkim szoku, postanowił zająć się sytuacją. Ścisnął moją trzęsącą się dłoń i zbliżył do swojej klatki piersiowej. Mężczyzna kucnął naprzeciw mnie, a ja spojrzałem się na niego wciąż oszołomiony i wyraźnie nie spokojny.
— Skarbie, już uspokajamy się, dobrze? — powiedział melodyjnym głosem. — Wdech, wydech, tak jak ja. Wdech i wydech. Świetnie ci idzie, jestem z ciebie dumny . Wdech i wydech..
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top