VI

Rodzeństwo czym prędzej ruszyło za bratem lecz przez tłumy ludzi, późną porę i otaczającą ciemność, ciężko im było go odnaleźć. Nawet latarnie czy połysk z Drzewa Życia nie bardzo pomagały im w poszukiwaniach. Widząc stan brata wiedzieli, że wydarzyło się coś złego, domyślili się, że musiało to dotyczyć Randiego. Chcąc znaleźć chłopca jak najszybciej postanowili się rozdzielić.

- Najy! – wołał Swaran lecz nie otrzymywał odpowiedzi. Słysząc szelest w oddali postanowił udać się w tamtą stronę, podczas gdy siostra ruszyła w przeciwnym kierunku.

Wołała chłopca po imieniu lecz ciągle nie otrzymywała jakiejkolwiek odpowiedzi. Miała już zawrócić, gdy nagle czyjś ruch zwrócił jej uwagę.

- Najy...? – zapytała dość niepewnie. Postura wydawała jej się znajoma lecz coś innego sprawiało, że poczuła wzrastający się w niej niepokój. – W-wszystko dobrze...? – pytała zbliżając się do cienia osoby kucającej przed nią. – Jesteś ranny? – uklękła obok i dopiero wtedy ujrzała postać w pełni.

Wyglądał jak człowiek lecz jego skóra była w kolorach kamieni, całe ciało było wychudzone i zdawało się porosnąć mchem i korzeniami drzew. Oczy potwora miały blady, pusty, mrożący krew w żyłach blask. Zanim Althea zdążyła zareagować, potwór zaatakował ją i powalił na ziemię.

Szamocząc się, dopiero po dłuższej chwili udało jej się uwolnić i ruszyć biegiem przed siebie. Ze strachu potknęła się więcej niż raz, ale czując adrenalinę wciąż biegła przed siebie.

- Swaran! – krzyczała imię starszego z braci, modląc się w duchu by ten nie oddalił się tak daleko jak się obawiała. Nie słysząc jego głosu, jeszcze bardziej się przeraziła.

Potwór warczał i syczał, zaczynając ją doganiać. Skąd się tu wziął i czym był?

Althea odwróciła się chcąc sprawdzić, gdzie znajduje się napastnik lecz ten zniknął jej z oczu. Przerażona i zdyszana zatrzymała się na chwilę, w panice rozglądając się wokół przed wrogiem. Nie widziała go lecz była pewna, że słyszała. Potwór ponownie zaszedł ją od tyłu lecz tym razem nie udało jej się uciec. Stwór złapał ją za nogę i powalił. Przerażona kopnęła go nogą w głowę lecz i to go nie powstrzymało. W czasie, gdy cofała się pod drzewo, stwór czołgał się w jej stronę. Chciała się bronić lecz nie miała czym. Do głowy przyszła jej pewna myśl, ale zanim zdążyła cokolwiek zdziałać, potwór rzucił się na nią, a ona krzyknęła z przerażenia. Ku jej zdziwieniu nic jej się nie stało. Gdy otworzyła oczy, zobaczyła, że ktoś stanął miedzy nią a przeciwnikiem, z mieczem w ręku. Był to Hamill.

Brunet powstrzymywał stwora i w między czasie zerknął na przerażoną blondynkę.

- Uciekaj. – powiedział do niej, sycząc przez zęby z wysiłku. Ku jego zdziwieniu, stwór miał więcej siły niż by się wydawało.

Althea nie czekała ani chwili dłużej i ruszyła pędem w stronę miasta, chcąc podnieść alarm. Biegnąc przez las słyszała jeszcze więcej odgłosów potworów, zdawało się, że ten na którego natrafiła nie był jedynym napastnikiem w pobliżu. Ciężko jej się było jednak skupić, gdyż podczas biegu słyszała nie tylko ryki stwór lecz i również... śpiew. Nie wiedziała czy to tylko jej wyobraźnia płata figle, czy naprawdę ktoś śpiewał. Głos zdecydowanie należał do kobiety, a pieśń, którą śpiewała miała niesamowicie smutne brzmienie, odbijające się echem wokół. Althea nie rozumiała słów piosenki lecz wiedziała, że słowa składały się ze starego języka, jeszcze z czasów początku czterech Plemion. Słysząc ten głos przez chwilę poczuła jak świat wokół niej spowalnia, chciała się skupić na swoim zadaniu lecz przez rozkojarzenie szło jej to o wiele gorzej. Nagle pieśń zdawała się zamilknąć, a ona ponownie usłyszała głośny ryk przeciwnika.

Jak się okazało, wcale się nie pomyliła myśląc, że potworów jest znacznie więcej. Nagle kolejny z nich zjawił się przed nią i bez wahania zaatakował blondynkę, która uskoczyła w bok, chwytając przy tym grubą gałąź i jednocześnie rozdzierając swoją suknię. Kobieta zdzieliła potwora przez głowę lecz to nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Odwróciła się chcąc biec dalej, ale kolejny stwór stanął na jej drodze. Została otoczona, nie miała dokąd uciec ani nikt nie zdążyłby jej wtedy pomóc. Wiedziała, że ryzykuje, ale czuła, że nie ma wyjścia, dlatego w chwili, gdy potwory zaatakowały Althea skupiła swój umysł na strumyku znajdującym się obok i używając mocy swego żywiołu odepchnęła stwory od siebie. Nie czekając aż ponownie staną na nogach, skierowała się w stronę wioski.

Dobiegając na miejsce mijała swoich rodaków, którzy spoglądali na nią ze znakiem zapytania lecz ta nie zwracała na nich uwagi i krzycząc ostrzeżenia, podbiegła bliżej Zubeena.

- Potwory atakują miasto... - wydyszała w stronę Władcy lecz zanim zdołała wyjaśnić coś więcej, zupełnie jak w odpowiedzi, kolejni przeciwnicy wbiegli na teren Magree atakując każdego, kto stanął im na drodze.

- Uciekajcie do swoich domów! – krzyknął Zubeen wskazując drogę ucieczki. Razem z Deronem, w chwili spostrzeżenia biegnącej Altheii od razu stali w pogotowiu. – Altheo, gdzie są twoi bracia?

- Oni... - nie zdążyła odpowiedzieć, gdy w tej samej chwili spostrzegła jak Swran wybiega z lasu i ramię w ramię z Hamillem pokonuje kolejne potwory.

- Schroń się, resztę zostaw nam. – powiedział Deron chłodnym tonem, mijając przy tym przerażoną blondynkę.

Potworów znikąd zaczynało przybywać coraz to więcej. Straże od razu ruszyli do obrony, tak samo jak i pozostali wojownicy wioski, robiąc wszystko by chronić miasto przed zagrożeniem. Stwory były do siebie podobne. Ten sam kolor skóry, porost mchu i korzeni na sobie i te same przerażające oczy, które wydawały się wysysać duszę samym spojrzeniem.

Wszędzie wokół ludzie krzyczeli ze strachu, a zaraz potem rozległ się krzyk wołający o pomoc. Jedna z najmłodszych członków Plemienia wpadła w łapy wroga, który zamachnął się na nią swoimi pazurami lecz w tamtej chwili Deron, zjawił się tuż przed nią i jednym machnięciem ręki uratował dziecko od śmierci.

- Altheo! – blondynka usłyszała znajomy głos, była to kobieta która prosiła ją o pomoc, w czasie nagłej choroby syna.

Uzdrowicielka ruszyła w jej stronę by jej pomóc lecz nie zdążyła tego zrobić, a to co ujrzała sprawiło, że poczuła jak przechodzą ją ciarki. Stwór złapał starszą kobietę, nachylił się nad nią jednocześnie wbijając pazury w jej serce. Skierował głowę w stronę twarzy martwej kobiety i wyglądało to tak, jakby całkowicie wyssał jej ducha, energię, a może raczej całą duszę.

Althea stanęła jak wryta nie potrafiąc nawet zrobić kroku w kierunku ucieczki. Potwór zaczął kierować się w jej stronę lecz nie zdążył jej zaatakować.

- Wara od mojej siostry! – krzyknął Najy i przebił potwora mieczem na wylot. Stwór zawył, a jego ciało zaczęło dymić lecz nawet mimo śmiertelnej rany, przeciwnik powoli przekręcił się w stronę chłopca, chcąc zadać cios. Obok zjawił się Swaran i ściął napastnikowi głowę, która chwilę potem zmieniła się w dym i zniknęła wraz z resztą ciała.

- Nic wam nie jest? – zapytał zdyszany Swaran zerkając na krewnych. Jego ubrania były podarte, a na twarzy i ramionach widniały rany po walce.

- Jest ich więcej! – Hamill podbiegł do rodzeństwa i stanął obok Altheii z mieczem w ręku. – Skąd oni się tu wzięli? – syknął, plując krwią na bok. Był poobijany, tak samo jak Swaran.

- Jeśli tak dalej pójdzie, nie odbijemy ich ataku... - mówił Najy.

Sytuacja wydawała się przegrana. Panika rozsiana po całym mieście, potwory mordujące niewinnych rodaków.

- Dość! – usłyszeli potężny głos, który sprawił, że wszystkie spojrzenia skierowały się w tamtą stronę.

Przed Drzewem Matki stał Zubeen, a ku jego boku jak zawsze znajdował się Deron. Władca unosił rękę do góry, z której bił jasny blask, a wtedy woda zaczęła unosić się w górę wraz z ruchem jego ręki. Mężczyzna uniósł się w powietrzu i po chwili jednym gestem nakazał wodzie rozstąpić się. Każda kropla, każdy strumień usłuchał jego wezwania i skierował się wprost na atakujących wrogów. Potwory nie miały szans z jego mocą, dodatkowo Deron również nie zamierzał stać bezczynnie. Mężczyzna uśmiechnął się znacząco widząc moc towarzysza i sam również użył swych zdolności, wspierając atak Władcy.

Jego czerwone szaty zdawały się błysnąć ogniem, włosy uniosły się do góry, a całą jego postać zaczął otaczać wir ognia, który potem skierował się w stronę przeciwników wraz z wodą Zubeena. Ogień nie parzył, nie krzywdził nikogo z Plemienia, atakował tylko winowajców atakujących Magree. W ciągu jednej, krótkiej chwili nad miastem błysnęły dwa rażące odcienie czerwieni i błękitu, a chwilę potem potwory zaczęły krzyczeć z bólu i znikać w dymie.

Dwa żywioły przez chwilę zawładnęły nad miastem, a gdy potwory rozpłynęły się, ogień i woda powoli powróciły do swoich właścicieli, odsłaniając Magree na nowo.

W wiosce zapanowała nagła cisza. Ludzie powoli wyłaniali się ze swoich kryjówek, rozglądając się wokół po zniszczeniach i stratach poniesionych w ataku.

- Mój syn! – rozległ się zrozpaczony głos matki. – Mój syn! – rozpaczała trzymając dziesięcioletniego potomka w ramionach.

Althea podeszła do niej, ukucnęła obok chcąc sprawdzić jego stan. Domyśliła się, że nie będzie w stanie mu pomóc lecz ostatecznie i tak chciała mieć pewność. Nie wyczuła pulsu, a spoglądając w załzawione spojrzenie rodzica, poczuła jak pęka jej serce.

- Nie, nie... - płakała kobieta.

- Mój dom... - płakał ktoś obok.

- Obudź się, otwórz oczy! – wołał głos z oddali. – Spójrz na mnie!

Blondynka powoli wstała na równe nogi, rozglądając się po zniszczonym mieście. Jej wzrok zatrzymał się na braciach, którzy byli cali posiniaczeni, ale co najważniejsze, byli żywi.

- To nic. – mówił Najy do Swarana, gdy ten spoglądał na jego rozcięcie na ramieniu. – Althea to naprawi. – zaśmiał się cicho, zerkając na siostrę. – Prawda, siostrzyczko? – uśmiechnął się do niej miło.

Kobieta opanowała łzy i podeszła do nich.

- Oczywiście... - szepnęła.

Zubeen i Deron w milczeniu przeanalizowali wzrokiem całe Magree, a potem zbliżyli się do zebranego tłumu, który wciąż przekrzykiwał się przez siebie nawzajem.

- Co to było, panie Zubeenie? – pytali ludzie.

- Dlaczego nas zaatakowano?

- Moja rodzina nie żyje! Co mam zrobić?!

- Co teraz z nami będzie?!

- Cisza. – odezwał się stanowczo Deron i po chwili wszyscy zamilkli. Utkwili wzrok w przywódcy.

- Zabierzcie ciała i dopilnujcie by każdy z nich miał godny pochówek. – powiedział Zubeen do jednego ze strażników, którzy od razu zaczęli działać. – Moi drodzy... - skierował się do tłumu. – Atak ten był niespodziewany... Przykro mi za wasze straty i obiecuję zrobić wszystko co w mej mocy by pomóc. – zapewniał rodaków.

- Panie Zubeenie, co to były za stwory? – odezwał się głos chłopca stojącego na początku tłumu. – Czy oni tu wrócą?

Zubeen i Deron wymienili niespokojne spojrzenia.

- Jeśli wrócą... będziemy na to gotowi. – odparł. – Proszę... mimo tej tragedii, nie traćcie nadziei. Magree powróci do dawnej światłości. – mówił łagodnie lecz w jego głosie słychać było nutę smutku.

- Nie odpowiedziałeś na pytanie. – odezwał się inny męski głos. – Co to były za stwory?!

Zubeen spuścił smutnie głowę po czym niepewnie przekręcił się w stronę Drzewa Matki.

- Sam nie potrafię wam podać szczerej odpowiedzi... - oznajmił po dłuższej chwili. – Lecz... jak zapewne sami zdołaliście już zauważyć, że nasze Drzewo Życia zdaje się... blednąć. – dodał z większym smutkiem. – Obawiam się, że stan Drzewa jest poważniejszy niż nam wszystkim mogłoby się wydawać.

- Skoro Drzewo słabnie... co będzie nas chronić? – mówili ludzie między sobą.

- Czyż to nie oczywiste? – rozległ się srogi głos Derona czym przykuł uwagę tłumu. – A kto przed chwilą uratował wasze tyłki? – prychnął kręcąc głową. Władca chciał go nieco uspokoić lecz szatyn mówił dalej. – To wasz Władca was teraz ocalił! Zubeen uratował wam życie! – mówił pewnym głosem. – Jeśli taki atak nastąpi ponownie, myślicie, że będzie stał bezczynie? Nie! Ponownie skopie tyłki reszcie tych stworów.

- Dziękuję, mój drogi Deronie... - szepnął do niego. – Jestem Władcą Plemienia Wody i moim obowiązkiem jest zapewnienie waszego bezpieczeństwa. I tak zrobię. Nie spocznę póki nie poznam przyczyny i nie zatrzymam kolejnych tragedii. Dlatego teraz proszę was, moi drodzy... Moi dzielni wojownicy, dumnie walczyliście w obronie naszego miasta. Teraz, pozwólcie mi zająć się resztą. Gdy tylko poznam prawdę, przekaże ją wam.

~.~

Miasto tak niegdyś żywe i radosne, obecnie stało się smutne i ponure. Nie było słychać wesołej muzyki, śpiewów, pogawędek sąsiadów. Wraz z poniesioną tragedią, Magree zdawało się zamilknąć. W ciągu kolejnych dni odbył się pochówek ofiar poległych w czasie ataku. Althea dzień i noc opatrywała rannych, nie mając chwili na odpoczynek. Zubeen i Deron siedzieli na dworku, analizując sytuację, szukając odpowiedzi i sposobu na ochronę poddanych.

- Siedząc w zamknięciu, nie znajdą odpowiedzi. – powiedział Hamill podając Altheii zapas kolejnych bandaży.

- Oczywiście, że nie. – odparła, nawet nie niego nie patrząc. – Jest tylko jeden sposób by poznać prawdę. Pan Zubeen i pan Deron nie siedzą tam dlatego, że się boją, tylko zdają sobie sprawę z tego co muszą zrobić i kogo poprosić o pomoc.

Hamill przyglądał jej się w zamyśleniu. Kobieta rozmawiała z nim normalnie lecz nie raczyła na niego spojrzeć, skupiała się na szykowaniu maści, leków i pozostałych opatrunków. Jako Medyk wiedziała, że ludzie na niej polegają i nie zamierzała ich zawieźć.

- Mówisz o Wyroczni. – domyślił się brunet.

- Oczywiście, a o kim by innym? – westchnęła i wymieniła z nim spojrzenia. – Przepraszam... - dodała od razu. – Jestem trochę zmęczona, to dlatego tak się zachowuję...

- Powinnaś odpocząć.

- Magree potrzebuje Medyka, a tak się składa, że to ja nim jestem. – mówiła, wstając na równe nogi i biorąc do ręki koszyk z przygotowanymi opatrunkami. – Ja też mam swoją pracę. – powiedziała, wymijając go w progu i ruszając w swoją stronę.

Minęło kilka godzin, gdy skończyła odwiedzać potrzebujących. W czasie drogi powrotnej, skierowała się w stronę Drzewa Matki i zatrzymała się przy jego wielkim pniu. Gałęzie i liście zaczynały tracić swój kolor. Nie otaczał go tak ciepły blask jak dawniej, teraz zdawało się być tu jeszcze chłodniej.

Althea ze smutkiem położyła dłoń na pniu i przymknęła oczy, stojąc tak przez chwilę w ciszy. Dawniej Drzewo biło niesamowitą energią, którą od razu było czuć teraz, gdy trzymała na nim dłoń, nie poczuła tej magii. Pień zdawał się być chłodniejszy i suchszy, a liście powoli zaczynały opadać, co nie działo się nigdy, nawet podczas zimy.

- Ocalimy cię... Matko. – szepnęła, otwierając przy tym oczy.

Oddaliła się, chcąc wrócić do domu lecz po chwili zawahała się i spojrzała w miejsce obok wodospadu. Przez dłuższą chwilę nie potrafiła oderwać wzroku z tamtego miejsca. Wciąż się wahała lecz ostatecznie podjęła tę decyzję i ruszyła w stronę jaskini. Była skryta za szeroko porośniętymi krzewami, drzewami. Wejście zakryte było długimi gałęziami płaczącej wierzby. Sądziła, że gdy będzie bliżej jaskini nie ujrzy żadnej roślinności ani zwierzyny, lecz jednak pomyliła się. Wchodząc w korytarz, spostrzegła rosnące na bokach kwiaty, które połyskiwały w ciemności, a motylki tańczyły na płatkach pachnących ozdób. Świetliki towarzyszyły jej całą drogę przez korytarz, a na odstających korzeniach drzew zasiadały wróbelki, które przyglądały jej się w głębokim zaciekawieniu.

Zawahanie i strach zniknęło, zmieniając się w czystą ciekawość. Nie tak wyobrażała sobie to miejsce. Sądziła, że będzie ono bardziej oschłe i zimne, a spostrzegła miłe zaskoczenie. W głowie ciągle miała pieśń, którą słyszała biegnąc przez las. Wiele razy się nad tym zastanawiała i od razu po powrocie do domu przejrzała księgi, szukając tej piosenki. Nie udało jej się nic znaleźć lecz przeczucie dobrze ją kierowało. Słowa były stare, nie znał ich już praktycznie nikt. Nikt poza samą Wyrocznią.

Szła tak w zamyśleniu aż nagle wszelki blask zniknął, otoczyła ją ciemność. Spowolniła kroku i niepewnie stawiała dalsze kroki. Nagle ujrzała blask ognia, zupełnie jakby od kominka. Poczuła ciepło i zapach roślin, a także gotujących się wywarów. Po chwili blask ognia rozjaśnił pozostałą przestrzeń, a ona znajdowała się we wnętrzu jaskini. Wszędzie wokół wisiały pnącza roślin i pajęczyn, które zdawały się połyskać nawet w ciemności. Blask ognia oddawał nie tylko sam kominek, ale również świece porozstawiane na podłodze. Ich miejsca nie były przypadkowe, ustawione były według kolejności żywiołów i świeciły się w kolorze oddanym każdemu z nich. Po bocznej ścianie znajdował się niewielki regał z zakurzonymi księgami, zaraz obok znajdowało się kolejne przejście zakryte bluszczem. Wokół dało się również słyszeć cichy szum wody, a gdy Althea skierowała się w tamtą stronę, za niewielkim brzegiem zakrętu ujrzała ścianę pokrytą wodą spadającą w dół. Lecz co ją zaskoczyło, ten mały wodospad nie miał żadnego strumienia na jego końcu. Woda opadała na ziemię, nie tworząc żadnych kałuż, plam, niczego. Podłoga pozostawała sucha, mimo bliskiej obecności wody.

Jednak Uzdrowicielka nigdzie nie potrafiła spostrzec samej Wyroczni. Czyżby się pomyliła? A może to miejsce wcale nie było jej jaskinią? Jeśli naprawdę tak było, to gdzie miała szukać Wyroczni?

Zrezygnowana skierowała się w stronę wyjścia lecz stanęła w bezruchu, gdy ponownie usłyszała tę samą melodię. Blondynka odwróciła się i spoglądając na świetliki ponownie podążyła ich śladem. Małe światełka zdawały się powoli kołysać w rytm melodii, a cienie, które pozostawiały na ścianach zaczęły ukazywać niewyraźne, ogniste ślady przeszłości. Przez chwilę mogła spostrzec cień przedstawiający małą dziewczynkę. Widać było jak ktoś ją prześladował, a potem rzucił na stos ognia. Następnie sceneria zmieniła się, a wokół stosu zjawiły się pozostałe trzy dorosłe kobiety, które trzymając się za ręce, ugasiły ogień, ratując przy tym dziewczynkę przed spłonięciem. Althea przyglądała się obrazom jak zahipnotyzowana. Była pewna, że słyszy nie tylko tę samą smutną pieśń, ale również słyszy ciche głosy z przedstawiających cieni. Nagle obraz się zmienił i głosy zaczęły krzyczeć ukazując drastyczne śmierci każdej z przedstawionych kobiet. Głos był tak przerażający, że blondynka nie potrafiła tego znieść i cofnęła się od ściany obrazów.

- Boisz się? – usłyszała głos za sobą i odruchowo spojrzała w tamtą stronę lecz nie ujrzała nikogo. – Boisz się.

Ponownie spojrzała w stronę cieni i tym razem przed sobą ujrzała postać kobiety otoczonej we mgle. Twarz jej była skryta, a suknia ciemna jak noc. Miała smutny, młody głos. Spod kaptura jedynie dało się zauważyć kosmyki falowanych włosów i blade policzki, na których widniały ciemne runy.

- Strach przyprowadził cię tutaj. – mówiła dalej. – Strach odebrać ci życie może.

- Nie boję się. – wtrąciła Althea na co Wyrocznia uśmiechnęła się.

- Nie lubimy kłamców. – usłyszała drugi głos dochodzący z półki z książkami. – Kłamcy kłamią... Kłamcy udają... - wciąż nie widziała postaci, do której należał lecz była pewna, że widzi jak jakieś oczy wpatrują się wprost w nią.

- N-nie kłamię! Gdybym się bała, nie przyszłabym tu. – zerknęła niepewnie na Wyrocznię. – A jestem tu, prawda?

- Czy aby na pewno tu jesteś? Czy jest to tylko sen? – pytała Wyrocznia przez co Althea zaczęła wątpić.

- Czy rzeczywistością to jest, czy aby tylko marzeniem? – dodał drugi cieńszy głos.

- Mówisz, 'nie lękam się'... - mówiła przechodząc wokół Uzdrowicielki. – A strach w twych oczach potrafić ujrzę...

- Możliwe, ale to nie jest strach przed tobą... przed wami. – tłumaczyła. – Jedyne o co się lękam, to życie moich bliskich. – mówiła ponownie spoglądając na kobietę w czerni. – Widziałaś co się stało, prawda? Wiedziałaś, że to nastąpi?

- Przyszłość zagadką jest... zagadką jest przyszłość. – mówił cieńszy głos z ukrycia. – Czemuż podzielić bym miała się tym z tobą?

- Słyszałam cię. – przerwała Althea. – Twój głos... twoją pieśń. To byłaś ty, prawda...? Chciałaś nas ostrzec, dałaś ten czas bym mogła dobiec do wioski.

- Dlaczegóż miałabym to robić?

Medyk zawahała się.

- Twoi bliscy, twoi rodacy krzywdę wielką zrobili mnie i mi podobnym. – jej głos stał się ostrzejszy. – Ich los mnie nie obchodzi.

- Ludzie, którzy cię skrzywdzili dawno odeszli. Ich potomkowie są niewinni i teraz oni wszyscy potrzebują twej pomocy.

Wyrocznia zaśmiała się głośno co tym bardziej zdziwiło Altheę.

- Głupi śmiertelnicy... Zawsze przychodzą, gdy czegoś chcą.

- A gdy da się im to co chcą... zrzucą cię w przepaść... Spalą... na stosie. – dodał drugi głos.

Blondynka zerknęła ponownie na ścianę z cieniami, które już zniknęły. Spuściła głowę, chcąc odnaleźć właściwe słowa. Nie sądziła, że kiedykolwiek znajdzie się w sytuacji, w której będzie rozmawiać z samą Wyrocznią. Wyobrażała ją sobie inaczej lecz mimo wszystko nie potrafiła stwierdzić co było tu prawdą, a co tylko złudzeniem. Jednak słysząc tak smutny głos tej pradawnej kobiety, Althea poczuła współczucie. Widząc ukazane obrazy domyśliła się, że to mogła być jej przeszłość. Ludzie ją krzywdzili, dlaczego więc miałaby im pomóc? Jak miałaby ją przekonać do współpracy?

- Wiele przeszłaś... - powiedziała po czasie. – Widzę to. – zerknęła na nią niepewnie. – Ja też znam ból cierpienia... a nawet samego... istnienia. Znam to uczucie, gdy ktoś krzywdzi cię po prostu za to kim bądź czym jesteś.

Wyrocznia słuchała jej w zaciekawieniu lecz na jej twarzy widniał dość podejrzany uśmiech, którego Uzdrowicielka nie do końca potrafiła zrozumieć.

- Moje cierpienie jest niczym w porównaniu do twojego... - mówiła dalej Althea. – Lecz jeśli...

- Myślisz, że rozmowy o twej jakże smutnej przeszłości zdołają mnie przekonać? – wtrąciła oschłym głosem. – Żyję na tej ziemi o wiele dłużej niż ty, Uzdrowicielko. – wyprostowała się, a mgła wokół niej jeszcze bardziej zaczęła falować, jakby odczytując jej emocje. – Znam ludzkie serca o wiele lepiej niż ci się wydaje. – mówiła, krocząc wokół niej. – Chcesz wiedzieć co wam grozi? Śmierć. – odparła jakby to było oczywiste. – Śmierć jest na ziemi od początku powstania samego życia. Jedno nie może istnieć bez drugiego. Nieśmiertelność, nazywana darem jest niczym innym jak przekleństwem. Zadzierając z cyklem życia... zadzierasz z mocą o jakiej ci się nie śniło. – przekręciła głowę w stronę Altheii, wciąż nie ukazując swej twarzy. – Myślisz, że miłość ma w tym jakikolwiek wyjątek?

Althea pokręciła powoli przecząco głową.

- Dokładnie... - odpowiedziała z uśmiechem. – Użycie magii do ratowania ukochanej głupotą było. Sam zginął sądząc, że pozostawia tu dar, który będzie czczony na wieki... Wszystko ma swoje limity.

- Więc Drzewo naprawdę umiera? – zapytała niepewnie czym przykuła jej uwagę.

- A czy ono kiedykolwiek było żywe? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. – Śmierć jest łatwa... Milsza i łagodniejsza niż się wydaje... - dodała smutniej. – To życie jest tu męką.

- Więc Drzewo Matki cierpiało cały ten czas? – pytała zmartwiona.

- Bogini widać w końcu ma dość... - westchnęła. – Altheo... - spojrzała na nią, odsłaniając przy tym twarz. Była młoda i piękna. Miała szare oczy, okrągłą twarz i runy na policzkach i skroniach. Usta jej były pełne i blade, a oczy smutne i zmęczone. – Nie ważne jak wiele razy poprosisz mnie o pomoc. Drzewo i tak umrze. Nie możecie tego zmienić.

- Ale...

- Przepowiednia się nie zmieni. – kontynuowała nie pozwalając jej przerwać. – Wszystkie Plemiona muszą się z tym pogodzić.

Podeszła do półki z książkami i po chwilę na jej plecy zasiadł niewielki smok w szaro-niebieskich kolorach. Stworek miał czarne pazury i rogi, a jego oczy były w złotym kolorze. Bez zawahania wszedł na ramię Wyroczni i ułożył się wygodnie, słuchając ich rozmowy.

- Ludzkość nigdy nie powinna była poznać magii. To dwa sprzeczne światy. Łącząc jedno z drugim powstanie nic inne jak chaos i wojna. – spojrzała na Medyk ze zrezygnowaniem. – Jak myślisz, dlaczego Plemiona zostały podzielone? Hm? – westchnęła. – Ludzkie serca są chciwe... Pragną więcej niż mogą posiadać. – podeszła do ogniska, spoglądając na nie pustym wzrokiem. – Bogini umarła i została wskrzeszona do życia... Jak myślisz... jakim kosztem? – zerknęła na Altheę. – Co czuła, gdy jej ukochany podzielił jej ciało, duszę, umysł i serce? Sądzisz, że to akt wielkiej miłości? – uniosła brwi. – Nie. – dodała od razu. – Nie ważne co chciał tym osiągnąć, ostatecznie zadał jej nic więcej jak tylko same cierpienie... Bogini wiele, wiele długich lat żyła w mękach. Patrząc jak śmiertelnicy rodzą się i umierają, a ona sama jest tam jak w klatce nie mogą zrobić nic, jak tylko patrzeć i cierpieć...

Uzdrowicielka uważnie słuchała jej słów. Widziała w niej nie tylko pradawną Wyrocznię, ale również młodą kobietę, która wycierpiała więcej niż okazywała. Dorosła zbyt szybko i musiała nauczyć się kontroli i odpowiedzialności nad tak potężną magią. Althea teraz była pewna, że obrazy, które widziała należały do jej życia.

- Mówisz o Matce... czy o sobie? – zapytała łagodnie na co Wyrocznia cicho się zaśmiała.

- Mogę mieć z nią nieco wspólnego. – odparła uśmiechając się smutnie.

Medyk spuściła głowę zerkając na kominek, a potem ponownie na czarodziejkę, przed nią.

- Co więc można zrobić? – zapytała niepewnie.

Wyrocznia ponownie się uśmiechnęła i pogłaskała smoka, drzemającego na jej ramieniu.

- Jak myślisz, Altheo? – spojrzała na nią uważnie. – Co można zrobić?

Medyk pokręciła głową uważnie się zastanawiając. Nigdy nie myślała o tej sytuacji w ten sposób. Od dziecka lubiła opowieści o Drzewu Życia i o akcie miłości jaki zrobił ukochany bogini. Być może sam do końca nie wiedział co czyni, ale teraz, słysząc to wszystko z ust Wyroczni, sprawy wydawały się mieć zupełnie inny pogląd niż wszystkim się wydawało.

- Czy można skrócić cierpienie Matki? – zapytała załamana.

- Można. – odpowiedziała Wyrocznia czym od razu przykuła jej uwagę. – Po prostu musicie pozwolić Drzewu umrzeć.

---------------------------------------------------------------------------Cóż to za potwory?! Co się dzieje z Drzewem Matki?! (°ロ°) !
Dowiemy się czegoś więcej już za tydzień!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top