Nawet w determinizmie jest coś losowego


Salem bał się kilku rzeczy, ale nie każda była na tyle oczywista, aby mógł ją sobie od tak uświadomić. Tak jak wielu ludzi bał się śmierci, bał się tego nienazwanego i nieuniknionego. Bał się, że przez jakiś nieszczęśliwy wypadek straci wzrok czy inny zmysł, a jego życie odmieni się w sposób w jaki nie potrafił przewidzieć.

Bał się też kilku irracjonalnych rzeczy, jak to, że zostałby napadnięty przez chmarę motyli. Salem szczerze obawiał się sytuacji, w których pojawiały się motyle. Bał się, że wysiądzie na złym przystanku, bał się rozczarowania i odtrącenia. Jednocześnie jednak odczuwał lęk przed zbliżeniem się do kogoś. Może więc dlatego wpadł w taką panikę uciekając przed własnymi myślami w trakcie powrotu do domu od Emilii Kolajko, że przejechał swój przystanek. Mimo tego, że był to jego lęk, a serce podskoczyło mu do gardła, gdy zorientował się co się stało, to szybko się uspokoił i jak gdyby nigdy nic wyszedł z autobusu na następnym. Nie był przyzwyczajony do tego środka transportu, ale pozwalało mu ono na pewną swobodę. Stąd pomimo, że podróżowanie w taki sposób łączyło się z ryzykiem odczucia stresu – jeździł autobusem bez narzekania.

Wychodząc z autobusu ignorował spojrzenia wlepione w jego mundurek. Taki strój był jednocześnie i utrapieniem, i zbawieniem. Zapewniał mu już jakąś tożsamość, rozpoznanie i sygnał przynależności – a to mogło go cieszyć tak samo jak i martwić. Dobrze było być częścią czegoś, ale niekoniecznie chciało się być w pełni i jedynie z tym utożsamianym. Dzięki temu mundurkowi był uczniem Prywatnej Akademii im. św. Tomasza z Akwinu, a także kolejnym dzieciakiem, którego rodzice byli wystarczająco bogaci i snobistyczni, aby móc się tam uczyć. W jego szkole na przykład wykładano łacinę i może Salem nie był obiektywny, ale uznawał ten drobny szczegół za znak, że była porażająco megalomańska. Nie żeby osoby chcące się uczyć łaciny były od razu zadufane. Salem nie musiał się nikomu tłumaczyć, nawet sobie. Nie oceniał czy jego szkoła była dobra czy zła. Miała za zadanie go wyedukować i jeśli o to chodziło, to przynajmniej w jego opinii, wywiązywała się ze swoich obowiązków.

Jego nogi same poprowadziły go do domu. Przeszedł przez most nad strumykiem, który pewnie wypływał z Łaby i widok przemienił się o 180 stopni. Tutaj nie było śladu po miejskich, małych sklepikach, starych domach, które były przemalowywane co jakiś czas czy lampach z naklejkami przylepionymi do nich. Tutaj czekała na niego otwarta brama prowadząca do dobrej dzielnicy. Kamery znajdowały się po obu jej stronach, a trawniki były elegancko przycięte. Ławki nie były porysowane i wyglądały jakby ktoś odmalował je wcześniej tego dnia. To miejsce zawsze wydawało mu się bardzo ładne, spokojne i sielankowe, jednocześnie będąc sztuczne, puste i nudne.

Salem miał w nawyku zawsze patrzeć na pierwszą i na drugą stronę medalu. Nawet jeśli coś było piękne, to z pewnością było w tym także coś brzydkiego.

Nie zastanawiał się nad tym czy lubił tu mieszkać, bo to właśnie było miejsce w którym mieszkał, a żadnego innego nie znał albo nie pamiętał. Jako dzielnica zapewniało mu swobodę i bezpieczeństwo, więc jeśli o to chodziło to było to dobre miejsce.

Bloki z kolorowymi pasmami, na których widniały szeryfowe numerki stały w równym rzędzie wzdłuż ulicy. Plac zabaw zaczynał się zaraz za zakrętem, a tam tabliczka głosząca: Dzielnica Francuska. Ta ulica była tak stara jak całe miasto Dresden, ale całkowicie odnowiona. Nie była tak kwadratowa i nowoczesna jak bloki przed placem zabaw, ale nie była też surowa i stara jak kamienice po drugiej stronie strumyka. Te budynki miały własną duszę. Każdy w stonowanych tonach, wysokich kolumienkach, niskich, metalowych płotkach i oknach rozciągających się wysoko. Daszki bywały strzeliste. To były maleńkie dworki, ale w pełni oddające zamożność ich właścicieli.

I Salem mieszkał w jednym z nich, tuż za zakrętem. Dom miał czarne dachówki, poszarzałe kolumny i ciemno zielone akcenty. Bramka zaskrzypiała, gdy ją otworzył, ale był to dziwnie przyjemny dźwięk. Jakby dom witał go zanim zdążył postawić w nim nogę. Może dlatego nikt w okolicy nie oliwił swoich bramek?

Drzwi były otwarte, tak jak zwykle, bo kto oprócz domowników i pracowników miałby wejść niezaproszony w tak dobrej dzielnicy jak Dzielnica Francuska?

Pana domu nie było, podobnie jak ogrodników i sprzątaczki. Wszyscy musieli już skończyć pracę.

– Późno wracasz! – zauważyła Elke schodząc po schodach.

W pomarszczonych dłoniach trzymała równiutko poskładaną pościel, którą od razu mu wręczyła. Miała długą spódnicę o dziwnym odcieniu brązu i białą koszulę zapinaną na błyszczące guziczki. Włosy zawinięte w ciasny kok tylko podkreślały jej spory odrost i siwe pasma, ale jak zwykle Elke potrafiła nawet ze swoich niedoskonałości uczynić atut. Wyglądała postawnie, silnie, jakby była w stanie zrobić wszystko i w ogóle się nie zmęczyć.

Kiedy pojawiła się w ich domu, Salem uznał ją za cudotwórczynię, a raczej kiedy uświadomił sobie jej obecność, bo była w jego życiu tak długo jak tylko pamiętał. Elke wydawała się wiedzieć wszystko – nic w domu nie miało dla niej żadnych tajemnic. Z czasem dopiero zrozumiał, że była po prostu dobra w tym, co robiła i wcale nie wiedziała wszystkiego. To było nadal jednak w pewien sposób imponujące, jak bardzo świadoma była swoich ułomności i nie pragnęła się ich wyzbyć. Wiedziała, że są granice, które może przekroczyć, ale tego nie robiła. Mówiła stop i poruszała się po znanych jej ścieżkach.

Jeśli stałaby pośrodku lasu to po prostu szłaby przed siebie i w końcu gdzieś by doszła, gdzieś, gdzie z pewnością byłoby jej lepiej niż pośrodku lasu, podczas gdy inni ludzie mogliby krążyć, ciągle oglądać się za siebie i panikować próbując się bezskutecznie wydostać.

– Pan Gabriel wróci późno, więc raczej zobaczysz się z nim dopiero rano. Kolacja jest w kuchni, a brudną pościel zanieś do pralni. Zostawiłam ci na biurku książki, które leżały na patio...

Telefon Salema przerwał jej wydając pociągły sygnał, że otrzymał wiadomość.

Podniosła jedną brew, ale nic na to nie powiedziała. Zamiast tego wyminęła go w przedpokoju i sięgnęła po dużą torbę stojącą przy wejściu, której przedtem nie zauważył.

– Wyjeżdżam do rodziny na kilka dni. Pan Gabriel naturalnie wie, ale nie podzielił się ze mną tym czy zorganizował za mnie jakieś zastępstwo. Będziesz go musiał za o to zapytać jutro. Więc jeśli to już wszystko, to życzę ci miłego wieczora, Salem.

Skinęła głową z ustami ściągniętymi nisko i odwróciła się do wyjścia nie dając mu czasu na żadne pożegnanie. Elke zawsze taka była. Od zadania do zadania i żadnych dygresji. Salem przywykł do jej specyficznego usposobienia, więc nawet gdyby dała mu czas na odpowiedź to nie wiedziałby, co powiedzieć. Nie potrafił teraz wymyślić, co chciałaby usłyszeć. Tak było prościej.

Dopiero po chwili zorientował się, że musiał być teraz sam w domu. Zaniepokoiło go to, że swoją wizytą u Emilii mógł opóźnić wyjazd Elke, jeśli tylko czekała na jego powrót do domu. Nie było jednak co nad tym gdybać. Poza tym w tym przedwakacyjnym wyjeździe Elke bez doprecyzowanej ilości dni nie było nic dziwnego, robiła to co roku. A czasem nawet parę razy w roku.

Skierował się po schodach na górę i skręcił na lewo, gdzie znajdował się jego pokój i biblioteczka – nieduży salonik, w którym wszystkie ściany były przykryte półkami z książkami.

Elke zajmowała się całym domem, organizowała wszystkie aktywności tak, aby domostwo było utrzymane w ładzie i porządku. To ona zatrudniała sprzątaczki, ogrodników i pomoc kuchenną, dzwoniła po majstrów, gdy coś wymagało naprawy, organizowała korepetytorów, gdy Salem nie radził sobie z czymś w szkole i robiła zakupy. Gdy tylko jakiś problem narastał można było mieć pewność, że Elke się tym zajmie.

Tylko pokój Salema był poza jej kontrolą. Sam musiał o niego dbać i tak jak teraz – musiał sam zmienić pościel.

Jego tata musiał zdawać sobie sprawę, że przy kimś takim jak Elke, dorastający chłopak może nie zaznać odpowiedzialności jaką są obowiązki domowe, więc wyznaczył taką granice. Salem naturalnie nie miał nic przeciwko.

Gdy zmienił pościel i ogólnie sprzątnął wszystko, co by tego wymagało, opróżnił swoją torbę i odczytał wiadomość, którą dostał wcześniej.

Nie spodziewał się, że Emilia skontaktuje się z nim tak szybko, a tym bardziej że będzie chciała się z nim spotkać już następnego dnia. Miał ochotę odpisać, że jutro nie może, ale wiedział, że byłoby to tylko tchórzliwe kłamstwo.

Zastanawiając się nad tym czy w ogóle musiał odpowiadać zajął się przygrzewaniem sobie kolacji. Zapach ziół wypełniał całą kuchnię, a na dworze robiło się ciemno. Przywoływał w pamięci swoje spotkanie z siostrą.

Przez otwarte okno wlatywała do kuchni cichuteńka melodia wygrywana na fortepianie, którą jego sąsiadka ćwiczyła każdego wieczora.

I wszystko było takie spokojne, a jego życie takie zwyczajne, praktycznie beztroskie, że przez moment wahał się czy na pewno postępował słusznie. Czy takie działanie za plecami ojca, kogoś tak niebezpiecznego jak Gabriel d'Albert de Luynes, było warte tego małego raju, w którym teraz żył? A potem przypominał sobie te nagrania, te obowiązkowe lektury i wykłady, które nadawano w szkole o Słuchaczach, którzy byli ofiarami swoich Szeptaczy i czuł jak obrzydzenie wypełniało go od środka. Nie chciał wierzyć w to, że jego tata mógłby być takim człowiekiem, ale nie mógł zaprzeczyć temu, że już teraz łamał prawo. Salem był pewny, że Gabriel ukrywał jakiś Słuchaczy. Potrzebował tylko dowodu.

*

Następnego dnia było jeszcze cieplej i obudził się w swoim łóżku z wysuszonym gardłem. Słońce wpadało przez wąską szczelinę między zasłonami, a przez uchylone okno było słuchać szmery poranka i śpiew ptaków.

Salem nie należał do tych ludzi, którzy leniuchują w łóżku długo po przebudzeniu. Rozpoczął ten dzień tak jak każdy inny. Wstał, wziął prysznic, przebrał się i odetchnął spokojnie z myślą, że była sobota. W takie dni koszulka polo była idealnym dla niego wyborem. Dawała mu iluzję tego, że jest równie bezpieczny jak w swoim mundurku, a jednocześnie oznaczała swobodę.

Włosy nadal miał mokre, gdy zszedł na dół. Było już po ósmej, ale i tak przez chwilę myślał, że może spotka się z tatą w kuchni na śniadaniu. Jednak dom był już pusty. Na stole w jadalni czekała pod przykryciem miska owoców pokrojonych w kostkę i kawa mrożona była odłożona w lodówce. Na ladzie czekały na niego świeże rogaliki i karteczka głosząca „Wrócę późno". To nie było nietypowe, więc Salem się tym nie przejął, a zajął swoim śniadaniem.

Kiedyś Gabriel spędzał z nim więcej czasu. Kiedyś każdego ranka jedli razem i spędzali popołudnia czytając albo coś oglądając. Rozmawiali późnymi wieczorami, tata czytał mu bajki i czasem zabierał go nad rzekę, gdzie obserwował w ciszy siedząc na jednej z ławek. Kiedyś byli bardzo blisko, co wcale nie oznaczało, że teraz się od siebie oddalili. Po prostu pewne rzeczy się zmieniły, przede wszystkim Salem dorastał i nie potrzebował ciągłej uwagi i opieki rodzica. Gabriel dawał mu przestrzeń jaką większość nastolatków doceniłaby pewnie o wiele bardziej niż on, który już niejeden raz słyszał od specjalistów, że miał problemy. Wiedział o nich. Bał się opuszczenia, utraty stabilności, zmian – ale nie zgadzał się, żeby to go kontrolowało, choć i tak wydawało się to robić przez większość czasu.

Rzecz w tym, że jeszcze kilka lat temu Gabriel byłby z nim teraz w jadalni i pytałby go o szkołę, zaplanowaliby coś razem – pojechali nad Łabę albo do jednego z ośrodków dla dzieci, gdzie Salem mógłby spędzić czas z dzieciakami w swoim wieku, które miały gdzieś to, że jego ojciec był Szeptaczem.

W szkole nie miał za wielu przyjaciół, (co było eufemizmem, aby nie powiedzieć wprost, że nie miał wcale przyjaciół), głównie z racji tego, kim był Gabriel, ale też pewnie dlatego, że w tym wieku i w Akademii przyjaźnie nie były czymś silnym i trwałym. Zadawali się ze sobą na podstawie lekcji, które razem rozszerzali, bo to pozwalało na realizacje łatwej i przyjemnej utylitarnej przyjaźni, która miała się rozpaść po zakończeniu edukacji. Salem nie kwestionował otwarcie nawet przed sobą sensu takiej idei jak „przyjaźń utylitarna", ale gdyby poświęcił temu więcej uwagi pewnie dostrzegłby pewną sprzeczność, którą przynajmniej Arystoteles uważał za prostą kategorię.

Dopiero o dwunastej miał zobaczyć się z Emilią przy pomniku na rynku, więc na kontrolowaną panikę miał jeszcze czas. Mógł spokojnie zjeść, posprzątać i spędzić kilka minut gapiąc się na zamknięte drzwi gabinetu Gabriela, który znajdował się na piętrze po prawej. Mógłby wejść do środka. Albo chociaż zerknąć i sprawdzić czy laptop leżał na biurku. Mógłby skorzystać z tak rzadkiej okazji jaką była nieobecność Elke, ale tego nie robił. Stał na szczycie schodów, opierając się bokiem o ścianę i patrzył na ciemne drzwi, i błyszczącą gałkę. Czuł się jakby za drzwiami czekał na niego Kot Schrödingera.

Mógłby teraz spokojnie przeszukać cały pokój nie musząc co chwilę nasłuchiwać czy ktoś wchodzi na górę. Rzecz była jednak taka, że jeśli zacząłby szukać to oznaczałoby, że mógłby coś znaleźć, a mimo wszystko – tego nie chciał. Nie pragnął przecież zdyskredytować swojego ojca – nawet wyłącznie we własnych oczach, nie chciał zobaczyć go za kratkami, nie chciał dowiedzieć się o jego przekrętach, a przynajmniej o innych niż te które już znał.

Wiedział, że byli ludzie, którzy podejrzewali jego ojca, a może nawet dobrze wiedzieli co robił, ale nie mieli dowodów, żeby to wszystko zakończyć i część niego nie chciała stawać z nimi po jednej stronie. To nie zmieniało jednak faktu, że nie miał zamiaru pomagać Gabrielowi. Mógł pomóc Emilii.

Tak należało zrobić – powtarzał sobie.

Ani się obejrzał a już wychodził z domu, przeszedł przez, jak zwykle, puste alejki Dzielnicy Francuskiej i przebiegał przez most, żeby zdążyć na wcześniejszy autobus do centrum.

Na rynku było sporo ludzi w każdym wieku. Gdzieś bliżej nowej galerii handlowej miasto przygotowało „miejską plażę", gdzie kilku wysportowanych facetów i dziewczyny w strojach kąpielowych grali w siatkówkę. Kiedy Salem znalazł się na rynku poczuł jak gorące słońce praży mu skórę, a ponieważ zawsze robił się od niego czerwony, skrył się w cieniu pomnika Martina Luthera i spoglądał w stronę katedry.

Był trochę wcześniej, ale Emilia pojawiła się na czas.

Pomimo wysokiej temperatury miała na sobie więcej ubrań niż podczas ich pierwszego spotkania. Była ubrana w luźne pomarańczowe spodnie, które kończyły się w połowie jej łydek i jasny top bez rękawów. Wielkie przeciwsłoneczne okulary zasłaniały trzy czwarte twarzy, a brązowy kapelusz pod kolor sandałów, chronił ją przed udarem. Wracała z jednego ze swoich wystąpień w ramach tej czy innej akcji, co widać było w jej napiętych ramionach, ale uśmiechnęła się lekko na jego widok.

– Nie jest ci za gorąco? – spytała wskazując na jego długie spodnie.

– Nie.

Nie wyglądało na to, żeby mu uwierzyła, ale nie było sensu drążyć tak... trywialnego tematu. Skinęła tylko i wskazała, żeby poszedł za nią.

– Co powiedziałeś Gabrielowi o dzisiaj? – zapytała.

– Nic. Nie widzieliśmy się jeszcze.

– Dobrze.

Poprowadziła go do jednej z uliczek prowadzących w stronę rzeki, ale potem skręcili w kierunku Centrum Kongresowego. Salem nie miał pojęcia dokąd szli, a Emilia nie oferowała żadnych wyjaśnień. Miał tylko nadzieję, że nie zabierze go od razu do jakiś służb specjalnych czy adwokatów, bo nie był zdecydowanie gotowy na składanie zeznań.

Zatrzymała się na parkingu przy błyszczącym aucie zaparkowanym w cieniu drzewa i ruchem głowy dała mu znać, żeby wsiadł do środka.

– Wczoraj zasugerowałeś coś na temat swojego bezpieczeństwa. Jeśli nie czujesz się bezpiecznie w domu z Gabrielem to musisz mi powiedzieć. Jeśli tak jest to jestem w stanie zaaranżować coś w bardzo szybkim czasie... – powiedziała zanim odpaliła silnik, odrzucając swój kapelusz na tylnie siedzenie.

Salem poczuł jak jego ciało się spina. Nie miał najmniejszego zamiaru bawić się z nią w takie gierki – nie chciał robić uników, nie chciał być „trudnym nastolatkiem", ale może chodziło o stres jaki czuł w całej tej sytuacji albo to, że przy niej – przy światowej sławy specjalistce od ludzi o najróżniejszych naturach, czuł się jak w potrzasku.

– Dlaczego ciągle mówisz o nim w taki sposób jakby nie był twoim ojcem? – odpowiedział własnym pytaniem, czując dziwną, choć krótkotrwałą, satysfakcję, gdy jej brwi się zmarszczyły.

– Jeśli nie wyrazisz chęci czy potrzeby relokacji nie będę mogła ci pomóc. To, że uciekasz od odpowiedzi sprawia, że tylko większe podejrzenia we mnie wzbudzasz – westchnęła włączając klimatyzację. – Cieszę się, że zdecydowałeś się do mnie przyjść i mi zaufać, ale na pewno rozumiesz dlaczego ja nie mogę zrobić tego samego w stosunku do ciebie.

– Skoro mi nie ufasz to dlaczego chcesz mi pomóc?

Emilia wyjechała z parkingu i wjechała na drogę. Salem zaniepokoił się nieco tym, gdzie mogła chcieć go wywieźć, ale nic nie powiedział. Kiedy mu odpowiedziała to nie patrzyła na niego, ale on i tak czuł się jakby przeszywała go od środka.

– Jest wiele powodów. I może cię to zdziwić, ale przede wszystkim niczego nie pragnę bardziej niż zobaczyć naszego ojca za kratkami, chociaż gdyby ktoś chciał go postrzelić to nie miałabym nic przeciwko.

I Salem, co dość dziwne, bo zwykle nie wyrażał nawet przed sobą żadnych specyficznych sądów czy opinii, pomyślał, że to było trochę zbyt banalne. On ze swoim szczęściem nie mógł przecież trafić do innej rodziny niż do rodziny psychopatów. Zaczynał powoli się zastanawiać czy nie powinien bardziej obawiać się Emilii niż Gabriela ...

Przez kolejne minuty żadne z nich się nie odezwało. Co pewien czas tylko z radia wydobywały się jakieś trzaski, które zaraz ucichały, gdy sygnał znowu gdzieś się gubił.

– ...twierdzi senator Péro. Na ile jednak możemy wierzyć politykowi, który nie chce egzekwować prawa, które sam popiera? Szlachetne oddanie demokracji czy chytra manipulacja w ramach walki o władze? Albo może należy zapytać jeszcze inaczej. Czy można ufać człowiekowi, że zrobi to co słuszne w sprawie Szeptaczy, jeśli sam jest im przeciwny? – komentowała spikerka poranną debatę senatora Péro i senatorki Herecki, aby zaraz znowu zostać uciętą przez szum radiowy.

Salem obserwował drogę czując dziwne pobudzenie. Zwykle jego myśli nie były tak swawolne. Określiłby je raczej słowem 'flegmatyczne', ale i ono nie oddawało odpowiednio tego jak je postrzegał. Były trochę jak zwierzę – udomowione, oswojone i łagodne. Nie plątały się, nie robiły problemów. A teraz, a właściwie to od czasu kiedy odkrył tę całą sprawę ukrywaną przez jego ojca, były coraz bardziej chaotyczne, dzikie i niepoukładane. Czasem przyprawiały go o ból głowy. Te pytania, obawy, domniemywania... Jakaś część niego zwalała to na dojrzewanie. Jeśli to było rzeczywiście dojrzewanie to nie dziwił się, że ludzie uważali nastolatków za durne dzieciaki, które twierdzą, że są niezrozumiałe. Salem zdecydowanie czuł się przez siebie niezrozumiałym.

– Jesteś bardzo poważny – mruknęła w pewnym momencie, a gdy lekko podskoczył zaskoczony jej nagłą uwagą, posłała mu drobny uśmiech. – Wybacz.

Salem zauważył, że zwykle psycholodzy grali mu na nerwach, ale Emilia była jeszcze jego siostrą. Starsze siostry najwyraźniej potrafiły nie tylko irytować bez konkretnego powodu, ale irytować swoją jakże trafną wnikliwością. To było o tyle bardziej irytujące, że Emilia go nie znała – a jednak, przez to, że po prostu znała się na ludziach musiało wydawać jej się, że już przejrzała go na wylot.

– Dokąd mnie zabierasz?

Jego uniki wyraźnie ją bawiły. A może ten uśmiech na jej twarzy sugerował po prostu satysfakcje z tego, że dobrze wiedziała, że zrobi coś takiego po jej uwadze.

– Kojarzysz Abrahama Metza?

– Niezupełnie – odparł odwracając wzrok od szyby, gdy nagle zatrzymała się przy bramie ogradzającej elegancki budynek z oszklonym frontem.

– Jego ojciec był założycielem tego oto Domu Kultury Noumen. Abraham jest honorowym członkiem. To neutralne miejsce, możesz o nim poczytać później na Internecie albo zapytać innych...

– Innych? – przerwał niepewnie, ale zignorowała go wychodząc z auta i kontynuując, gdy dołączył do niej na zewnątrz.

– ... Znajduje się tutaj kilka klubów, organizowane są spotkania kulturalne, w prawym skrzydle jest biblioteka, na dachu małe obserwatorium, słowem jest w czym wybierać. To idealne miejsce, w którym możemy się spotykać i gdzie mogę mieć na ciebie oko.

Zatrzymała się przy otwartej bramie i zdjęła okulary w końcu patrząc mu w oczy.

– Nie możemy ruszyć na kogoś takiego jak Gabriel na ślepo. Dowiem się z Abrahamem kto jeszcze jest już na jego tropie, zatwierdzimy wszystko, znajdziemy dowody i jeśli nadal będę mogła ci ufać to złożysz zeznanie, jeśli będziesz chciał, bo do niczego nie mam prawa cię zmusić. Zapiszę cię do wybranego przeze mnie i Abrahama klubu. Znam jego członków, a ty na pewno kojarzysz przynajmniej ich rodziców, jeśli nie żyłeś pod kamieniem. Umiesz mówić po niemiecku?

Potaknął, czując jak jego gardło się zaciska.

– Dobrze. Mają zasadę, że w Domu Kultury, członkowie Żółwi mówią tylko po niemiecku – wytłumaczyła prowadząc go do środka budynku i nie dając czasu na rozejrzenie się ruszyła w stronę lewego skrzydła, szerokim korytarzem.

Jacyś obcy ludzie przewijali się pomiędzy salami, niektórzy witali się ciepło z Emilią, ale ona tylko kiwała w ich stronę, ignorując sygnały zapraszające na wymianę kilku słów. Salem czuł też na sobie ich wzrok, ale nie był pewny czy ktokolwiek rozpoznawał go jako syna Gabriela d'Alberta de Luynes czy po prostu był ciekawy nowej twarzy i to jeszcze w towarzystwie Emilii Kolajko.

– Tutaj – zatrzymała się przed dwuskrzydłowymi drzwiami, z czego jedna część była biała, a druga czarna. – Chcę żebyś wiedział, że w każdym momencie możesz zrezygnować i wyjść, ale to i tak nie zmieni tego, że będą ludzie, ludzie tacy jak ja, którzy będą próbowali powstrzymać Gabriela w tym cokolwiek próbuje zrobić. Jednak, z racji czegoś tak trywialnego jak nasze reputacje, Abraham nalegał abym przed wprowadzeniem cię do klubu upewniła się, że wiesz w co się pakujesz.

Oboje wiedzieli, że Salem nie miał najmniejszego pojęcia w co się pakował. Było to jasne, ale jeśli ten cały Abraham miał się czuć spokojniej wiedząc, że dzieciak Szeptacza postawił nogę w klubie Żółwi z pragnieniem powstrzymania niegodziwych planów Gabriela, to dlaczego Salem miałby mu odmawiać?

Najwyraźniej jego spojrzenie wystarczyło Emilii, żeby otworzyć drzwi, a jak tylko to zrobiła to zaraz po drugiej stronie rozległ się dźwięk odsuwanego krzesła i przed nimi wyrosła dziewczyna z promiennym uśmiechem, orlim nosem i rumianymi policzkami.

– Pani Kolajko – zwróciła się do Emilii po angielsku, jako że w Nowej Saksonii był to język urzędowy, patrząc na nią jak na święcony obrazek. – Jesteśmy zaszczyceni pani wizytą.

Emilia wyraźnie powstrzymywała rozbawienie.

– Witaj Samanto – powiedziała już po niemiecku i w porównaniu do tonu użytego przez nastolatkę brzmiała dość sucho. – Twoi rodzice wracają w to lato do kraju?

Salem nie był pewny czy to było dobre pytanie. Samanta wyraźnie nie czuła się dobrze na tym gruncie, co widać było po tym jak jej uśmiech drgnął i zmalał – znikając z jej oczu, może w ogóle nie lubiła rozmawiać o rodzicach? Zatem jeśli Emilia zdawała sobie z tego sprawę to było to nieuprzejme z jej strony. Ale może specjalnie chciała nieco ostudzić dziewczynę i jej szaleńczy entuzjazm? Salem był przyzwyczajony do podobnej taktyki ze strony Gabriela, ale nie potrafił odróżnić czy Emilia robiła to samo czy rzeczywiście po prostu nie trafiła z pytaniem.

– To jest jeszcze do ustalenia – czyli nie, tyle było jasne nawet dla Salema, bo już wiedział, że musiał mieć przed sobą Samantę Miller.

Jej rodzice byli ambasadorami w Stanach Zjednoczonych i jego ojciec wielokrotnie miał z nimi do czynienia, a to przypomniało mu o tym, że...

Nim uchwycił tę myśl, jego wzrok przyciągnął ruch przy stolikach ułożonych jeden koło drugiego, gdzie wysoki, przystojny, ciemnoskóry chłopak przytrzymywał za ramiona niższego od niego dzieciaka, uderzająco podobnego do Samanty. To musiał być Felix Miller, jej młodszy brat, i jeśli Salem się nie mylił to właśnie był powstrzymywany przed rzuceniem się na niego.

– Abraham powiedział, coś na temat mojej dzisiejszej wizyty? – zapytała Emilia zauważając mordercze spojrzenie Felixa i zdecydowanie wcale nie czuła się spokojniej otrzymując czarujący uśmiech od nastolatka, który chronił Salema przed oberwaniem w nos.

Najwyraźniej Samanta również już zauważyła, że Emilia nie przyszła sama i mierzyła go niezadowolonym spojrzeniem.

– Powiedział, że pani wszystko wytłumaczy... – odparła już wyraźnie mniej zadowolona z całej sytuacji.

Emilia westchnęła i machnęła w stronę Salema, żeby wszedł głębiej do pokoju i zamknęła za nim drzwi. Pierwszym, co przykuło jego uwagę był portret starszego mężczyzny w zielonkawym garniturze. Cała elegancka ściana obijana ciemnymi panelami była pusta nie licząc portretu, którego rama była złota, ciężka i przeraźliwie szczegółowa. Monstrualnie to wyglądało i tragicznie komponowało się z resztą wystroju już w bardziej minimalistycznym stylu...

Dopiero po tym zauważył, że w środku były jeszcze dwie inne osoby. Dziewczyna z włosami niesfornie zawiązanymi w gniazdo na czubku głowy i różowym plastrem na nosie, i znajoma postać, która postąpiła bliżej do Samanty. Salem poczuł dreszcz niczym zimny robal pełznący po jego kręgosłupie na je ich widok. Nawet pomimo tego, że pomylił się w samych myślach, co do ich zaimków, to poczuł się zawstydzony.

– Pani doktor Kolajko – przywitali się skinieniem, a potem odwrócili do Salema. – Kral.

– Péro – odpowiedział Salem, unikając kontaktu wzrokowego i posyłając Emilii spojrzenie.

– Podejrzewałam, że możecie się już znać – powiedziała po prostu. – Sawa jest po naszej stronie, Salem.

– Co to znaczy „po naszej stronie"? – zapytał Felix wyrywając się z uścisku chłopaka i przewiązując ramiona. – Z tego, co ja wiem, to nie jestem po tej samej stronie, co on.

Salem nie wiedział, co powiedzieć. Nie był też przyzwyczajony do bronienia się albo do tego, że ktoś pytałby go o opinię. Jego stosunki do ogółu rzeczy zwykle były znane czy też po prostu zakładane i nigdy wcześniej mu to nie przeszkadzało.

Najwyraźniej Emilia wiedziała, że najlepiej będzie, jeśli to ona będzie mówić w jego imieniu, bo tak właśnie zrobiła. Przez chwilę Salem miał nawet wrażenie, że położy swoje dłonie na jego ramionach, ale na szczęście tego nie zrobiła. Może i byli rodzeństwem, ale zdecydowanie nie byli na takim etapie znajomości, żeby posuwać się do podobnych sentymentów.

– Zdaje mi się, że wszyscy wiecie kim jest Salem, więc powinno wystarczyć to, że wam powiem, że przyszedł do mnie z informacjami dotyczącymi Gabriela i teraz będzie potrzebował pomocy, jeśli nasz ojciec – nie umknęło mu jak jej głos się zmienił, gdy mówiła ostatnie słowa, – dowie się o jego udziale to może być w poważnych tarapatach, większych niż którekolwiek z was.

Tylko, że Gabriel miał się nie dowiedzieć, więc jej mowa nie miała wiele znaczenia. Przynajmniej Salem tak to widział, ale najwyraźniej pozostali członkowie klubu Żółwi dali się tym kupić.

– Więc wiesz, że nasi ojcowie coś razem kombinują – pojawiła się uwaga Sawy.

– Wie – odpowiedziała ponownie za niego Emilia. – Ale nie wie wielu innych rzeczy, które są pewnie znane czy też domniemywane między wami. To będzie zależało od was wszystkich czy będziecie chcieli mu je zdradzić.

– Powinien dołączyć do klubu, choćby dla samego bezpieczeństwa – stwierdziła Samanta podłapując już plan Emilii i znowu wchodząc w rolę jej czcicielki.

– Nie! – zaprotestował Felix wymachując ekspresywnie rękami. – Skąd możesz wiedzieć, że nie przyszedł tu szpiegować?

– Felix – odezwała się druga dziewczyna karcącym tonem.

– Nie wiem – odpowiedziała nieco głośniej Samanta, ale dało się wyczuć, że była swego rodzajem liderem grupy i przejmowanie głosu przychodziło jej bez większej trudności. – Ale jeśli nie damy mu żadnych informacji to nie będzie żadnego ryzyka. Kiedy Sawa do nas dołączyli też nie byliśmy pewni czy nie robili tego dla senatora Péro, ale teraz im ufamy, prawda?

Salem nie był pewny po reakcji Felixa czy rzeczywiście ufali Sawie czy też – czy Felix ufał Sawie.

– Wystarczy – powiedziała w końcu Emilia, za co Salem był jej niezwykle wdzięczny. – Abraham zaproponował ten układ, a ja się z nim zgodziłam uznając, że tak będzie najlepiej. Może to pana zaskoczyć panie Miller, ale nie interesuje mnie pana zdanie, a tym bardziej dziwaczna wrogość w stosunku do mojego brata oparta na problemach, które Gabriel de Luynes sprawia pana ojcu. Jeśli ja jestem gotowa zaufać Salemowi to oczekuję podobnej dojrzałości od każdego z was – to było ciekawe jak kłamstwa czy też pół prawdy łatwo jej przychodziły, – jeśli jednak nie stać was na to, to należałoby przemyśleć czy można w takim razie od was oczekiwać jakiejkolwiek pomocy w kwestii aresztowania pana de Luynes.

Tym razem jej mowa zdała się zrobić o wiele większe wrażenie na zebranych niż poprzednia uwaga w obronie Salema. Nawet Felix spuścił wzrok. Czy chodziło o wytknięcie braku dojrzałości czy fakt, że właściwie Emilia szantażowała odsunięciem ich od sprawy, jeśli nie przyjmą Salema, pozostawało jedynie przyznać, że dobrze wiedziała co robi.

Samanta ogłosiła głosowanie, które miało być tylko formalnością, ale w jakiś sposób wydawało się rozluźnić atmosferę.

Felix powstrzymał się od głosu. Samanta i Sawa głosowali za przyjęciem. Podobnie jak Roch Schmidt, który najwyraźniej nie przepadał za swoim imieniem, bo gdy został wywołany to, co zastanawiające, posłał razem z Felixem skwaszoną minę w stronę Samanty, ale głosując mrugnął do Salema bez żadnych skrupułów. Druga dziewczyna, Aga Kalkstein, uśmiechała się tajemniczo do Sawy, gdy powiedziała „za", co sprawiło, że przewrócili oczami i pokręcili głową, jakby dokładnie wiedzieli o co chodziło w jej spojrzeniu.

Może jak znało się kogoś dostatecznie długo to takie rzeczy stawały się oczywiste? Dla Salema były równie niezrozumiałe jak nagła absurdalna reakcja Emilii na zakończenie głosowania, gdy powiedziała tylko „dobrze" i skierowała się do wyjścia. Chyba nie myślała, że jak wyjdzie to wszystko nagle będzie załatwione i Salem... da sobie sam radę. Dopiero po chwili zorientował się jak bardzo żałośnie musiał teraz wyglądać. Spanikowany oglądający się za siostrą, obawiający się piątki nastolatków bardziej niż swojego ojca, który najwyraźniej był tutaj powszechnie uznawany za kryminalistę, a na pewno za skończonego drania.

Jeśli jednak podszedłby do tej sytuacji na spokojnie to zauważyłby kilka prostych rzeczy, które były jasne nawet po kilku minutach spędzonych w klubie Żółwi. Samanta uwielbiała Emilię i wyprowadziłaby logiczne rozwiązanie wobec najbardziej szalonych teorii czy poczynań pani doktor, stąd – mogła być pierwszym oparciem dla Salema. Z całą pewnością będzie traktować go z rezerwą, ale nie da się podobnie porwać emocjom jak Felix i nie będzie chować do niego urazy za oskarżenia, które wytoczył Gabriel w stronę jej ojca.

Sawę poznał w zeszłym roku na przyjęciu Noworocznym u jeszcze innego senatora. Zwykle Salem nie towarzyszył tacie na tego typu spotkania, ale z jakiegoś powodu tamten wieczór był wyjątkiem. Zostali sobie wtedy przedstawieni z racji, że ich ojcowie wydawali się dość dobrze zaznajomieni. To był jedyny raz, kiedy mieli ze sobą do czynienia i jeśli Salem miałby być szczery to nie pamiętał o Sawie praktycznie nic oprócz tego, że uprzedzono go, że są niebinarni i że są dzieckiem senatora Péro...

Co do Agi i Rocha – Salem nie mógł nic wydedukować oprócz tego, że nie mieli nic otwarcie przeciwko niemu. Pewnie też nie byli tak dobrze uświadomieni o istnieniu jego osoby jak Millerowie i Péro, ale nie mógł mieć żadnej pewności.

Stąd właściwie nie miał się czego obawiać. Oprócz Felixa pozostali mieli całkowicie racjonalne powody, aby mu nie ufać – był obcy. Byłby zdziwiony, gdyby tak po prostu go przyjęli. Czuł się właściwie bezpieczniej wiedząc, że rozumieli, że obecność kogoś takiego jak on może być niebezpieczna.

No i wtedy oczywiście wszystko musiało się skomplikować, bo do pokoju, tuż przed wyjściem Emilii wślizgnął się ostatni, szósty członek klubu Żółwi.

Był lekko zdyszany i spocony, co było widać po tym jak jego jasna koszulka wycięta w kształt litery V przyklejała się w kilku miejscach do jego skóry. Mimo tego, kiedy wszedł to na jego twarzy gościł lekko uśmiech, który uwypuklał cieniuteńką szramę – bliznę znajdującą się pod jego lewym kącikiem ust w łuku od brody. Musiała być stara, ale Salem jej nie pamiętał, więc musiał ją nabyć po... wszystkim. Kiedy się nie uśmiechał to praktycznie nie było jej widać i zniknęła, gdy tylko zorientował się kto był w pokoju.

Jego obecność w towarzystwie osób najwyraźniej działających ku zamknięciu Gabriela nie powinna go dziwić. James Peirce był otwarcie anty–HI, z pewnością też anty–HA... Ale i tak, Salem czuł dziwne niedowierzanie na jego widok.

Ciemne włosy przyklejały się do jego skroni i zakręcały przy szyi. W dłoni trzymał pustą butelkę wody i właściwie po całym jego ciele można było rozpoznać, że był nie tylko zmęczony i zaskoczony, ale też niezadowolony. Mimo tego Salem i tak spotkał jego wzrok. Znajome szare oczy przeszyły go na wskroś.

– Spóźniłeś się – odezwał się Roch, jakby nie zauważył napięcia i z uśmiechem podszedł do niego.

Ale kiedy Salem odwrócił wzrok, zorientował się, że nikt nie był przejęty reakcją przybyłego. Nawet stary mężczyzna z portretu, który swój namalowany wzrok zdawał się wbijać z dezaprobatą w Salema... Samanta już rozmawiała półgłosem z bratem, który wyglądał jakby jego cały świat się walił, Aga wydawała się drażnić Sawę swoimi spojrzeniami i krótkimi komentarzami, a Emilia ledwo zauważyła, że ktoś do nich dołączył.

– Pójdę założyć ci kartę członkowską – powiedziała, uśmiechnęła się krótko i znowu skierowała do wyjścia.

W tym czasie Roch zdążył szybko streścić brunetowi, co wydarzyło się pod jego nieobecność, choć może nie powiedział całości, bo ten przerwał mu ani na moment nie spuszczając wzroku z Salema.

– Twój tatuś wie, że tu jesteś?

Salem kątem oka zauważył, jak Emilia zatrzymuje się na korytarzu, pewnie zirytowana kolejnymi insynuacjami.

– Peirce – odezwali się Sawa wstając z kanapy, którą dopiero co zajmowali z Agą. – Już to przerobiliśmy...

– Nic nie przerobiliście – syknął James, co ciekawe przechodząc z niemieckiego na angielski i Salem poczuł jak jego mentalne bariery się podnoszą.

Nie chciał się odzywać. Nie chciał wchodzić z Jamesem w interakcje, ale wiedział, że to było coś, co powinien zrobić. Właściwie to zdziwił się, że go poznał... James nie był już niższy od niego, nie miał okrągłych policzków i pajęczyny wygolonej z boku głowy. Jego włosy były dłuższe, ale nie tak długie jak włosy Sawy, którzy byli w stanie je związać.

James nie był już dzieckiem. Był wysportowany, co było dość dużą różnicą od tego jak wyglądał, gdy byli mali. Ale to co raczej się nie zmieniło to jego silny charakter, upartość i niezłomność. Salem nigdy nie potrafił się z nim kłócić, potrafił tylko uciekać.

Ale nie tym razem.

– Nie wie – powiedział, czując się dziwnie odzywając się i wiedząc, że wszyscy go słuchali. – Ale możesz go zapytać, chociaż oboje wiemy, że to nie skończyłoby się dobrze.

– Salem może pomóc nam przymknąć Gabriela – odezwała się Samanta. – Myślałam, że się ucieszysz, że mamy kolejnego rekruta. Z nas wszystkich tobie wydaje się zależeć na tym najbardziej.

Salem nie jest żadnym rekrutem. Nie jest członkiem klubu. Jest nikim – odpowiedział twardo, ale to w jaki sposób mówił brzmiało jakby nie miał tak dobrej relacji z językiem niemieckim jak pozostali członkowie Żółwi. – A już na pewno nie planuje pomóc nam skazać swojego ojczulka. Jeśli on dołączy, to możecie mnie wypisać.

– James – mruknął Roch brzmiąc na rozbawionego i zażenowanego jednocześnie.

Ale James najwyraźniej nie miał zamiaru oddawać się dalszym dyskusjom. Odwrócił się na pięcie i pewnym krokiem opuścił salę, mijając kobietę bez słowa. Salem zauważył, że Samanta miała zamiar pójść za nim, ale coś popchnęło jego nogi nim jego głowa w pełni zrozumiała, co robi.

– Hej! – zawołał wybiegając na korytarz.

James się nie zatrzymywał i Salem był zmuszony podbiec do niego. Znowu jego ciało zadziałało szybciej niż myśli i złapał bruneta za ramię chcąc go zatrzymać. Spotkał się jednak z inną reakcją. O wiele agresywniejszą i boleśniejszą, która zawierała jego plecy uderzające o ścianę i zdenerwowanego Jamesa patrzącego na niego z czymś jeszcze – z czymś co mogłoby być obrzydzeniem, nienawiścią albo żałością, albo wszystkim na raz...

– Dlaczego tu jesteś? – zapytał, odsuwając się gwałtownie i cofając, szturchając go jeszcze dla zasady albo dziecinnej satysfakcji.

Salem nie ruszył się spod ściany, zastanawiając się czy James byłby rzeczywiście w stanie go uderzyć... To zdecydowanie nie było czymś, czego chciałby doświadczyć, ale już jak byli dziećmi wydawał się dość agresywny, więc teraz przemoc nie wydawała się czymś, do czego nie byłby w stanie się posunąć.

– Bo mój ojciec nie może się dowiedzieć, że mam kontakt z Emilią i to miejsce wydaje się dobrą przykrywką. Rozumiem też, że ufa wam i Abrahamowi Metzowi na tyle, że nie boi się, że ktoś z was mógłby mu o mnie donieść.

– Zabronił ci spotykać się z siostrą? – zapytał kpiącym tonem, ale też z podszewką prawdziwej ciekawości.

– Nie – odparł powoli Salem. – Ale raczej nie byłby zadowolony wiedząc, że udostępniłem jej jego prywatną korespondencję.

James zmarszczył brwi i miał coś powiedzieć, kiedy Emilia odchrząknęła i z niezadowoleniem zmierzyła ich obu spojrzeniem.

– Będziemy mieli problem, panie Peirce? – zapytała, a gdy James się nie odezwał, pokiwała głową, jakby już znała odpowiedź. – Świetnie. Z tobą będę jeszcze musiała rozmówić się o dyskrecji – zwróciła się do Salema, nie mniej rozsierdzona. – Załatwmy tę kartę zanim dzień się skończy. Jesteśmy umówieni z Abrahamem na obiad. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top