A gdybyśmy tak uciekli? Na dzień?
Roch był najstarszym członkiem klubu Żółwi. Starszy od Salema o rok, ale także jak wszyscy oprócz Felixa zaczynał we wrześniu trzecią klasę. Miało to związek z tym, że spędził rok na wymianie w Hiszpanii i zamiast uczyć się w miesiąc na urwanie głowy do egzaminów postanowił powtórzyć rok.
Sytuacja Felixa także była dość ciekawa, bo pomimo tego, że był młodszy od Samanty o trzy lata, to we wrześniu miał zacząć drugą klasę liceum, ponieważ uznawano go za młodego geniusza i pozwolono przeskoczyć klasę, a w zasadzie dwie. To nie było nawet paradoksalne, ale dobrze odwzorowywało to, że inteligencja niekoniecznie szła w parze z dojrzałością emocjonalną, której młodemu Millerowi zdecydowanie jeszcze sporo brakowało.
Najwyraźniej wszyscy także chodzili do tej samej szkoły. UNA była znaną placówką, która miała jeszcze jeden oddział saksońsko–germański, przy granicy niemieckiej na północy, ale też inne jednostki na całym kontynencie. Niektórzy powiedzieliby, że była to elitarna szkoła – i to nie tylko w Nowej Saksonii, ale także w całej Europie. UNA była publiczną szkołą, ale wyjątkowo selektywną. Trzeba było przejść egzaminy, żeby móc do niej chodzić i utrzymać konkretną średnią przez wszystkie semestry. Do ocen liczyły się także konkursy i aktywności pozaszkolne, więc to tłumaczyło, dlaczego Żółwie były tak zdeterminowane w doskonaleniu się w szachach.
Salem zwykle nie zazdrościł innym ludziom, ale późnym popołudniem, gdy siedział przy laptopie Emilii w jej sprzątniętym mieszkaniu i czytał o UNA, czuł żal, że nie chodził do takiej szkoły. Tutaj nie obowiązywały żadne mundurki, nie było nawet zakazów w kwestii ubioru, makijażu czy ogólnych upiększeń. Szkoła była nowoczesna, organizowała liczne wyjazdy i wymiany, a do tego współpracowała z uczelniami w kraju i za granicą. Miała też podobno specjalny program dla osób z fenomenu, który omijał wiele restrykcji. Nie była w żadnym stopniu jak Prywatna Akademia im. św. Tomasza z Akwinu. Nie było tutaj ciężkich murów, wieloletniej tradycji i restrykcji. Ale to, na co Salem zwrócił szczególną uwagę to tak zwana strefa UNA–TURE, gdzie mieściły się boiska do gry na świeżym powietrzu, ogrody, w których uczniowie mogli wyjść na przerwie, a w ciepłe dni nawet mieć lekcje. Na zdjęciach widać było spory kawałek ziemi, zarośnięty i zadbany, z jakimiś postaciami w tle, spacerującymi po żółto-błękitnej kostce.
– Mój znajomy uczy tutaj biologii – odezwała się Emilia.
Salem zamknął laptop.
– Zmieńmy temat.
Spojrzała na niego z rozbawieniem.
– Nawet go nie zaczęliśmy, ale niech ci będzie. Mamy w końcu inne rzeczy, które musimy omówić. Skończyłeś lekcje?
Salem potaknął, ale prawda była taka, że właściwie to nie miał żadnych lekcji do odrobienia. Miał do przygotowania jedynie speech na niemiecki, ale nigdy nie potrzebował przygotowywać się do tych zajęć i zwykle podchodził do odpowiedzi na żywca. Jedyne co zrobił to sprawdził jakieś ciekawe słówka dotyczące rozdziału granic między Polską i Niemcami podczas utworzeniem spod brytyjskiego mandatu Ligi Narodów, Państwa Nowej Saksonii – co było chyba najnudniejszym tematem jaki mógł mu się trafić, skoro to była właściwie jedna z pierwszych rzeczy jakich uczyli się na historii każdego roku. Poza tym to był już ostatni tydzień szkoły i oceny były już wystawione. Jedyny powód, dla którego Salem kompletnie nie olewał tego „relaksującego zadania" jak ujęła to jego nauczycielka, był taki, że istniała możliwość, że to wróciłoby go ugryźć w kolejnym roku szkolnym.
Salem miał dziwną relację z historią. Pewne jej aspekty znajdował arcyciekawymi, a inne nadzwyczajnie nudnymi i niewartym uwagi. Lubił teorie spiskowe. Lubił teorię fenomenu HI i HA. Ciekawiły go spekulacje o tym, kto inny w historii poza Hitlerem mógł być Szeptaczem albo Słuchaczem. Najgłośniejsza teoria dotyczyła Jezusa Chrystusa, co nie było takie znowu odkrywcze jakby się nad tym zastanowić. Inne były bardziej prowincjonalne, jeśli można by je tak nazwać. Lubił tę dotyczącą Aleksandra Macedońskiego czy Józefa Piłsudskiego, według których byli oni Słuchaczami, a Szeptacze, których Salem nie potrafił na zawołanie przywołać w pamięci – pociągali za sznurki.
Kompletnie z kolei nie wierzył w teorię o tym, że Ted Bundy mordował swoje Słuchaczki. Była zbyt naciągana, a poza tym w latach siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych świat znalazł się w bardzo dużej nieufności, co do Szeptaczy i Słuchaczy. Nie było nic dziwnego w ciągłych doniesieniach mediów, że ktoś jest Homo Imperans czy Homo Audiens. Łączyło się to ze zwolnieniami z pracy, coraz większymi ilościami restrykcji, listami spekulacyjnymi, uwięzieniami i idiotycznymi rozprawami. Wszystko to ucichło, gdy w 1985 nauka w końcu dokonała przełomu i udało się dzięki badaniu mózgu sprawdzić czy ktoś był Szeptaczem. Okazało się, że tacy ludzie mieli bardziej aktywną część mózgu niż inni. Salem nie zagłębiał się w szczegóły, ale był pewny że gdyby o to zapytał, Emilia wyłożyłaby mu całą magię za tym ukrytą.
– Dobrze. Porozmawiajmy o niedzieli i Gabrielu. Ile mu powiedziałeś?
– Wie, że dołączyłem do klubu i że to jest coś co będzie zajmować mój czas. Wie, że Sawa też jest członkiem.
– Sawa? – spytała podnosząc brew.
– Wspomniał, że dziecko senatora Péro gra w szachy, więc powiedziałem mu, że widziałem się z Sawą, kiedy zapisywałem się do klubu.
Emilia ściągnęła usta w cienką linię, która okazywała niezadowolenie, ale najwyraźniej nie miała zamiaru go zbesztać. Salem nie był pewny jakby zareagował, gdyby go zganiła. Nie mógł przecież wprost okłamać ojca czy udawać, że nie ma pojęcia o czym mówi. Co prawda udawał, jeśli chodziło o Abrahama Metza, ale nie miał zamiaru się do niego więcej zbliżać. Nie powinien mieć zatem więcej okazji, aby ukrywać fakt, że go poznał.
– Powiedziałeś mu o reszcie Żółwi?
– Nie pytał, ale jeśli będzie chciał to i tak się dowie. Myślę, jednak że teraz będzie już za bardzo zajęty przygotowywaniem się do konferencji w Stanach, żeby mnie sprawdzać.
– Senator Péro może mu też przypadkowo coś wyjawić. Myślisz, że będzie miał coś przeciwko Millerom?
Salem w ogóle o tym nie pomyślał. A przecież wiedział jak napięte relacje miał Gabriel z ambasadorami... Mimo tego nie sądził, żeby to mogło stanowić bezpośredni kłopot. Może nawet Gabriel widziałby to jako jakiś plus skoro zależało mu, żeby Salem wybrał ścieżkę kariery politycznej. Z pewnością znajomości z kolejnym pokoleniem wpływowych ludzi mogło mu wyjść na dobre. Nie – Millerowie nie stanowili problemu. Za to James... James mógł.
Emilia przyglądała się mu, kiedy on pogrążał się w myślach i zdawała się wiedzieć, że uciekł za daleko, bo odchrząknęła.
– Myślę, że nie – odparł odwracając wzrok i wyginając nerwowo palce pod stołem.
– Ale?
To było irytujące jak łatwo go odczytywała. Mniej irytujące było to, że nie była natarczywa i nie naciskała na niego. Dlatego kiedy nie zaoferował rozwinięcia swojej wypowiedzi, tylko westchnęła.
Niech myśli, co chce – pomyślał Salem. Wiedział, że i tak zacznie snuć własne domysły o co może chodzić, czy też o kogo. To była kwestia czasu. Nie sądził jednak, że wpadnie na ten trop tak szybko...
– Jak wolisz. A teraz, powiedz mi o Jamesie Peirce'ie.
– Czemu cię interesuje?
Emilia wypuściła powietrze przez nos z rozbawieniem i niedowierzaniem. Chyba i ona zaczynała się irytować.
– Wiem, że nie lubi Szeptaczy – powiedziała, na co Salem uśmiechnął się pod nosem kpiąco. To było niedopowiedzenie, ale nie przerwał jej. – Słyszałam, że miał problemy z Sawą, kiedy dołączyli do Żółwi, więc spodziewam się, że coś podobnego mogło mieć miejsce z tobą. Ale widziałam, że odprowadził cię dzisiaj z Noumena. Poza tym oboje wiemy, że mogę mieć inne powody, żeby cię o niego pytać. Wiesz to, bo inaczej nie próbowałbyś nie odpowiedzieć.
– Przyszedłem do ciebie po pomoc w kwestii taty – wytknął Salem ostrzej. – Nie pamiętam, żebym prosił, abyś wtrącała się w moje prywatne sprawy. Jeśli coś mnie kiedyś łączyło z Jamesem to nie ma już żadnego znaczenia. Jeśli jednak wynikną między nami jakieś kłopoty to sam sobie z nimi poradzę.
Powinien był powiedzieć coś innego, bo podniosła brew, a jej oczy zabłysły z ciekawością. Właściwie to powinien był milczeć. To była na nią najlepsza strategia. Nie mogła w końcu czytać między wierszami, w których nie było żadnych słów.
– Tata opowiedział mi o twoim chłopaku – odezwał się zaraz, próbując wytrącić ją z rytmu. – Wiem już skąd mnie zna i co próbował zrobić.
Emilia wstała od stołu i podeszła do zlewu nalewając sobie szklankę wody.
– Wykonywał swoją pracę, robił co uważał za słuszne. Nie mam zamiaru go bronić, ale jeśli myślisz, że się z nim nie zgadzam to się mylisz. Jesteś moim bratem i będę ci pomagać, bądź to z Gabrielem czy czymkolwiek innym z czym do mnie przyjdziesz. Jednak i tak sądzę, że nie powinien był być dopuszczony do adoptowania cię. Adoptowania kogokolwiek, gwoli ścisłości.
– Dlaczego tak go nienawidzisz?
Głos Salema brzmiał obco nawet dla niego samego. Nie rozumiał czemu aż tak go to przejmowało. A właściwie rozumiał, ale wolał to wyprzeć. To był w końcu jedyny powód jego niechęci do Emilii, to że tak zaciekle nienawidziła ich ojca. Że wypięła się na nim, odtrąciła, porzuciła... Nie potrafił sobie wyobrazić, co jego tata – ten sam człowiek, który czytał mu bajki jak był mały i nauczył łowić ryby, które Salem zawsze płoszył, mógł jej tak strasznego zrobić. Pomijając tę całą aferę z niezarejestrowanymi Słuchaczami i jakieś podejrzane układy z senatorem Péro, Gabriel był dobry, był lepszy niż dobry – był genialnym ojcem! Salem zawsze czuł się przy nim bezpiecznie. Lęki, może irracjonalne, dotykały go dopiero kiedy myślał o tym, że mógł go rozczarować czy zranić, jak zrobiła to Emilia i Ewa, osoby, o których w ich domu niewolno było mówić. To był chyba właściwie jego największy strach, że zawiódłby ojca. I wiedział, że teraz w pewnym sensie to robił, choć próbował przekonać się, odkąd tylko skontaktował się z Emilią, że postępował słusznie. Lęk, że się mylił był równie wielki.
Emilia zdawała się szczerze zaskoczona jego pytaniem albo tymi emocjami, które usłyszała w jego głosie. Nagle wyglądała na zmieszaną, jakby nie była pewna jak odpowiedzieć.
– Nigdy nie zastanawiałeś się albo nie czułeś, że mógłby... W związku z tym, że jest Szeptaczem...
– Wpływać na mnie?
Potaknęła po chwili.
– Nie bałeś się czy twoje myśli są twoje i czy twoje pragnienia...
– Nie – przerwał jej, czując jak gula zbiera mu się w gardle z obrzydzenia. – Oczywiście, że nie. Tata nie jest moim Szeptaczem. Ja nie jestem Słuchaczem.
– Ale skąd możesz mieć pewność? Skąd mogłeś mieć pewność, kiedy byłeś młodszy? Jasne. Nie pozwolono by ci z nim zostać, gdyby uznano, że jesteście kompatybilni, ale nie mogłeś tego rozumieć będąc dzieckiem. Musiałeś się zastanawiać, pytać się w nocy czy nie popełniono jakieś błędu!
– Jeśli myślałbym tak o własnym ojcu, co by mnie powstrzymywało przed myśleniem tak o każdej innej osobie, którą spotykam? Znasz się na tym lepiej niż ja, ale czy to nie jest tak, że każdy kto nie jest Szeptaczem może być Słuchaczem tylko po prostu przez całe życie nie spotkał osoby ze sobą kompatybilnej? I w porządku, kilka razy miałem taką myśl, a co jeśli? Ale jaka jest tak naprawdę na to szansa?
I wtedy go to uderzyło, kiedy spojrzał na twarz siostry. Wyglądała na skruszoną, a w jej oczach był żal i złość, ale nie na niego. W tamtym momencie zrozumiał, że ona nie wytłumaczyła sobie tego w taki sposób, gdy była w jego wieku. Dorastała w ciągłym lęku i stresie, że jest Słuchaczem, a to zjadało ją od środka. To musiało ją też popchnąć w stronę badania fenomenu. To jednak nie usprawiedliwiało tego jak traktowała ich ojca, ale Salem wiedział, że musiała istnieć jeszcze druga strona tej historii, której nie znał. Jak to musiało być – dorastać w domu z człowiekiem, który mógł sprawiać samą swoją obecnością, że traciło się część siebie i nawet nie dało się stwierdzić którą?
Salem nie znał się na tym. Nie potrafił dobrze przedstawić o co chodziło w kompatybilności, ale Emilia na pewno wiedziała. Stąd teraz wiedziała z pełnym przekonaniem, że nie była Słuchaczem Gabriela, a jeśli ona była tego taka pewna dzisiaj to czemu tak trudno było jej przyjąć, że i on od dawna jeśli nie od zawsze też to wiedział?
Ich rozmowa się na tym skończyła. Nie było sensu dodawać nic więcej, zwłaszcza że nie byli jeszcze gotowi, aby otworzyć przed sobą swoje historie. A może raczej to Emilia nie była gotowa, jako że Salem nie miał najmniejszego zamiaru dzielić się z nią czymkolwiek. Miał nadzieję, że dotrze do niej, że jego prywatne sprawy łączyły się z tym, jak wyglądało jego dzieciństwo z Gabrielem i nie będzie próbowała nawiązać z nim jakiegoś porozumiewania. Byłoby to w dodatku idiotyczne zważając na to, że mieli dwa kompletnie różne doświadczenia. Może powinien przeczytać jej książkę? Może wtedy mógłby lepiej ją zrozumieć?
Kiedy wracali z Noumena do mieszkania Emilii, zadzwoniła po jakieś jedzenie, które dostarczono niedługo po tym jak urwała się ich rozmowa. Salem nigdy przedtem nie jadł sajgonek i nawet nie potrafił stwierdzić czy mu zasmakowały. Na początku wydawały mu się ohydne, ale po kilku kęsach jakoś tak zmienił zdanie. Potem zaproponowała, że go odwiezie i próbował odmówić tłumacząc się, że może jechać autobusem. Emilia była jednak uparta, więc tak jak poprzednio odwiozła go przed most prowadzący do Dzielnicy Francuskiej, a na pożegnanie przestrzegła, żeby postarał się nie rozmawiać z Gabrielem o klubie. Salem nie mógł jej nic obiecać, więc nie odpowiedział.
Kiedy tylko zniknęła, wyjął ze swojej torby butelkę truskawkowego Schweppesa i z drobnym uśmiechem na ustach odkręcił zakrętkę i wziął spory łyk. To było poniekąd głupie, że miał prawie osiemnaście lat i nadal przejmował się tym, co jego rodzic myślał o nim pijącym napoje sodowe, ale Salem widział to inaczej. Kiedyś Gabriel był dość zaciekły w tym, aby Salem pił dużo wody i jadł zdrowo, co łączyło się z walką z jego słabą kondycją, czy też lękiem powikłań zdrowotnych w związku z tym, że jego biologiczna matka nie dbała o to, że była w ciąży i wlewała w siebie najróżniejsze substancje. Rozumiał powody taty i do teraz nie chciał go martwić, ale nie widział nic złego w tym, żeby jednak od czasu do czasu sobie odpuścić. Naturalnie nie mógł odpuścić sobie wszystkiego. Gdyby napił się alkoholu to mógłby umrzeć – a przynajmniej tak powiedzieli mu najróżniejsi lekarze tłumacząc czym jest uczulenie na etanol.
Stąd – nie spieszył się z powrotem do domu, a spokojnie sączył sobie niebo w płynnej postaci o smaku syntetycznej truskawki. Napój był już o pokojowej temperaturze, co psuło trochę doświadczenie spożywania go, ale Salem tak dawno nie pił ulubionego Schweppesa, że nawet taki szczegół nie mógł mu teraz przeszkodzić.
Dopijał już ostatnie łyki, kiedy znalazł się przed placem zabaw. Zatrzymał się chcąc pozbyć się butelki i nie ryzykować wchodzenia z nią do domu, kiedy zauważył coś niecodziennego. Ten aspekt niecodzienności był związany z kilkoma stronami całego zjawiska. Po pierwsze plac zabaw nie był pusty. Po drugie osoba na placu zabaw nie była dzieciakiem. A po trzecie był to James.
Salem stał bez ruchu przy ławce obok kosza na śmieci i patrzył na niego jak siedzi spokojnie na czerwonej huśtawce. Po prostu tam siedział. Jego dłonie luźno przytrzymywały się łańcuchów, na których zawieszono czerwoną belkę i bez wyrazu sam patrzył na niego, jakby w oczekiwaniu. Minęło kilka napiętych minut zanim Salem zmusił się do wejścia na plac zabaw. Zawahał się nie mogąc się zdecydować czy wyrzucić już pustą butelkę czy może jednak nie. Ostatecznie postanowił nerwowo przekręcać zakrętkę dla uspokojenia, przynajmniej jego dłonie miały co robić.
James przekrzywił głowę na bok, kiedy Salem podszedł bliżej niego i zatrzymał się przed łączeniem huśtawki ze zjeżdżalnią. Po chwili jednak odwrócił wzrok i spokojnie rozejrzał się wokół. Salem nie był zaskoczony, że odezwał się po angielsku, podejrzewając już ze sporą pewnością, że niemiecki nie był jego mocną stroną.
– Nic się nie zmieniło – powiedział cicho i Salem podążył za jego spojrzeniem.
– Wymienili drabinki. Tamte były już spróchniałe – mruknął, chcąc powiedzieć cokolwiek, a nie po prostu pokazać mu, że nie miał racji.
James spojrzał intensywniej na drabinki i zaraz potaknął, jakby mógł zauważyć, że rzeczywiście były nowe. Różnicy nie było widać, bo i te miały już parę lat.
– Nie wiem po co przyszedłem – odezwał się odpowiadając na pytanie, które Salem zadawał sobie odkąd go tu zobaczył. – Myślę, że na początku wiedziałem – spuścił wzrok na pustą butelkę w jego dłoniach. – Ale teraz nie jestem już taki pewny.
Salem nie wiedział co na to powiedzieć. Czuł się dziwnie w tej sytuacji. Minęło dziesięć lat, odkąd ostatni raz byli tu razem i rozmawiali na osobności, ale wtedy nie było między nimi żadnych murów i żadnych tajemnic. Salem nawet ogarnięty strachem podążał za nim na przygody i wchodził do tego niezwykłego świata, który James potrafił wybudować w samej swojej wyobraźni. W ich krainie, która zaczynała się od wejścia na plac zabaw, po drzewa, na których mieściły się drabinki do umieszczonych tam budek z linką do zjeżdżania – byli kim tylko chcieli. To nie była wielka przestrzeń, ale była ich.
Teraz wydawała się mała i pusta. Nic już nie zdawało się obiecywać niekończącej się przygody przez kładki po niewidzialny skarb czy wyprawy, w celu ratowania świata przed potworami czy zarazami. Plac zabaw to była tylko sterta drewna, łańcuchów i kolorowych belek z materiałów sztucznych. Trochę piasku, żwiru i trawy. Salem nawet nie zdawał sobie sprawy jak wiele z tego wszystkiego zapomniał, dopóki nagle nie zaczął sobie przypominać, a stare emocje wróciły owinięte grubą warstwą melancholii.
– Mieszkamy teraz w centrum – odezwał się ponownie James przerywając ciszę. – Mama zatrudniła się w szkole podstawowej i uczy francuskiego.
– Nie zajmuje się już tłumaczeniem?
– Też.
Znowu nastała cisza. Salem czuł się niezręcznie stojąc tak nad Jamesem i miętoląc zakrętkę w dłoniach, więc podszedł do zjeżdżalni i sprawdzając czy na pewno go nie poparzy, położył się na niej, zakładając ramię nad głowę.
Niebo miało piękny niebieski kolor, który przemieniał się w fiolet i marszczył chmury w kolorach pomarańczy, gdzie słońce schowało się szykując do zajścia za drzewa. Widok był zachwycający i może gdyby okoliczności były inne zachwyciłby się nim bardziej – doceniając malowniczość i ekspresywność świata. Świat wewnętrzny go jednak tłamsił i więził, zagłuszając urokliwość tego, co na zewnątrz. Chaos w jego głowie i sprzeczne uczucia targały nim z takim nieopamiętaniem jak złośliwe chwasty, które nieważne co się robiło i tak odrastały w ogrodzie każdego roku.
Co ja tu robię – zapytywał samego siebie w myślach, czując jak boleśnie przegryza sobie wnętrze policzka.
Przez jakieś półgodziny siedzieli tak w ciszy, czasem wsłuchując się w skrzypiącą huśtawkę, gdy James odepchnął się lekko od ziemi. Jego podeszwy szurały o ziemię i słychać było jeszcze jakiś szum. Może od aut, może od rzeki, a może od czegoś jeszcze innego, jak echo przeszłości chcące przypomnieć im coś, o czym zapomnieli. Salem miał mętlik w głowie i próbował opanować swoje myśli wpatrując się w chmury aż słońce rozprysło zza drzew, zachodząc i malując niebo na nowe barwy. Ręka mu zdrętwiała, więc podniósł ją i próbował pozbyć się mrowienia niezauważenie.
Wzdrygnął się, gdy James wstał z huśtawki i podszedł do zjeżdżalni, pochylając się nad nim. Jego miny dalej nie dało się odczytać, ale nie wyglądał na zdenerwowanego, co powinno było go uspokoić. Zamiast tego czuł jednak jak jego serce wali mu w piersi i że zasycha mu w ustach. Czuł, że jego spocone dłonie zaciskają się na zakrętce, próbując ją przekręcić i coś przekręciło mu się w żołądku. W dodatku nie mógł odwrócić wzroku od Jamesa, żeby nie wyglądało to dziwnie.
– Nie podoba mi się, że twoja siostra zapisała cię do klubu.
– Ale...? – Salem wiedział, że James nie powiedziałby czegoś takiego jako kapryśna uwaga.
Poza tym zwykle miał rację i nie dało się zaprzeczyć, że Salem nie wiedział, jak obchodzić się z tym nowym człowiekiem jakim był jego przyjaciel z dzieciństwa. Potrafił stosować tylko te zachowania, których wyuczył się kiedy byli mali. Z nich dwóch to ex-brytyjczyk szukał dziury w całym, rozwiązywał zagadki i zajmował się 'bohaterowaniem'. Salem był raczej towarzyszem niż protagonistą. Był wsparciem, kimś kto chętnie wysłucha wszystkich planów i pomoże z wcieleniem ich w życie.
– Ale może wyjdzie z tego coś dobrego – odpowiedział, a kącik jego ust drgnął do góry, jakby w powstrzymywanym uśmiechu. – W końcu nigdy nie potrafiłeś sam o siebie zadbać.
Salem obruszył się i podparł na ręce w niezadowoleniu. James się nie odsunął, pomimo zmniejszającej się między nimi przestrzeni.
– Zmieniłem się, odkąd byliśmy dziećmi.
– Wcale nie – odparł James opierając drugą rękę na zjeżdżalni i zasłaniając widok nieba. – Nadal jesteś nieudolnym szczeniakiem, który słucha się kogo akurat uzna za odpowiedniego. Teraz robisz, co chce Emilia, ale w każdej chwili możesz z powrotem wrócić do Szeptacza. Chyba, że zrozumiesz, że nie powinieneś się do niego zbliżać. Dlatego pozwolę ci zostać z nami.
– Nie wiedziałem, że potrzebuję twojego pozwolenia – odpowiedział Salem i zbierając w sobie siłę, odepchnął James, siadając jak tylko tamten puścił zjeżdżalnię i odsunął się na kilka kroków.
– Nie wiesz wielu rzeczy – mruknął i jakby ze znudzeniem, spacerowym krokiem zaczął okrążać huśtawkę. – Nie wiesz na przykład, że Felix wcale cię nie nienawidzi, ale woli winić ciebie i Gabriela niż swoich rodziców za to jak się czuje. Trochę mu zajmie zanim sam się zorientuje. Ostatni raz widział się z nimi rok temu, kiedy odbierał nagrodę od miasta za osiągnięcia, a i tak wyjechali na następny dzień. Nie wiesz też że Agnieszka jest zdeterminowana, żeby zeswatać cię z Sawą, co między innymi może być powodem, dla którego nie chcieli dzisiaj przyjść do klubu, kiedy tam byłeś. Nie wiesz o Żółwiach nic. Nie wiesz też nic o mnie, o Gabrielu, a nawet o osobie.
– A ty wiesz? – zapytał kpiąco, od razu wstając i nie czekając na odpowiedź skierował się do wyjścia z placu zabaw.
James zagrodził mu drogę.
– Chcę żebyś był ostrożny z Szeptaczem. Nie próbuj angażować z nim rozmów i nie szukaj jego towarzystwa.
– To mój ojciec i mieszkamy razem, James. Chcesz żebym unikał go jak zarazy, bo inaczej co? Zabronisz mi przychodzić do Noumena? Zabronisz Emilii mnie tam przywozić?
– Przynajmniej do jego wyjazdu. Wtedy i tak nie będzie go przez miesiąc. Spróbuj, a potem dam ci spokój. Ale musisz mi obiecać, że naprawdę podejdziesz do tego na poważnie. Chcę żebyś chociaż spróbował zobaczyć to z innej perspektywy, a żeby to zrobić musisz odseparować się od Szeptacza.
Salem przez chwilę przypatrywał się Jamesowi, czując jak z jego spoconej dłoni wyślizguje się butelka pustego Schweppesa. On sam nie był wierzący, nigdy nie przejmował się kwestią wiary a wiedział, że James i jego mama byli ateistami, ale gdyby był pobożny to pewnie przeżegnałby się, modląc do jakiejś wyższej siły o pomoc albo radę. Może popełniał błąd, nie miał w końcu żadnego powodu, aby ufać Jamesowi, ale był... zaciekawiony. Był spokojny i zaintrygowany, podczas kiedy James wydawał się zdeterminowany i spanikowany, że mógłby odmówić.
Nie rozumiał Jamesa tak jak potrafił zrozumieć swojego tatę. Oboje byli podobni w taki sposób, że wydawali się pożądać kierownictwa, przywództwa. Tyle, że Gabriel był Szeptaczem i takie nastawienie było w pewnym sensie w jego naturze. To, że oczekiwał że każdy go zrozumie i zaakceptuje jego sposób myślenia pochodziło ze specyfiki w jaki działał jego umysł. Był jednak na tyle dojrzały i doświadczony, że wiedział skąd brały się takie pragnienia i nie odczuwał frustracji, kiedy ktoś nie stosował się do jego wizji świata – a przynajmniej nie tak dużej frustracji, że ludzie mogliby uznać go za szaleńca z kompleksem Boga, jak było w kwestii wielu innych Szeptaczy.
James zachowywał się jakby obawiał się, że Salem go nie posłucha. Wydawał się szczerze obawiać scenariusza, w którym rozeszliby się tak jakby ta rozmowa wcale się nie wydarzyła. To było teraz oczywiste jak czuł się w tej sytuacji, podczas kiedy wcześniej ukrywał swoje uczucia. Widać było to wszystko w jego szarych oczach, stanowczo utkwionych w źrenicach Salema i sposobie w jaki przed nim stał – pewnie, jak wojownik albo strażnik. To porównanie rozbawiło Salema i widział, że James był zaskoczony cieniem uśmiechu na jego twarzy, pewnie zastanawiając się czy się z niego bezsłownie nabija.
– Więc minimalny kontakt do jego powrotu ze Stanów? – powtórzył Salem dla klaryfikacji.
Potaknięcie.
– I oprócz tej... innej perspektywy, co będę miał z unikania mojego taty?
James uśmiechnął się lekko, a jego blizna zagłębiła się w jego twarzy.
– Więcej niż ci się wydaje.
– Na przykład?
– Drugą rodzinę, szansę na coś lepszego, prawdę.
– Prawdę o czym?
– Nie wiem. O czym chcesz. O czym się da – odparł gestykulując dłonią, jakby od niechcenia, ale już nie wyglądał na tak zestresowanego i pogodnie się uśmiechał.
– Powiesz mi o swojej bliźnie? – spytał próbując specjalnie na nią nie patrzeć.
Brwi Jamesa podskoczyły do góry i przez kilka chwil nic nie mówił. Coś przemknęło po jego twarzy, jak rezygnacja, ale zaraz odmieniło się w akceptację. Jego uśmiech stał się smutny.
– Jeśli będziesz trzymał się z dala od Gabriela – odpowiedział, – to powiem ci wszystko.
To były tylko słowa. To mogły być puste obietnice. Ale Salem i tak się zgodził. Nie był pewny dlaczego, ale stwierdził, że nie może właściwie nic na tym stracić. Stąd, obiecał Jamesowi, że nie będzie angażować się w żadne rozmowy z Gabrielem i postara się trzymać od niego z dala do czasu jego powrotu ze Stanów. Tak naprawdę musiał to robić tylko przez kolejne kilka dni, a potem, kiedy jego ojciec znajdzie się jakieś 7000 km od niego, to unikanie go nie powinno stanowić żadnego problemu. Unikanie Elke... to mogło być wyzwaniem, ale James nic o niej nie powiedział, a Salem na wszelki wypadek wolał o niej nie wspominać.
Rozeszli się bez pożegnania, a kiedy wszedł do domu jego taty nadal nie było. Godzina była jeszcze wczesna, ale postanowił i tak zrobić wszystko wcześniej, jeśli miał uniknąć spędzania z ojcem czasu.
Zjadł lekką kolację, jako że nie był jeszcze taki głodny, umył się i sprzątnął trochę w swoim pokoju. Potem wziął książkę i czytał aż nie usłyszał, że ktoś wchodzi do domu. Dopiero wtedy zgasił światła, położył się do łóżka i odwrócił plecami do drzwi. Przez kolejne minuty, które zdawały się godzinami, leżał tak w ciemności starając się wyrównać swój oddech, czując się jak największy kłamca, ale z chwili na chwilę pogrążając się w zmęczeniu i spokoju...
Drzwi jego pokoju chyba musiały uchylić się w pewnym momencie, ale cisza trwała nadal. Jedynie światło z korytarza odbiło się mocniej na jego ścianie. Przez chwilę zawahał się czy może nie powinien jednak wstać, chociaż przywitać się albo coś powiedzieć, ale ostatecznie zdecydował tego nie robić. W głowie miał już tylko jedno, aby po prostu zasnąć. Miał w końcu męczący dzień, a już zbliżał się koniec roku – powinien spać, odpocząć... Drzwi się zamknęły i wpadając w ramę delikatnie kliknęły.
Chwilę nim jednak opadłw ramiona Morfeusza przypomniał sobie o pustej butelce Schweppesa, którejostatecznie nie wyrzucił na placu zabaw, i która leżała ukryta w jego szafie,niczym najokropniejszy sekret. I z jakiegoś powodu, czuł podniecenie myśląc o tymmałym buncie. Wtedy zasnął i jak zwykle – śnił
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top