Rozdział 1
Wyłonił się z cienia w pustej alejce i odetchnął. Natychmiast tego pożałował, gdy jego płuca wypełniły się brudnym, miejskim powietrzem. Skrzywił się i założył maseczkę, co niewiele pomogło, o ile w ogóle. Jedynie oddychało się nieco ciężej.
W ciągu ostatnich wieków Ziemia zamieniła się w jedno wielkie wysypisko. Przynajmniej na to wyglądało, bo zaglądał jedynie do Patrimoine ulokowanego w państwie zwanym obecnie Francją. Somnis nie mógł nazwać uroczym miasteczkiem miejsca, gdzie otaczały go śmierdzące cegły, metalowe maszyny i ten przeklęty smog. Dziękował jedynie za proste ulice, na które nikt nie wylewał pomyj.
Przyjrzał się przechodzącym przez ulicę ludziom i upewnił, że wygląda jak przeciętny mieszkaniec. Płaszcz, kapelusz, brązowe spodnie. Z dumnym uśmiechem poprawił jeszcze białą koszulę, którą Fortus z trudem dla niego zdobył. W tych czasach trudno było zdobyć ubrania. Ciekawe, kiedy przyjmowanie płatności w złocie przestało funkcjonować?
Upewnił się, że wciąż ma w kieszeni kilka kolorowych papierków i zerknął na najpiękniejszy cud nauki, jaki stworzył ten paskudny świat — zegarek kieszonkowy. Siódma czterdzieści siedem. W ciągu trzech minut pewien mężczyzna pojawi się w alejce obok — wyjdzie z szarej kamienicy identycznej jak dziesięć innych w pobliżu i powolnym krokiem skieruje się w prawo. Przez następne dziesięć minut będzie spacerował do pracy i zajmował czymś myśli w zależności od nastroju. Słuchanie muzyki, jedzenie jeszcze gorącego tosta, wpatrywanie się w zniszczony, pożółkły notes, lub obserwowanie swoich butów. Nigdy nic innego. Ten etap codziennej rutyny raczej przebiegnie tak, jak zwykle. Dopiero później wydarzy się coś nowego.
Przyszedł czas na ich pierwsze spotkanie.
Tak, jak przewidział Somnis, drobna postać przeszła przez drzwi klatki i rozpoczęła swoja codzienną trasę. Monstre Biscornet. Gdy znało się go już jakiś czas, nieciężko było rozpoznać tego mężczyznę. Śmiesznie niski człowieczek przed trzydziestką z kanciastymi okularami zapisał się głęboko w pamięci Somnisa, który już parę miesięcy temu wykonał kilka jego portretów. Odwzorowanie tych ciemnych, kręconych włosów to była droga przez mękę, ale konieczna. Nie wolno zabierać się za cokolwiek bez rozrysowania najważniejszych elementów tego zadania.
Teraz obaj mężczyźni szli tą samą drogą, w pewnej odległości od siebie, tak, jak przez wiele dni w ostatnim czasie. A jednak coś się zmieniło. Coś w chodzie, postawie celu. Lżejsze kroki, niemal skoczne. Wyprostowana postawa. Zaciśnięte pięści. Dzisiaj bez żadnych akcesoriów.
Czyżby nie tylko Somnis planował coś wyjątkowego? A może...
Bardzo szybko dotarli do Champ de Bleuet, jedynej kwiaciarni na terenie tej paskudnej miejscowości. Miejsce pracy pana Biscornet znajdowało się na krótkiej liście naprawdę przyjemnych miejsc w promieniu dziesięciu kilometrów. Życie, różnorodność kolorów, zapachy natury — tego wszystkiego brakowało obecnemu światu, a można było znaleźć właśnie tutaj. Do ideału brakowało jeszcze rozbudowanej fauny. Tylko czego można wymagać od sklepiku z kwiatami?
Przez następne pół godziny lokal miał być przygotowywany do otwarcia, więc Somnis schował się w swoim zwyczajowym miejscu — przy oknie na klatce schodowej kamienicy naprzeciwko — i wyciągnął prostą, obserwacyjną lunetę. Już dawno zdążył się upewnić, że nikt nie będzie mu tutaj przeszkadzał. Większość mieszkań była opuszczona, albo zamieszkana przez starszych ludzi, których słychać jeszcze zanim wychodzą na klatkę. Wtedy wystarczy bez pośpiechu schować się pod schodami.
Wnętrze kwiaciarni mógł obserwować dzięki przeszklonej ścianie pełniącej rolę witryny. Widział przez nią dwie postaci kręcące się przy półkach z kwiatami — Monstre i jego współpracownika. Ten drugi nie wydawał się Somnisowi zbyt interesujący, za to Fortus, gdy pierwszy raz zobaczył jego portret, pokiwał z uznaniem głową.
— Dobry materiał na wojownika — powiedział wtedy.
Ewander Serra, bo tak nazywał się ten mężczyzna, rzeczywiście imponował wzrostem i budową, jednak miał zbyt łagodną twarz. Ktoś dzierżący broń powinien całą swoją aparycją mówić, że nie zna litości, że będzie ścigał swojego wroga na końcu świata. Tymczasem ten człowiek z czułością wycierał z kurzu liście jakiegoś wielkiego kwiatka.
Przez następny kwadrans nie działo się nic wartego uwagi. To, co zwykle, czyli podlewanie roślin, ustawianie nowych produktów na wystawie i kładzenie starych na środkowe półki, gdzie były bardziej widoczne. Zaczynała się jesień, więc tym razem w sklepie królowały wrzosy, słoneczniki i chryzantemy. Oprócz zieleni, wokół dominowały również pomarańcze i czerwienie. Somnis raz po raz uśmiechał się z uznaniem dla tego połączenia. Doprawdy piękne barwy.
To pół godziny minęły szybciej, niż się spodziewał. Już miał odłożyć lunetę, by zjeść trochę zabranego ze sobą chleba, gdy zmieniono widniejący na drzwiach napis "ZAMKNIĘTE" na "OTWARTE". Dreszcz ekscytacji przebiegł mu po karku. Zbliżał się czas ich konfrontacji.
Postanowił wejść chwilę po otwarciu żeby nie zaskoczyć pracowników. Zagryzał więc swój prowiant i przypominał sobie wszystkie zwroty po francusku, jakich uczył się przez ostatnie miesiące. Pisownia przypominała nieco jego ojczysty język, ale wymowa to był koszmar. Głównie to przez nią przygotowania zajęły mu tyle czasu. Gdy uznał, że jest przygotowany, schował resztę jedzenia do torby i ruszył na spotkanie ze swoim celem.
Z rozbawieniem zauważył, że nogi się pod nim uginają. Dawno nie czuł czegoś takiego. Zbliżały się wielkie zmiany, a oni mieli być ich przyczyną.
Wszedł do środka.
— Dzień dobry! — rzucił z najbardziej naturalnym akcentem na jaki było go stać i poszedł do lady. Zaciągnął się intensywnym zapachem kwiatów. Praca w takim miejscu to spełnienie marzeń.
Stojący za ladą Ewander chyba podzielał jego entuzjazm. Uśmiechnął się serdecznie i odpowiedział takim samym łamanym francuskim:
— No, no, witam! Nareszcie jakaś nowa twarz! Jest pan przejazdem?
Monstre siedział na częściowo widocznym zapleczu i zajmował się papierami. Teraz tylko znaleźć sposób na nawiązanie kontaktu.
— Mhm! W rzeczy samej. Jestem w poszukiwaniu urokliwego upominku dla mej wybranki, ale dręczy mnie niemoc podjęcia ostatecznej decyzji odnośnie jego wyboru. Czy byłby pan łaskaw posłużyć mi słowem rady?
Na tym kończyły się wyuczone formułki. Od tamtej chwili, w zależności od odpowiedzi, Somnis miał być zdany na wszystko, czego nauczył się ze słownikiem, kilkunastoma tomikami poezji i regularnymi wizytami w pobliskiej kawiarni.
Ewander zamrugał, podrapał się po głowie i uśmiechnął w dziwny sposób, jakby właśnie usłyszał słowa wypowiedziane w obcym języku.
— Jasne, oczywiście... — wymamrotał. — Wie pan co, ja poproszę swojego kolegę, on pana obsłuży. — Tymi słowami pospiesznie przeniósł się do zaplecza i zagadał swojego współpracownika.
Taki rozwój wydarzeń nie był planowany, ale z pewnością bardzo pomyślny.
Tamci dwaj rozmawiali szeptem, jednak Somnis zdołał wyłapać pojedyncze frazy, takie jak "pomóż", "nie rozumiem" i "dziwny język". Zmarszczył brwi i powtórzył w myślach wszystko, co do tej pory powiedział. Dałby sobie rękę uciąć, że wymówił wszystko w miarę poprawnie.
Najważniejsze, że Monstre w końcu podniósł się niechętnie ze swojego miejsca i poczłapał do lady. To pierwszy raz, gdy stali tak blisko siebie.
— Dobry. Przepraszam za kolegę, wciąż uczy się języka — odparł sucho. Nie nawiązał kontaktu wzrokowego, nie uśmiechnął się. — W czym mogę pomóc?
— Wciąż się uczy? — Jego rozmówca zignorował zadane mu pytanie. Im dłużej uda im się porozmawiać, tym lepiej.
Niewielkie skrzywienie na twarzy kwiaciarza. Co mu mogło chodzić po głowie?
— Z Hiszpanii jest. Chyba.
Somnisowi przypomniało się, jak zbierał informacje na temat wszystkich ludzi powiązanych z jego celem i nabrał ochoty na pogratulowanie sobie geniuszu. Ewander Serra pochodził z Włoch, terenu dawniej stanowiącego centrum Imperium Rzymskiego. Niemal rodak. Nic dziwnego, że nie zrozumiał tej nijakiej próby naśladowania obcego języka.
— A to interesujące! Wiele wiosen przeminęło, od kiedy los przywiódł go w te progi?
Nie, żeby to było ciekawe. Monstre zmarszczył brwi, a jego oblicze nieco się rozjaśniło. Wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia. Parę lat. Interesuje pana coś konkretnego?
Somnis powtórzył swoją gadkę na temat prezentu dla dziewczyny, ale już wiedział, że przegrał. To spotkanie będzie boleśnie bezowocne.
— Mogą być róże. Klasyk.
On naprawdę chciał się już pozbyć klienta, co?
— Owy kwiat zdaje się nie napawać serca mego zdumieniem, lecz nudą...
Chyba jednak mówił coś nie tak. Frazy, jakich używał wyczytał w zebranych utworach, a jednak wydawało mu się, że mówi zupełnie inaczej od pozostałych obecnych. Był pewien, że jeśli użyje rozwiniętych wyrażeń, zostanie uznany za bardziej wiarygodnego. Tymczasem jego rozmówca uśmiechnął się półgębkiem i zdecydowanie nie był to uśmiech sympatii.
— No to goździki. Mamy barwione w w gradient — powiedziawszy to, Monstre wskazał na wazon po brzegi wypełniony nienaturalnie kolorowymi goździkami. Płatki jednych były biało-błękitne, innych zółto-czerwone. W sumie to całkiem ładne.
Somnis zaklął w myślach. Szło zbyt gładko. Ten człowiek był konkretny, nie zastanawiał się długo, nie zadawał pytań. Jeśli jego klient rzeczywiście szukałby kwiatów dla ukochanej, nie musiałby się długo zastanawiać.
I jak tu poznać człowieka? Jak nawiązać z nim relację?
Wokół nie było nic, co mogłoby pomóc. Jedynie rośliny, Ewander z którym nawet nie można się dogadać i jeszcze więcej roślin. Gdyby tylko znalazło się coś, co zmusiłoby ich do spotkania się znowu w bardziej prywatnych warunkach...
— W takim razie...
Zamierzał poprosić o wybranie kilku goździków i zapakowanie ich w sposób, który zaobserwował w ciągu ostatnich dni, ale przerwał mu nagły, dziwaczny dźwięk. Z zaplecza dobiegła agresywna melodia o wysokim tonie. Somnis w życiu nie słyszał takiego instrumentu, wyciągnął więc szyję, żeby móc dojrzeć źródło szybkich, krótkich dźwięków.
— Cholera. Przepraszam, muszę odebrać — z tymi słowami Monstre zostawił go i podszedł do źródła dźwięku, którym okazała się być błyszcząca, czarna płytka. To zapewne tak zwany smartfon.
— Szefowa dzwoni? — Ewander podniósł wzrok znad papierów. W odpowiedzi otrzymał kiwnięcie głową.
Szefowa! Był ktoś taki!
— Co tam ciocia? — Dało się usłyszeć zanim Monstre przeniósł się w głębsze części zaplecza. Wtedy dźwięki ucichły i stały się niezrozumiałe.
Somnis został pozostawiony samemu sobie. Ewander zaczął co chwilę na niego zerkać, jakby nie mógł się zdecydować, czy podejść, czy nie. Byłoby miło, gdyby jednak zjawił się w pobliżu. Bez nikogo do rozmowy, wydawało się, że plan spalił na panewce. Właściwie, chyba na to się właśnie zapowiadało.
Westchnął i rozejrzał się po lokalu. Kwiatki, kwiatki, więcej kwiatków. Nagle wszechobecne kolory przestały być dla niego interesujące. Kończyły mu się pomysły. Monstre okazał się być znacznie mniej towarzyską osobą, niż zakładał, a nie spodziewał się wiele.
Jak mógłby zostać częścią jego życia? I co ważniejsze — dlaczego do cholery nie zastanowił się nad tym wcześniej, tylko uznał, że jakoś to będzie? Przecież tak długo się przygotowywał!
— No już, mam klienta. Lecę, pa. Buziaki. — Monstre wrócił i zakończywszy rozmowę, stanął z powrotem po drugiej stronie lady. Położył na niej dłonie. — No dobra, to o czym my? Bukiet? Goździki, ta? Chce pan goździki?
Somnisowi zabrakło słów. Po prostu przytaknął.
— Dobra, to teraz ma tu pan taką tabelkę, proszę zaznaczyć wszystkie wymagania dotyczące bukietu. Jeśli chce pan go na teraz, odliczamy za każdego kwiatka i ozdobę. W przypadku zamówień liczymy trochę inaczej.
— Hej, dlaczego znowu podajesz ludziom tabelkę?! — rozległ się głos Ewandera. — Mówiłem, że powinieneś z nimi rozmawiać...
— Bo tak jest łatwiej! Daj mi pracować!
Tak właściwie, idea tabelki była całkiem sensowna, gdyby tylko Somnis zamierzał ograniczyć rozmowy do minimum. Zrezygnowany zaznaczył losowe opcje na tabelce i oddał ją sprzedawcy. W międzyczasie rozległ się dźwięk dzwoneczka — nowy klient wszedł do środka. Monstre zerknął krótko na tabelkę i spojrzał z powrotem na swojego rozmówcę.
— Nie zaznaczył pan, czy na miejscu czy na zamówienie.
— Och... Opcja otrzymania kwiatów w tejże chwili przemawia do mnie znacznie donośniej jak mniemam - odparł. W ten sposób chyba oszczędzi sobie zbędnych komplikacji.
— Miał na myśli, że chce na zamówienie. Na za tydzień — tuż za nim rozległ się niski, głęboki głos.
Zamrugał w zaskoczeniu i odwrócił się, a jego oczom ukazała się surowa twarz, którą doskonale znał. Obecność Fortusa z pewnością nie była planowana, jednak w tamtej chwili sprawiła, że ramiona Somnisa opadły.
— Dokładnie tę wiadomość miałem w zamiarze przekazać — powiedział. Na jego ramieniu zacisnęły się długie, smukłe palce. Znak, by więcej się nie odzywał.
Monstre uniósł brew.
— Okej? To będzie trzydzieści trzy euro.
Trzydzieści trzy euro. Tutejsza waluta. Pieniądze. Miał zapłacić. Poklepał się po kieszeniach. No oczywiście.
Zapomniał wziąć pieniędzy. Co on robił przez ostatnie miesiące? Wszystko poszło nie tak!
Mimo to, na ladzie znalazły się trzy pomarańczowe papierki i trzy monety. Spojrzał szeroko otwartymi oczami na Fortusa, który rzucił mu karcące spojrzenie. Uśmiechnął się przepraszająco. Więc to dlatego ten się pofatygował aż tutaj.
Monstre zgarnął pieniądze, wymamrotał coś w rodzaju "zapraszam ponownie" i poszedł załatwiać swoje sprawy. Somnis nie zamierzał jeszcze wychodzić. Chciał zawołać za odchodzącym mężczyzną, zagadać go jakoś, nawet, jeśli miałby mówić o trywialnych głupotach poza tematem. Wszystko, byle kupić sobie więcej czasu. Został jednak pociągnięty do wyjścia, więc posłusznie poszedł wraz ze swoim towarzyszem prosto na ulicę.
Gdy znaleźli się na zewnątrz, uderzył w nich chłód poranka oraz szum przejeżdżających samochodów. Woń kwiatów została zastąpiona przez odór spalin. Chęć powrotu do kwiaciarni niemal sięgnęła zenitu, a jednak ruszyli powolnym krokiem w stronę zaułka, w którym zazwyczaj tworzyli portal.
— Dzięki, że przyniosłeś mi pieniądze — Somnis odetchnął z ulgą na sam dźwięk ojczystej łaciny. — Uratowałeś mi życie!
Fortus założył ręce na piersi.
— Gdybym nie przyszedł, cały twój genialny plan spaliłby na panewce. Co to w ogóle za mowa? Jak ty się uczyłeś tego języka?
— Czytałem wiersze. Sam mówiłeś, że czytanie literatury to twoja metoda nauki języków.
— Miałem na myśli powieści, nie poezję!
Somnis zmarszczył brwi.
— Powieści? Chyba przypowieści?
Załamanie na twarzy jego towarzysza wywołało u niego jeszcze większe zmieszanie.
— Bogowie! Nie sądziłem, że jesteś aż tak bardzo do tyłu z kulturą Ziemii — mruknął Fortus, na co odpowiedziało mu chłodne spojrzenie.
— Mam swoje powody.
Powietrze zgęstniało. Zrobiło się nieco chłodniej. Fortus wpatrywał się chwilę w Somnisa, aż westchnął i schował ręce w kieszeniach kurtki. Ciemne chmury powoli zaczęły przykrywać niebo. Zbierało się na deszcz.
— W Eutopii nie pada — zauważył. — Może zostaniemy chwilę? Pomokniemy, powyziębiamy się. Może nawet zobaczymy tęczę.
Jego rozmówca prychnął i przewrócił oczami.
— Niech ci będzie — mruknął. Jego ton nieco złagodniał. — W międzyczasie może powiesz mi, dlaczego zamówiłeś ten bukiet zamiast wziąć go od razu?
— Nie powiem. To jest tak oczywiste, że wyjaśnianie ci tego będzie obrazą dla twojej inteligencji.
Somnis uniósł jedną brew. Na jego twarz wypłynął maleńki półuśmiech.
— Mieszkam z tobą już tak długo, że nic nie ruszy mnie ani mojej inteligencji.
Fortus zrobił tę samą minę, co on, a na ich głowy spadły pierwsze krople deszczu. Były zaskakująco ciepłe.
— Żeby nie było, że nie ostrzegałem — powiedział i wytłumaczył: — Widzisz, zamówienie bukietu daje ci pretekst do powrotu, by go odebrać. Teraz masz okazję do drugiej próby nawiązania kontaktu z tym chłopcem.
Somnis zamrugał. Zatrzymał się i zastanowił. Minęła sekunda. Dwie. Dziesięć sekund. Wtedy gwałtownie uderzył się w czoło i zaśmiał.
— No tak! — rzucił i pokręcił głową. — Ale ja jestem głupi!
— To prawda, jesteś głupi.
Wymienili uśmiechy. Somnis poczuł, jak jego serce się rozgrzewa. Jego misja była czymś wielkim. Momentami czuł, jak ciężar celu, jaki sobie postawił, nazbyt mu ciąży, ale wtedy pojawiał się Fortus i cała presja znikała. Jego przyjaciel był tutaj, zawsze u boku, gotów zadziałać w chwili potrzeby.
Osoba, której obecność wystarczyła, by móc przenosić góry.
— Halo? Przepraszam, mogę zająć panom chwilkę?
Jak jeden mąż odwrócili się na dźwięk znajomego głosu. Rozpadało się na dobre, ale drugi z kwiaciarzy, Ewander, najwyraźniej nie miał nic przeciwko, bo uśmiechał się do nich przyjaźnie. Krople wody ciekły mu strugami po jasnych włosach.
— O co chodzi? — zapytał Fortus, zanim Somnis zdołał odezwać się swoim łamanym francuskim.
Tymczasem kwiaciarz wyciągnął z kieszeni wizytówkę i im ją podał. Z zaciekawieniem przyjrzeli się cyferkom wypisanym na kawałku papieru. Chwilę im zajęło, zanim rozpoznali w nich numer telefonu.
— Nazywam się Ewander Serra — padło. — Jesteście nowi w tym mieście, prawda? Bo skoro zamówiliście bukiet na za tydzień, to chyba nie jesteście tu przejazdem.
Somnis zagryzł wargę, by nie odpowiedzieć czymś zgryźliwym. Co to w ogóle za pytanie? Kto normalny zagaduje do swoich klientów na środku ulicy i wypytuje o takie rzeczy? Był pewien, że takich rzeczy się nie robi nawet na współczesnej Ziemii.
— Cóż, można tak powiedzieć — Fortus wzruszył ramionami. — Mogę w czymś pomóc?
Zwykły deszcz zamienił się w ulewę, a ci dalej stali niewzruszeni w jednym miejscu. Niezręczność wdzierała się do atmosfery, a jedynym, który wydawał się tym nie przejmować, był sprzedawca z kwiaciarni.
— Tak właściwie, to ja chciałem o to spytać! Jeszcze się nie znamy, prawda? Pomyślałem, że w nowym mieście może być na początku ciężko — szczerość uśmiechu tego mężczyzny nie pasowała jakoś do jego podejrzanie sympatycznych słów. — Może dalibyście się zaprosić na kawę i ciastko? Znam naprawdę dobrą cukiernię nieopodal...
"Oczywiście, że nie! Nie ty jesteś naszym celem!" cisnęło się Somnisowi na usta, ale nie przychodziły mu do głowy żadne proste słowa, które ten człowiek by zrozumiał. Spojrzał błagalnie na Fortusa, żeby ten wypowiedział się za niego.
— Czemu nie — usłyszał zamiast spodziewanej odmowy. Oburzony szturchnął przyjaciela.
— Co ty robisz? — szepnął do niego, pewien, że deszcz zagłuszy dźwięk obcego dla ich rozmówcy języka.
— Zaufaj mi — padła odpowiedź. — Jestem Fortus, miło mi cię poznać.
Ewander rozpromieniał. Potrząsnął dłonią Fortusa, czemu Somnis przyglądał się z degustacją. Co to miał być za rodzaj pozdrowienia?
— To mój przyjaciel i współlokator, Somnis. W najbliższym czasie będziemy zajęci, ale możemy się spotkać w środę za dwa tygodnie. Miejsce i godzinę ustalimy, jak przyjdziemy odebrać kwiaty. W porządku?
"Słucham? Co ty robisz idioto?! Nie chcę się z nim spotykać, tylko z jego..."
Z jego współpracownikiem.
Ewander miał kontakt z Monstre. Zaprzyjaźnienie się z nim da im dojście do jego znajomych. Z łatwością znajdą sposób na zbliżenie się do drugiego pracowników kwiaciarni.
"Fortus, ty geniuszu!"
— Cudownie! Zapiszę sobie w kalendarzu! — Ewander sięgnął do kieszeni i zesztywniał. Przeszukał je dokładnie, a gdy nie znalazł tego, czego szukał, westchnął z rezygnacją. — No tak. Oddałem swój notes koledze. Mniejsza, na pewno zapamiętam!
Fortus pokiwał głową z grzecznym uśmiechem.
— Wspaniale — odparł i wskazał za siebie. — Niestety, spieszymy się. Zaskoczył nas deszcz, więc musimy się przebrać, zanim dopadnie nas przeziębienie.
— Oczywiście, nie zatrzymuję was. Do zobaczenia za dwa tygodnie! — Ewander potrząsnął jeszcze raz ich dłońmi, i odszedł pospiesznym krokiem. Jego buty wydawały przy tym chlupoczące dźwięki.
Dwaj przyjaciele patrzyli chwilę jak ten mężczyzna odchodzi. Somnis przez moment miał problem z uwierzeniem, że ta scena naprawdę się wydarzyła.
— Ten człowiek jest... Przerażający — skomentował. — Wszyscy Ziemianie teraz tacy są?
Fortus wciąż się uśmiechał. Westchnął i pokręcił głową.
— Oczywiście, że nie — odpowiedział. — Zapomniałeś, jak wielu różnych ludzi może chodzić po jednym kawałku ziemi?
Somnis odwrócił się na pięcie. Nagle zechciał tylko wrócić do domu. Do swojego spokojnego, cichego domu.
— Różnice są źródłem katastrof — mruknął i ruszył dalej w stronę ich zaułka. — Nie podoba mi się twoje zafascynowanie tym światem.
— Ten świat to mój dom — głos Fortisa stwardniał, ale było w nim coś smutnego, coś, co tylko podsyciło w Somnisie chęć ucieczki z tego okropnego miejsca. — Twój również. Nie powinieneś się go wypierać.
Deszcz gwałtownie zmniejszył się do mżawki. Przez chmury przedzierały się promienie słońca, które stworzyły na niebie bladą tęczę.
— Moim domem jest Eutopia. Ziemia prędzej czy później sama się zniszczy, a ja nie zamierzam być tego świadkiem.
Tymi słowami odszedł, nawet nie zerkając na refleksje na niebie.
Fortus nie poszedł za nim. Został na Ziemii, dopóki tęcza nie zniknęła.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top