Prolog

Był pochmurny, listopadowy poranek. Liście na drzewach już dawno przybrały odcienie złota, brązu i szkarłatu, tak zachwycające dla malarzy i poetów. Wiele jednak zdążyło już spaść, a nawet zamienić się w nieprzyjemną dla nikogo mokrą plamę. Pewnie niektórzy artyści mogliby znaleźć w nich nawiązanie do przemijalności życia albo jego marności, jednak stojący w oknie jednej z kamienic nastolatek nie należał do ich grona. Właściwie to nawet nie zwrócił uwagi na mgłę przysłaniającą ulicę ani krople deszczu na szybie. Był na to jeszcze zbyt zaspany.

***

Przeczesuję dłonią blond włosy, które po prysznicu zaczęły delikatnie podwijać się na końcach. Odwracam się od okna, by założyć szarą bluzę z nadrukiem, kiedy w pokoju rozlega się ciche pukanie.

— Arturze, wstałeś już? — dociera do mnie kobiecy głos zza drugiej strony.

— Tak, możesz wejść — rzucam, wieszając na krześle mokry ręcznik.

Drzwi ostrożnie się uchylają i staje w nich kobieta w średnim wieku. Spoglądam na nią z ciekawością. Ciemnorude włosy ma spięte w niedbały kok, a okulary o czarnych oprawkach przekrzywiają się, gdy poprawa je wierzchem dłoni. Dostrzegam, że z jakiegoś powodu się denerwuje – wtedy zawsze zaciąga rękawy jak najniżej, skubiąc palcami ich krawędź. Tym razem nie jest inaczej. Różowy golf sięga jej niewiele ponad pomalowane na czerwono paznokcie, na których pozostały drobinki mąki.

— Coś się stało? — pytam z niepokojem.

— Nie, nic. — Wygina usta w delikatny łuk. Gdy się uśmiecha, jej twarz promienieje dobrocią i miłością. 

Jak twarz mojej matki — zauważam, lecz szybko odganiam tę myśl.

— Dziś jest dwudziesty ósmy października. Twoje urodziny. — Kobieta rozkłada szeroko ręce, ruszając w moją stronę. — Wszystkiego najlepszego! 

Przez chwilę stoję zaskoczony. Rzeczywiście. Dzisiaj kończę osiemnasty rok życia. Według prawa jestem dorosły.

— Kiedy ty zdążyłeś tak wyrosnąć! — szczebiocze mi do ucha, objąwszy moją szyję. — Mój mały chłopiec!

Schylam się odrobinę i oddaję uścisk.

— Przecież dobrze wiesz, ciociu — odpowiadam z uśmiechem. Pachnie poranną kawą i goździkami, a jej wełniany sweter drapie mnie w szyję. Masuję kobietę po plecach, gdy słyszę, jak pociąga nosem. — Spokojnie, dopóki mnie nie wyrzucisz, będziesz jeszcze zmuszona mnie oglądać. Osiemnastka w dowodzie nic nie zmienia. — Śmieję się cicho.

Ciotka Adrianna odsuwa się na długość ramienia i ociera z oka łzę, spoglądając na mnie dużymi, brązowymi oczami.

— Pamiętam, jak twoja matka cię do nas przyprowadziła. Miałeś niecałe jedenaście lat, ale byłeś drobnym dzieckiem. Byłam przekonana, że nie skończyłeś jeszcze nawet siedmiu. Gdy stanęła w progu naszego mieszkania, nawet nie wiedziałam, że ma dziecko. Przez tyle lat się do nas nie odzywała… Przestałam wierzyć, że jeszcze kiedyś ją zobaczę. I wtedy się zjawiła. Z tobą, kurczowo trzymającym się jej długiej do kostek sukni. Kiedy powiedziała, że potrzebuje pomocy i poprosiła, bym zajęła się tobą na jakiś czas, nie potrafiłam się odezwać. Patrzyłam oniemiała, jak wychylasz się zza jej nóg. Gdy spojrzałeś na mnie tymi swoimi dziecięcymi oczami, wiedziałam, że już przepadłam. Bałam się, czy dam radę wychować dwójkę dzieci, ale jeszcze bardziej obawiałam się, że już więcej cię nie zobaczę. Bo odmawiając, straciłabym również siostrę.

— A tak, nie straciłaś przynajmniej mnie. — Uśmiecham się, choć wokół mojego serca na krótki moment zaciska się pętla. Znika tak szybko, jak się pojawia.

— Dlatego nigdy nie żałowałam tej decyzji. — Ciotka odwzajemnia uśmiech, poklepując mnie po policzku. Gdy się odsuwa, w jej drugiej ręce dostrzegam kopertę. Trzyma ją wyciągniętą w moim kierunku. — Prosiła, bym ci ją dała w dzień osiemnastych urodzin… gdyby ona nie zdołała.

Wpatruję się w delikatnie drżący papier. Dostrzegam na nim moje imię zapisane kaligraficznym pismem. Odbieram kopertę od kobiety.

— Gdy będziesz gotowy, przyjdź na śniadanie — mówi, po czym słyszę odgłos zamykanych drzwi.

Siadam na łóżku, z niedowierzaniem patrząc na kopertę, jakby zaraz miała rozpłynąć się w powietrzu. Kciukiem podważam zlepione kawałki papieru i wyjmuję ze środka list. Błądzę niewidzącym wzrokiem po eleganckich, kaligrafowanych literach, gładząc jego śliską powierzchnię do momentu, w którym nie postanawiam zamknąć na chwilę oczu. Gdy je otwieram, biorę głęboki wdech i zaczynam czytać.

***

— Artur! Wszystkiego najlepszego! — Jeszcze zanim zdążę zamknąć za sobą drzwi pokoju, ktoś wpada na mnie z impetem. Czyjeś ręce oplatają moją szyję. — Sto lat, staruszku!

Spoglądam ze zdziwieniem na kuzynkę, która przytula mnie, jakby nie zamierzała nigdy puścić. Pachnie cukrem pudrem i ciastem naleśnikowym.

— Dzięki, młoda — odpowiadam, szeroko się uśmiechając, po czym klepię ją po głowie.

Odsuwa się na krok, szczerząc proste zęby. Z niepokojem zauważam, że jej różowy fartuch jest pobrudzony mąką. Zerkam na moją szarą bluzę. Ma szczęście, że nie zdecydowałem się założyć czarnej.

— Za to też. — Wskazuję na plamę tuż pod logo firmy CROPP. 

Kinga tylko uśmiecha się jeszcze szerzej, odrzucając czarne włosy na plecy.

— Nie ma za co.

Kręcę głową, ruszając do drzwi wyjściowych. Koperta wetknięta w tylną kieszeń spodni wciąż nie daje mi spokoju. 

— Wybierasz się gdzieś? — Dziewczyna marszczy brwi, a w jej tonie wyraźnie słychać zawód.

— Muszę się przewietrzyć. — Zdobywam się na słaby uśmiech, po czym kucam, by zawiązać buty. 

Kinga przestępuje z nogi na nogę. Wiem, że nie odpowiada jej ten pomysł, ale nie chce o tym mówić głośno w dniu moich urodzin.

— Niedługo wrócę — mówię, puszczając jej oczko, gdy sięgam do klamki. 

Jej twarz się rozpromienia.

— Okej, tylko się pospiesz! 

Kiwam głową, a na mojej twarzy mimowolnie pojawia się uśmiech. Otwieram drzwi. 

— Na śniadanie zrobiłam z mamą pancakesy! Twoje ulubione! — rozlega się jeszcze krzyk, nim płyta odgradza mnie od pełnej ekscytacji kuzynki.

***

Mimo weekendu, ulice Sopotu zieją pustkami. Tylko mieszkańcy przechodzą się spokojnym krokiem w kierunku sklepu spożywczego czy kawiarni. Jest to miła odmiana dla tłumów przetaczających się przez deptak w sezonie. Studenci jeszcze odsypiają piątkowe zabawy, a turyści decydują się wybrać w jakieś bardziej przyjazne, najlepiej przykryte dachem miejsce. Drobny niczym mgiełka deszczyk spada z szarych chmur wiszących ciężko nad dachami kamienic, które zamiast wesołych, pastelowych barw przybrały senne, mgliste odcienie. Kelnerzy i kelnerki wahają się, czy warto w ogóle dzisiaj rozstawiać w ogródkach stoliki i rozkładać parasole.

Skręcam w jedną z bocznych uliczek, aby jeszcze wydłużyć drogę nad morze. Kluczenie ulicami Sopotu zawsze sprawiało mi przyjemność i pozwalało na mentalny odpoczynek. Tym razem jednak chcę odnaleźć wśród kamienic spokój, który pozwoli mi wszystko zrozumieć. Po raz kolejny pochylam się nad listem. Śledzę wzrokiem linijki tekstu nakreślonego kobiecym pismem.

— Patrz przed siebie, jak chodzisz! — słyszę, gdy przypadkiem na kogoś wpadam. Podnoszę głowę, chcąc przeprosić, ale mój wzrok pada na czarno-biały szyld wiszący przy jednej z kamienic.

Zwalniam kroku, ostrożnie przypatrując się namalowanemu w tle symbolowi. Znam ten znak. Przez moją pamięć przelatują wspomnienia z dzieciństwa. Widywałem go wtedy wielokrotnie, zanim matka mnie opuściła. Bez wahania ruszam w kierunku drzwi oznaczonych numerem trzynaście, po drodze wyszukując w Internecie informacje o tym miejscu. Niewiele jednak znajduję. Nie zostaje mi wobec tego nic więcej, tylko nacisnąć klamkę.

***

Zamykam Drzwi i rozglądam się wokoło. Stoję w przytulnym, obitym boazerią korytarzu. Na deskowanej podłodze spoczywa wytarty dywan, ciągnący się wzdłuż kilku drzwi aż do okna. Za przydymioną szybą dostrzegam dachy okolicznych domów. Ruszam w przeciwną stronę, skąd dochodzi szmer rozmów.

Gdy staję na antresoli, szmer okazuje się być gwarem, który jest nieodłącznym elementem zatłoczonej knajpy żywcem wyciągniętej z planu westernu. Okej, więc to w takich klimatach przyszło mi odegrać „Grę”. Rozglądam się po sali, z uwagą badając twarze siedzących tam ludzi oraz pełne akcesoriów wnętrze. Nie wiem, czego dokładnie szukam i nie wiem, czy to tutaj znajdę, ale nie zamierzam się poddać. Opieram się o rzeźbioną barierkę. Ciężko uwierzyć, że to wirtualna rzeczywistość. Każdy szczegół jest dopracowany, ruchy postaci płynne, zadbali nawet o najmniejsze detale. Przez chwilę przez głowę przechodzi mi głupia myśl, że to jest jakaś równoległa rzeczywistość, ale szybko ją zbywam. Nauka jeszcze nie osiągnęła takiego stopnia zaawansowania, żeby podróżować między wymiarami. I na pewno nie kosztowałoby to siedemdziesięciu złotych.

Tylko w jaki sposób moja przeszłość jest związana z tym miejscem?

Wysoki, szpakowaty recepcjonista „Gry” nie był zbyt chętny do udzielenia mi informacji o czymkolwiek, mówił tylko tyle, ile doszukałem się w Internecie. Każda jego odpowiedź sprowadzała się do zachęcenia mnie do przejścia przez Drzwi. W końcu dałem sobie spokój z pytaniem, wpisałem się do listy uczestników pod kilkoma innymi osobami i zapłaciłem.

Mój wzrok przyciąga grupa mężczyzn przy stole zapełnionym kartami. Dwóch gra, reszta patrzy. Od razu dostrzegam, że jeden z nich oszukuje, porozumiewając się z jegomościem stojącym za przeciwnikiem. Widać, że oboje nie są mistrzami, ale oszust wie, jak ogrywać. Wpatruje się z zarozumiałym uśmieszkiem w drobnego, skulonego za kartami mężczyznę. 

Przechodzę się z jednej strony antresoli na drugą, przyglądając się ich kartom i taktyce. Grałem w to w dzieciństwie i byłem całkiem niezły. W sumie nawet nie wiem, czemu przestałem i nie nauczyłem tego Kingi. 

Schodzę po schodach i ruszam w kierunku grających. Siedzą przy długiej, wspólnej ławie, zajętej przez kilka innych grup. Po drodze zagaduję kelnerkę, by przyniosła mi piwo. Dziewczyna obrzuca mnie zaciekawionym spojrzeniem, ale szybko przytakuje, rumieniąc się intensywnie. Podchodzę do grających i sadowię się koło przegrywającego. Schylam głowę, poprawiając włosy.

— Wyrzuć asa — szepczę, po czym ponownie podnoszę wzrok, beznamiętnie przejeżdżając spojrzeniem po sali. 

Mężczyzna spogląda na mnie przelotnie, pukając kościstymi palcami o drewniany blat.

— Przypominam, że teraz twoja kolej — odzywa się tubalnym głosem przeciwnik. Chwyta kufel z piwem i przechyla go gwałtownie, a piana spływa mu po siwych wąsach.

Przegrywający jeszcze kilka razy rzuca mi pytające spojrzenie, aż w końcu wykłada na blat wspomnianą przeze mnie kartę. Oszust zamiera na chwilę, po czym powoli odkłada naczynie. Pomrukuje, przyglądając się swoim kartom i zerka raz po raz na swojego towarzysza za plecami przeciwnika.

— Piwo dla ciebie. — Kelnerka pojawia się koło mojego ramienia, stawiając przede mną pełny kufel.

— Dzięki — mówię, podając jej kilka monet, które zwinąłem po drodze z czyjejś kieszeni. Posyłam jej uśmiech pełen wdzięczności.

Dostrzegam, że facet za nią wychyla się na boki zirytowany. Zasłania mu widok. Oszust coraz bardziej robi się czerwony na twarzy, a przegrywający wciąż zerka na mnie z przestrachem.

— Długo tu pracujesz? — pytam dziewczynę, rozsiadając się wygodniej na ławie. Przestępuje z nogi na nogę, zaciska usta, po czym spuszcza wzrok. — Schowaj karty — szepczę do grającego obok mężczyzny. — Facet za tobą mu podpowiada.

— Kilka dni… — duka kelnerka, ponownie na mnie zerkając. Jest całkiem ładna. Ma drobną twarz o pulchnych policzkach i skośne, ciemne oczy. Pojedyncze czarne pasemka zwisają luźno, wymykając się spod czepka.

— Jak ci na imię? — Z satysfakcją dostrzegam, jak opierający się o ścianę towarzysz oszusta próbuje znaleźć odpowiednią pozycję, by ponownie widzieć dobrze karty mojego sąsiada.

— Wiola — odpowiada, a na jej policzki wypływa róż.

— Ładnie. — Uśmiecham się, biorąc łyk piwa.

— Ej, ty! — tubalny głos niesie się ponad salą. Dziewczyna podskakuje, przenosząc wzrok na oszusta. — Nie stój tak, tylko przynieś mi piwo!

— Przepraszam — mówi pospiesznie Wiola, po czym niemal biegnie w kierunku kontuaru. 

Powoli odwracam się przodem do stołu, ale dostrzegam jeszcze, jak podpowiadający mężczyzna kręci ze zrezygnowaniem głową, brodą wskazując siedzącego obok mnie faceta.

Na stół rzucona zostaje kolejna karta. Twarz oszusta kipi wściekłością. Biorę łyk piwa i sugeruję przegrywającemu kolejną zagrywkę. Udaje chwilę zastanowienia, ale kciukiem już gładzi wskazaną przeze mnie kartę. W końcu i ona trafia na stół. Uśmiecham się z satysfakcją, gdy kolejne kilka kart pada według moich przewidywań. Przeciwnik traci kontrolę i przestaje myśleć. Odpowiada defensywnie i gwałtownie. Daję mu chwilę przewagi, pozbywając się zbędnych kart, po czym ponownie wychodzę z atakiem. Wreszcie na stół padają ostatnie karty. Uśmiecham się pod nosem.

— Wygrałem — szepcze z zachwytem siedzący obok mnie mężczyzna. — Naprawdę wygrałem. — Rosnący na jego twarzy uśmiech staje się zaraźliwy. 

Oszust z wściekłością rzuca talię na stół. Całą twarz, od czubka łysej głowy, przez okrągłe policzki, po podwójny podbródek przykryty rzadką siwą brodą, ma ciemnoróżową. Jego klatka piersiowa unosi się gwałtownie i opada, a przy każdym wdechu pełne usta wciągają głośno powietrze. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie powinienem wezwać lekarza, gdyż mężczyzna zdaje się dusić, ale szybko pozbywam się dobrych chęci. Brązowe tęczówki świdrują mnie wściekłym wzrokiem, gdy spoglądam na niego niewzruszony. 

Oj, chłopie, powinieneś popracować nad emocjami. W pokera to ty nie pograsz zbyt długo. 

— O ile graliście? — pytam, unosząc jedną brew.

— Dwadzieścia monet — odpowiada mi cieniutki głosik mojego towarzysza.

— Wobec tego sądzę, że powinien pan oddać przeciwnikowi należne. — Biorę łyk piwa. Czuję, jak mężczyzna obok mnie niemal podskakuje na ławce z ekscytacji.

Oszust dalej wpatruje się we mnie, ciężko dysząc. Jego sapanie jest głośniejsze od otaczającego nas tłumu, a palce bieleją od zaciskania ich na pustym kuflu. Jeszcze zaraz się dostanie biednej Wioli, że nie przyniosła mu kolejnego piwa. Choć w tym momencie lepiej dla niej, by w ogóle się nie pojawiała.

— Daj mu dwadzieścia monet — powtarzam ze spokojem. Mój sąsiad zerka to na mnie, to na przegranego, jednak uśmiech na jego twarzy coraz bardziej blednie. Niewykluczone, że właśnie ocenił moją pięćdziesiąt kilo lżejszą od przeciwnika posturę za słabość. Niewykluczone, że właśnie zaczął się obawiać, iż jedyne co dostanie to złamany nos. Niewykluczone, że ma rację. 

Ale nie zamierzam tego pokazywać.

Mierzę się wzrokiem z przeciwnikiem, aż jestem niemal w stanie dostrzec parę wydobywającą się z jego uszu. Następuje pisk gotującej się w móżdżku wody i eksplozja:

— To twoja wina! — wrzeszczy, gwałtownie wstając. Kilka biesiadników protestuje przez chwilę, gdy omal nie przewraca ławy, ale szybko wracają do swoich spraw. Chwyta kufel i rzuca nim w kierunku ściany za mną. W porę się uchylam, jednak przechodząca za mną kelnerka nie ma tyle szczęścia. Rozlega się krzyk. Wstaję i pomagam podnieść się dziewczynie. Obejmuje dłonią ramię, w które oberwała. Chwilę później obok nas zjawia się inna kelnerka, zbierając z podłogi szkło. 

— Co tu się wyrabia, Padmo? — potężny głos rozbrzmiewa w ciszy, która naraz nastała. Ciężkie kroki głucho uderzają o posadzkę. Tłum się rozstępuje, by przepuścić barczystego mężczyznę, który przypomina swą postawą bardziej orka z War of Warcraft niż człowieka. 

Kelnerka, której pomagałem, podnosi jasną twarz w kierunku przybysza. 

— To… to nic takiego. Przypadkiem dostałam. — Zerka nieśmiało w kierunku oszusta.

Unoszę zaskoczony brew, po czym mrużę oczy, dostrzegając jej delikatny uśmiech. Mała cwaniara liczy na napiwek za lojalność. I pewnie go dostanie, bo w innym przypadku facet wyleciałby z karczmy na zbity łeb.

— A czemuż to pan rzuca szklanicą? — Ork przenosi wzrok na mężczyznę. — Mam zawołać karczmarza?

— N-nie… myślę, że to nie będzie konieczne. — Oszust powoli siada z powrotem na ławie i w tej wypowiedzi upatruję sobie idealny moment, by się odwrócić. Uśmiecham się kątem ust i poprawiam grzywkę.

— Z tego, co mi wiadomo, ten pan jest winny swemu przeciwnikowi dwadzieścia monet w ramach wygranej. — Biorę z ławy kufel i dopijam do końca piwo. 

— To prawda? — pyta wygranego ork. Mężczyzna przytakuje nerwowo. — Zapłać mu.

Oszust posyła mi mordercze spojrzenie i wyjmuje woreczek z pieniędzmi. Przesuwa go po stole w kierunku wygranego. 

Wszyscy ponownie wracają do rozmów. Ork wydaje cichy pomruk, gdy mężczyzna obok mnie chowa woreczek do kieszeni, po czym się oddala. W jego miejscu natychmiast pojawia się inny facet. Podchodzi do stołu, po czym siada naprzeciw mnie. Oszust odsuwa się delikatnie, robiąc mu miejsce, kurczy się w oczach, z niepewnością zerkając na przybyłego. Ten natomiast nie spuszcza ze mnie wzroku.

— Skoro jesteś taki cwany, chłoptasiu, to może zmierzysz się ze mną?

Unoszę pytająco brew.

— Nie mam potrzeby się z nikim mierzyć, by podbudować swoje ego. — Odwracam się na pięcie, chcąc opuścić karczmę.

— Gdy Król Kart rzuca ci wyzwanie, musisz grać! — dociera do mnie głos. Spoglądam ze znudzeniem w górę, na twarz mężczyzny zastępującego mi drogę.

— Nie znam takiego, więc i wyzwania nie słyszałem. — Stawiam krok, by go ominąć, jednak zostaję ponownie zatrzymany. Jakiś inny goryl popycha mnie w kierunku stołu. 

Uśmiecham się szeroko, siadając na ławie.

— Aaa, to ty jesteś „Królem Kart”? — mówię z kpiną. 

Mężczyzna mierzy mnie wzrokiem z kamienną twarzą. 

— O co gramy?

— Trzydzieści monet.

— Jak sobie chcesz. 

Następuje rozdanie kart, a wokół nas zapada cisza. 

***

Rzucam na stół ostatnią kartę, rozsiadając się ze zwycięskim uśmiechem. Mężczyzna podnosi na mnie spojrzenie, zaciska usta w wąską kreskę. 

— Trzydzieści monet. — Wyciągam dłoń, gestem zachęcając go do wyjęcia pieniędzy.

— Jak śmiesz — warczy z zaciśniętymi zębami — upokorzyłeś mnie przy całej gospodzie. 

Czuję, jak mężczyźni wokół mnie powoli zacieśniają krąg. Spoglądam na nich z zaciekawieniem.

— Spokojnie, panowie, wezmę, co moje i więcej mnie nie zobaczycie.

— Dostaniesz zaraz coś innego niż trzydzieści monet — mówi jeden z nich.

— Ciekawe, czy wtedy nadal będziesz miał taką śliczną buźkę — rzuca inny.

Unoszę kącik ust i posyłam mu oczko.

— Dzięki za komplement, ale nie jesteś w moim typie. — Cmokam. — Jednak nie zrażaj się, jesteś niczego sobie.

Facet czerwienieje na twarzy, po czym rzuca się z wściekłością w moim kierunku.

— Okej, to chyba dziś ci daruję. — Zerkam w kierunku Króla Kart, machając dłonią. — Postaw sobie za to coś… Smacznego! – wołam na koniec, po czym zgrabnie się uchylam i znikam w tłumie.

Dziś mijają dokładnie dwa lata od publikacji prologu Tezy. Nie miałam wyboru, musiałam właśnie dziś wstawić tutaj prolog Dynamiki.

Co sądzicie?

Dziękuję, że dotarliście tutaj. Zostawcie coś po sobie, to daje ogrom motywacji do dalszego pisania ♡

Wasza Allicea

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top