XVIII. Mrówka w labiryncie domina

Nie do końca wierząc w to co się działo, pozwoliłem fortunie przejąć ma chwilę stery. Było to nieprofesjonalne, ale życie wśród Polaków nauczyło mnie korzystania z nadążających się okazji. Dzięki Khal-tekowi szybko zdobyliśmy dla mnie mundur oraz przepustkę, dzięki której mieliśmy dotrzeć aż pod sam portal. To było zbyt piękne.

Starałem się zbytnio nie rozmyślać nad niezwykłymi zdolnościami adaptacyjnymi Khal-teków, ale było to silniejsze ode mnie. Ten tutaj, w pełni korzystał ze zdolności saphrana. Jednym mentalnym atakiem podporządkował sobie dwóch nazistów tak, aby moja obecność była dla nich w pełni normalna. Nie musieli być pod pełną kontrolą telepaty, po prostu tak precyzyjnie namieszał im we wspomnieniach, że uznali mnie za nowego kolegę po fachu.

Byłem świadom potęgi wprawionych telepatów, także siły Redstarian. Lecz, gdy siła ta była wykorzystywana przeciwko wolnym istotom i to w tak wyrafinowany sposób, coś mnie poruszyło. Zdecydowanie tak, to mnie po prostu przerażało. Myśl, że silny mentalnie osobnik był w stanie przejąć kontrolę nad innymi, było jak najbardziej straszne. Dlatego na Nartilii źle się działo od wieków, rządzili ci co mieli prawdziwą władzę, a przeciwników nie było. Bo jak ukryć przed takimi swe myśli? Leoponidol miał szczęście, że zdołał zbudować ze swojego umysłu fortecę zawczasu.

Idąc korytarzami odnosiłem wrażenie, że Khal-Leo nawet się nie wysilał, aby wpływać na umysły pobliskich nazistów. Podobnie jak ja, wykorzystywał ich największą słabość, a mianowicie egoizm i pychę. Bo któż miałby odwagę przebrać się za nazistę i dokonać zamachu w samiutkim sercu Riese? Na pewno nie żaden szpieg z Federacji Międzygwiezdnej, bo takiego w biomanekinie łatwo było zabić na wejściu.

Gdy stanęliśmy u wrót do serca Riese, zaskoczyło mnie, że nikt ich nie pilnował. Owszem było kilku strażników, ale ci leniwie zerkali to na niewolników to na karty, które mieli w dłoniach. Widząc nasze przepustki na szyjach przywitali się typowym dla nazistów pozdrowieniem. Khal-tek posłał mi delikatny uśmiech i ruszyliśmy dalej.

Mijaliśmy niewolników, mijaliśmy się z wagonami pełnymi rozkruszonych skał. Schodziliśmy w dół i zdawało się, że nie będzie miało to końca. Dudnienie się nasilało i wzbudzało niepokój. Wibracje, które można było wyczuć pod stopami przenikały w głąb ciała i przeszywało je na wskroś. Jakby serce olbrzyma dawało ci znać. Wiedział, że tu byłeś. Byłeś intruzem w jego ciele, a on obserwował każdy twój krok.

Szum toczonych wagonów oraz szufli przerzucających kamienie ustąpił bardziej mechanicznym łoskotom. Taśmy przesuwały kamienie ku wyższym kondygnacjom, jeszcze niżej zobaczyłem ramiona maszyn, które przeładowywały kontenery pełne skał. Powietrze było duszne i pełne pyłu pomimo wentylacji. Mijaliśmy rozgałęzienia drogi aż dotarliśmy do przepustu, który był zabezpieczony wielkimi na trzy metry wrotami. Wartownik oderwał się od książki i pozdrowił nas po niemiecku.

Razem z Khal-Leo podeszliśmy do niego na tyle blisko, aby czytnik mógł nas zeskanować i pobrać dane z naszych przepustek. Nazista poczekał, aż maszyna zapali odpowiednią diodę i potaknął.

- Wszystko się zgadza - odparł Niemiec i od niechcenia spytał - Co was sprowadza tak głęboko?

- Przynieśliśmy pieczywo, jak widzisz - zabrał niespodziewanie głos Khal-tek. Zerknąłem na niego z ukosa.

- Pieczywo? Nie zamawialiśmy żadnego... - mężczyzna już się uniósł, lecz równie szybko zaniemówił oniemiały. Wyciągnął do nas dłoń jak zdesperowany żebrak. - A daj jedną bułeczkę. Wieki chyba nie jadłem.

Saphran z uśmieszkiem kiwnął do mnie, abym podał mu jedną z kajzerek z worka. Tych nienadzianych bombą oczywiście. Nazista ucieszył się jak dziecko i zaczął pochłaniać pieczywo jakby rzeczywiście nie jadł od kilku dni. Wartownik z bułką w zębach przekręcił klucz w stacji, kliknął kilka przycisków, ruszył wajchą i dodatkowo wpisał jeszcze jakiś kod. Wrota zabrzęczały i syknęły, po czym mozolnie zaczęły się rozsuwać. A za nimi trzy kolejne grodzie z łoskotem odtaczały się na boki, aby utorować nam przejście.

- Bułka z masłem - wyszeptał pod nosem zmiennokształtny.

Ruszyłem za telepatą do serca Riese, próbując zapanować nad niepokojem w swoim organizmie. Nie sama misja mnie przerastała, nawet nie to dudnienie, lecz potęga Khal-teka, którą on sam mu zapewnił. Nartilianin zerknął na mnie przez ramię z uśmieszkiem, ale nic nie powiedział. Przeszliśmy przez przedsionek, który nas bardzo dokładnie zdezynfekował. Weszliśmy do strefy przejściowej, która znacznie bardziej przypominała wytwór zaawansowanej cywilizacji. Była to pewnego rodzaju szatnia, gdzie zrzuciliśmy z siebie nazistowskie mundury. Mogliśmy przemyć twarz oraz ułożyć włosy, aby etykietą nie odstawać od innych. Ubraliśmy się w jednakowe, jasne mundury, które zdobione były paskami złota i srebra. Po przebraniu się ruszyliśmy ku kolejnej, ostatniej już grodzi.

Nartilianie, pomyślałem. Czułem jak serce kołatało mi się w piersi.

Wydawać by się mogło, że patrzy się na ludzi z przyszłości. Ludzie i Nartilianie byli do siebie łudząco podobni. Dopiero po chwili rozumiało się, że ci krzątający się w śnieżnych kitlach oraz mundurach nie byli ludźmi. Mieli mniej lub bardziej spiczaste uszy, ich cera była jasna podobnie jak włosy w kolorach blond, srebra lub bieli. Często niebieskoocy, z twarzami bez skaz i zarostu. Korzystali z hologramów, robotów i innych zaawansowanych sprzętów, które od Z i e m i były odgrodzone tylko i wyłącznie metalową bramą. Ich dyscyplina była godna podziwu.

Zapracowani Nartilianie nawet nie zwrócili na nas uwagi, gdy pokonaliśmy korytarz i stanęliśmy przy oknie. Widok zaparł mi dech i związał krtań w supeł. Było tu jak w ulu, wszędzie pełno żołnierzy, naukowców i innych pracowników, którzy dbali o przebieg misji. Ich misji. Setki Nartilian, może dwa lub trzy tysiące.

Struktura, w której przebywaliśmy przypominała półkolisty budynek, który ktoś zakopał głęboko pod Górą Sowią. Gdy spojrzałem na plac pod naszymi nogami dostrzegłem most międzygwiezdny. Portal, który połączony był drugim końcem z Nartilią. Jego główne przejście rozpościerało się wewnątrz żeliwnego trójkąta, którego jedna ze stron wydłużała się niczym stożek. Żebra konstrukcji pulsowały energią, tafla portalu zaś falowała nieprzerwanie. Sprzęt oraz ludzie nom stop przechodzili przez most, wykonując polecenia przełożonych.

Dudnienie! To wrota były ich źródłem. Świetliste żebra migotały miarowo, pulsowały, a z każdym skończonym cyklem powietrze wypełniało się wibracjami, od których przechodziły ciarki.

Skręciło mnie środku na myśl, że wszystko to miało za moment wyparować. Moja misja. Mój cel w zasięgu ręki.

- Nie mogę już używać telepatii - wyznał cicho Khal-tek w Nartiliańskiej skórze. - Gdybym to zrobił, on od razu by mnie namierzył.

Kiwnął znacząco głową, a ja spojrzałem w tym samym kierunku. Nad wrotami znajdowało się centrum zarządzania, pełne komputerów oraz kontrolerów pilnujących monitorów. Był tam również Tytan, prawdziwy półbóg, pracujący wśród niziołków jak gdyby nigdy nic. Wyróżniał się na tle innych Nartilian swą budową i ogromną posturą. Jego długie włosy lśniły niczym żywe złoto, a znudzone oczy mieniły się na podobny kolor. Musiał mieć, lekko licząc, trzy metry wzrostu. Nawet siedząc z holograficznym tabletem w dłoni, górował nad wszystkimi dookoła. Szybko zrozumiałem, dlaczego wszędzie sufity były tak wysoko ulokowane... aby Tytan mógł tutaj swobodnie chodzić.

- Heremenos Tempolar, we własnej osobie. Gruba ryba.

- Czy masz jakiś konkretny plan?

- Zapewne przyłączę się do jakiegoś magazyniera wracającego na Nartilię - wzruszył ramionami, zerkając na mnie. - Wprowadziłem cię. Równie dobrze, mógłbyś już użyć bomby, ale dzięki mnie możesz poszerzyć straty wroga. Dasz mi jeden z granatów, a ja przeniosę go na drugą stronę. Uznaj to za podziękowanie od nas... za nasz ostatni barter.

Czyli dosłownie za przehandlowaniu genów przyjaciela, w możliwe jednym z najokropniejszych sposobów. To wspomnienie mnie przygnębiło. Ale także poczułem zdziwienie. Khal-tecy nigdy nie przejawiali wielopokoleniowych zachowań, a tym bardziej nie znali określenia długu. Każdy osobnik był niezależną jednostką, samotnikiem. Czy możliwe było, że wraz z genami saphrana na obcych przeniosła się jakaś nieplanowana cząstka behawioralna?

- Jesteś pewny, że chcesz tam pójść? - spytałem, na co Khal-Leo posłał mi rozczulony uśmiech.

- Niczego innego nie jestem bardziej pewny... Spójrz tylko na te słodkie owieczki... - jęknął miękko, niemal mlaszcząc z rozochocenia. - Są zbyt zajęci końcówką nosa, aby nas dostrzec. Dla nich liczy się tylko spełnienie woli Heremenosa.

A tobie marzy się siła jaką on dysponuje, pomyślałem. Gdyby Khal-tecy posiedli moc alabastarów... mogliby bez przeszkód infiltrować dowolną cywilizację. Gdyby współpracowali ze sobą mogliby dokonać przetasowania sił na arenie galaktycznej. Przetarłem dłonią włosy, wypuszczając ciężko powietrze. Jakaś cząstka we mnie zwątpiła w słuszność puszczenia samopas kosmicznego drapieżcy.

Kilka automatycznych transporterów przykuło moją uwagę. Gdyby się lepiej przyjrzeć Khal-tek miał rację. Wrota nawet nie były obstawione, nikt ich nie pilnował. Żadnych celników. Nawet w snach nie rozważałem ataku na terytorium Nartili, sądząc, że będą istnieć tu niezliczone bramki kontrolne, które wykryłyby granaty zawczasu. Ich linią obrony i główną zaporą były wejścia do sztolni walimskich. Tak byli pewni zdolności swych telepatów. Nie przewidzieli tylko, że jakiś saphran, wpadnie do nich niczym lis do kurnika.

- Oni są już pewni, że wygrali - mruknął zmiennokształtny.

- Tak - poparłem gorzko, starając się nie doliczać ile istnień zaraz wymarzę z powierzchni tej planety. - Chodźmy. Nie odwlekajmy tego co nieuniknione.

Ruszyliśmy w kierunku głównego szybu, w którym dwie windy nieustannie przemieszczały się pomiędzy piętrami. Weszliśmy do jednej z nich i zjechaliśmy na parter, gdzie panował ogromny harmider. Dźwięk maszyn, zarówno jeżdżących oraz kroczących, był przekrzykiwany rozkazami. Musiałem przyznać, że Nartilianie sprawnie zaplanowali transport z ich planety na Ziemię. Zaraz po przekroczeniu portalu tory i bramy w ścianach podświetlały się, wskazując kierunek dla danego kontenera. Musieli mieć tu wiele magazynów. Ale wszystkie zaraz znikną. I nikt nigdy nie dowie się o ich istnieniu.

- Tempolar zaraz może mnie wyczuć, pamiętaj, aby odwrócić jego uwagę - napomniał szeptem Khal-tek i wyciągnął dłoń oczekująco.

Podałem mu bułkę z granatem i kiwnąłem porozumiewawczo. Twarz Leoponidola pojaśniała w delikatnym uśmiechu, gdy lekko wzniósł kajzerkę jakoby na znak toastu.

- Pozdrów ode mnie Jaskółkę - rzucił na odchodne, tak tajemniczym tonem, że zmroziło mnie do szpiku kości.

Khal-Leo ruszył przodem, natomiast ja, wolnym krokiem za nim. Ta sytuacja była kuriozalna. Absurdalnie nierealna. Nie mieszcząca się w głowie. Ale jednak...

Byłem tu, w samym sercu Riese, w samiuśkim centrum, bliżej się nie dało. Wystarczył jeden klik, aby to wszystko przestało istnieć. Tak miało być - klik i obudziłbym się w swym niebieskim ciele. A tak, musiałem zaimprowizować dywersję. Moje kości były z cementu, a serce waliło jak oszalałe. Mieliśmy jakieś trzydzieści metrów do portalu, a mnie zabijał stres i poczucie winy.

Khal-tek uczynił dokładnie to co zaplanował. Przywitał się z przypadkowym Nartilianinem, który miał zamiar wrócić na rodzimą planetę. Wziął go pod pachę i poczęstował bombową kajzerką, którą chętnie przyjął i wsadził sobie do kieszeni na później.

Dostrzegłem ruch ponad wrotami, w centrum zarządzania. Tytan wstał i podszedł do szyb rozglądając się kontrolnie. Ewidentnie poczuł ''zawirowanie w mocy''. W jego ruchach nie było nic nerwowego, ale nie można było tego samego powiedzieć o jego umyśle. Szukał, szukał i jeszcze raz szukał. Poczułem jakby ktoś przeczesywał umysły wielkim szperaczem. Heremenos Tempolar zmarszczył brwi i nos, nie mogąc namierzyć saphrana w takim tłumie pracowników.

Khal-tek był w połowie drogi do portalu, ale im bliżej się znajdował Tytana, tym większa była szansa namierzenia go. Gdy miałem pewność, że alabastar zmniejszył obszar poszukiwań wkroczyłem ja, cały na biało. Dosłownie.

- Mam BOMBĘ! - krzyknąłem ile miałem sił w płucach i uniosłem w górę dłoń z kajzerką. - MAM BOMBĘ! I nie zawaham się jej użyć!

Mój głos tonął w szumie pracujących maszyn, ale ci co usłyszeli - albo się tym nie przejęli, albo popatrzyli na mnie jak na skończonego idiotę. Intergalaktycznego idiotę z kajzerką.

- Uuu, fajną masz bułkę - parsknął najbliższy Nartilianin, wracając do pracy.

- Nie żartuję! Mam bombę i zaraz wybuchnie! Wszyscy zginiecie! - krzyczałem dalej. Khal-Leo zdążył rzucić mi rozbawione spojrzenie.

Dla poparcia swych słów uruchomiłem granaty, przez co obie bułki migotały słabym czerwonym światłem od środka. Zaczęło się odliczanie. Jeśli uwolnię z dłoni kajzerkę, bomby wybuchną w przeciągu sekundy.

Jednakże dalej stałem jak debil z migającą kajzerką w dłoni. Omal nie potrącił mnie automatyczny wózek z pojemnikami. Mój widok nie wywołał masowej paniki, ani chociażby włączenia alarmu. Kilkunastu Nartilian patrzyło na mnie z powątpieniem, inni z niesmakiem, kilku było bardzo rozbawionych. Dosłownie nikt nie wziął mnie na poważnie.

Spojrzałem zdesperowany na centrum zarządzania. Nawet tam panowała konsternacja. Alabastar nawet nie raczył powalić mnie mentalnym atakiem. Stali i gapili się na mnie, popijając kawę z kubków. Tytan nonszalancko machnął w moim kierunku dłonią i oparł się dłońmi o parapet. Wydał polecenie kobiecie obok, która pokornie potaknęła. Nartilianka wcisnęła jakiś przycisk i nachyliła się nad mikrofonem.

- Szeregowy, ćwiczenia z elementami symulacji ataku bombowego były wczoraj. Odmaszerować!

Sapnąłem w szoku i zerknąłem w kierunku Khal-teka, który lekkim krokiem wskoczył na lewitującą maszynę lecącą w kierunku Nartili. Zasalutował mi wesoło, po czym jego kształt rozmazał się. Zniknął po drugiej stronie, gdzie mogłem dostrzec jak niewyraźny kontur statku odlatuje do ku niebu. Mężczyzna z migoczącą bułą w kieszeni również przeszedł przez most. To oznaczało, że nic już mnie nie powstrzymywało od aktywacji bomby.

Zerknąłem z niewinnym uśmiechem w kierunku Heremenosa. A on zrozumiał. Domyślił się. Mina mu zrzedła kompletnie, gdy wypuściłem kajzerkę z dłoni. Czas jakby zwolnił.

Tytan w akcie desperacji rzucił się w kierunku bomby. Dosłownie wyskoczył z centrum zarządzania, czemu towarzyszył oślepiający rozbłysk. Tak szybkie przemieszczenie wymagało ogromu energii, a poruszał się zdecydowanie szybciej niż rejestrowało to nawet oko biomanekina. Szło kruszyło się wolniej od jego ruchu i z całą pewnością wolniej spadało. Ale wybił się zbyt późno.

W tych ułamkach sekundy dostrzegłem jak zostawiał ślad swojej sylwetki w postaci ciągnącej się złotawej wstęgi. Wszystko lśniło od jego energii jakby sam stał się supernową. Był tak blisko mnie, że mogłem dostrzec grymas jego wściekłej twarzy.

Kiedy bułka zetknęła się z podłogą nastąpiła detonacja.

Poczułem szarpnięcie. Jakby coś mnie pociągnęło, wyrywając każdą kość po kolei.

I obudziłem się nagle zasysając powietrze przez szpary. Moje serca łopotały tak, że drżały mi dłonie na podłokietnikach. Mrugałem sześcioma oczami, na zamianę, każdym kolejnym, byle się upewnić, że wciąż żyłem. Żyłem i byłem na swoim myśliwcu, cały, zdrowy i bezpieczny. Oddychałem głęboko próbując uspokoić tętno.

Wypełniłem swą misję, pomyślałem czując jak rozpiera mnie satysfakcja i duma. Udaremniłem przemyt obcej technologii na Ziemię, Nartilianie przegrali.

Wypełniłem swą misję, pomyślałem czując jak przygniata mnie smutek i poczucie winy. Tyle okropieństw musiałem dokonać. Morderstwa, zdrada przyjaciela... porzucenie ukochanej. I to było to zwycięstwo? Czy za każdym razem moje misje wyglądały podobnie okrutnie? Czy naprawdę byłem tak bezduszny w imię Federacji Międzygwiezdnej? W imię wyższego dobra?!

Otrząsnąłem się wdychając. Maszyneria nade mną była w pełnej gotowości, aby wstawić mi nowe inhibitory hormonów. Musiałem ulec i pozwoliłem na wymianę protez, misja zakończona, eksperyment zakończony. Po chwili wypiąłem się ze sprzęgu i rozciągnąłem. Podszedłem do przeźroczystej przesłony, aby móc poprzeć na skąpane w zmarzlinie Góry Sowie. Nie byłem już tutaj potrzebny, sytuacja na Ziemi się unormuje. Nie powinien już w nic więcej ingerować...

Ale coś nie dawało mi spokoju. Wspomnienie. Khal-tek wyraźnie kazał mi pozdrowić Jaskółkę. Na tą myśl moje serca się skurczyły. Skąd o niej wiedział? Wyczytał coś z mojej pamięci? A może wiedział coś czego ja nie wiedziałem?

Zacisnąłem pięści kręcąc głową, czując mocny ucisk w mózgu. Khal-tecy byli enigmatyczną i groźną rasą, nieprzewidywalną. Moje myśli natrętnie oscylowały wokół jednego: o co chodziło z Jaskółką? Przecież Jadwigę zostawiłem w mieście, bezpieczną. Mógłbym pokusić się prędzej o skontrolowanie misji powierzonej Leoponidolowi, ale moje drony mogły tylko przykuć uwagę Nartilian w Ludwikowicach. Wiedział co ma zrobić i gdzie się udać, aby odlecieć do Federacji.

Bezczynność wierciła w moim umyśle wyimaginowany ból, którego nie umiałem uzasadnić. A co jeśli Jaskółce coś się stało...? Poczułem strach. Nie znałem powódek Khal-teka, ale na pewno nie rzuciłby słów na wiatr. Nie Khal-tek, nie przedstawiciel jego rasy. Miałem wrażenie, że spadam w odmęty mrocznej zimnej pustki, nicości... nie mogąc się zatrzymać. A protezy robiły co w ich mocy, aby to bezskuteczne powstrzymać.

- Wypuść drony zwiadowcze - nakazałem, lecz bezzałogowce nie wystartowały.

- Misja na TCRX3 zakończona sukcesem - orzekło się spokojnie A.I. statku. - Czujniki wykryły skok energii, co mogło świadczyć o użyciu Teleportomaxu.

- Czyli Tytan mógł zdołać uciec przed eksplozją... - sapnąłem. Heremenos był w epicentrum eksplozji, a mimo to... zdołał uciec? Wypuściłem ciężko powietrze.

- Skanery potwierdziły, że granaty próżniowo-maskujące zadziałały prawidłowo i uzupełniły luki strukturze skalnej góry. Międzygwiezdne Wrota zostały unicestwione. Należy rozpocząć procedurę powrotu do Bazy.

Moje dwa serca zatrzymały się na chwilę na tą wieść. Odlecieć. Zapomnieć. Przywyknąć na nowo do pustki. Obrać nowy cel misji. Nowa misja... a po niej kolejna... kolejna i kolejna misja.

- Muszę jeszcze coś sprawdzić przed odlotem...

- Końcowy etap misji to powrót do Bazy - upomniało mnie A.I.

Stałem w ciszy, a mimo to miałem wrażenie, że moje wnętrze krzyczało. Łapałem oddech nieregularnie. Serca osiągnęły tętno wysiłkowe, mimo iż praktycznie się nie ruszałem. Moje Redstariańskie ciało nie powinno się tak zachowywać. Musiało być to niezamierzonym efektem zniwelowania emocjonalnych blokad biomanekina. We wszczepionych protezach inhibitory pracowały na najwyższych obrotach, aby stłumić psychosomatyczne reakcje ciała, a jednak... musiało dojść do trwałej kontaminacji emocjonalnej. Tego nie dało się już cofnąć...

Mój mózg zbyt dobrze pamiętał, to co odczuwał w ciele biomanekina. Ponadto przewidywał, to co należało czuć teraz. W zasadzie nie przewidywał. Po prostu to czułem. Słabo, niczym muśnięcie w porównaniu do tego co odczuwałem tak intensywnie w ciele człowieka. Zapach kwiatów, smak jedzenia. Pożegnanie z Jaskółką, smak jej ust i przyjemność jaka płynęła z pocałunku i seksu. A teraz? Chciałem poczuć nienawiść do siebie samego, że inhibitory sprawiały, że moje wspomnienia stawały się dla mnie bezwartościowe. Moje ciało odrzucało program narzucony przez hormony i wcale nie zamierzało się uspokoić.

Moje myśli zalane zostały Kodeksem i procedurami, tak często powtarzanymi. Należało przecież przyjąć kolejną misję. Federacja umiejętnie kierowała go tam, gdzie należało reagować w imię wyższego dobra. Jak marionetkę na sznurkach.

- Wyślij te cholerne drony. Chcę się tylko w czymś upewnić, a później możemy lecieć.

- Danvedranopaxie, twoje działania są irracjonalne w tym momencie. Nalegam abyś natychmiast rozpoczął powrót do Bazy i zdał raport.

Złapałem się za głowę z trudem utrzymując równowagę. Czułem ciśnienie, które chciało rozsadzić mi czaszkę. Miałem wrażenie, że zacznie mi piszczeć w uszach, jak biomanekinowi. Choć nie posiadałem ust miałem ochotę wrzeszczeć z bólu, dając ujście emocjom. Chciałem wyć, ale tylko się zachwiałem i padłem na fotel, zaskoczony zaćmieniem umysłu.

W odbiciu zobaczyłem swojego biomanekina, zamiast niebieskiego siebie. Płakał i krzyczał, chciał się wyrwać, nie chciał wracać do tej jałowej pustki. Zamrugałem kilka razy oddychając intensywnie. To tylko wytwór wyobraźni, powtarzałem sobie. Moje dłonie nie były przecież ludzkie, a dotyk nie był tak intensywny. Wciąż był niebieskim sobą, swym niebieskim więzieniem.

MRB musiał przedawkować inhibitory, mam halucynacje, zdołałem wytłumaczyć sobie zaistniałą sytuację. Moje protezy-oczy piekły jakby chciały przepalić mi czaszkę na wylot! Pulpit sterowniczy zalały mrugające hologramy ostrzegające o dziwnym zachowaniu agenta.

- Potwierdź powrót do Bazy, Danveldranopaxie - nakazało A.I.

- Co jeśli odmówię?!

- Twoje tętno jest zbyt wysokie. Twój Modulator Rdzenia Behawioralnego przeszedł w tryb awaryjny i jest niewydajny. Dokonujesz wyborów, które mijając się z twoją logiką, z tego też powodu rozpoczynam procedurę neutralizacji problemu - oświadczyło spokojnie A.I. myśliwca. – Wywołuję kapsułę kriogeniczną

Wiedziałem, że nie wróżyło to nic dobrego. Szczególnie, że moc reaktora zostanie przekierowana, aby zasilić fabrykator. Sztuczna inteligencja nie żartowała z odlotem.

- To zaburzy funkcjonowanie systemu obronnego! – fuknąłem gniewnie.

- Wdrożono program powrotu do Bazy. Danveldronopaxie, wprowadzę ci do krwioobiegu środek nasenny, kiedy się obudzisz poczujesz się o wiele lepiej. Doskonale znasz procedurę.

Sapnąłem rozpaczliwie i błyskawicznie pochwyciłem anteny, które oplotły mi się wokół głowy i szyi. Z całych sił zacząłem ciągnąć smoliste wstęgi, chcąc zerwać z siebie urządzenie. Sztuczna inteligencja statku z mechaniczną bezdusznością trzymała się kodu. Siłą zamierzała mnie przetransportować do Bazy, zdać raport, a mnie... przywrócić do stanu normatywnego. Przydzielą mi kolejne zadanie, kolejną misję. I kolejną. I kolejną...

Problem w tym, że nie chciałem tam wracać. Chciałem sprawdzić czy z Jaskółką wszystko w porządku, czy to było aż tak wiele?! Z trudem zerwałem z siebie wijące się macki anten i rzuciłem niedbale pod nogi. To niestety było niewystarczające, gdyż objęły mnie inne mechaniczne ramiona i kable, które wyskoczyły podłogi i sufitu.

Sapałem zawzięcie, próbując walczyć w tej niesprawiedliwej walce z maszyną. Czułem jak wiotczały mi kończyny i otumaniał chłód komory. Kapsuła była już gotowa i czekała aż mechaniczne macki zaciągną mnie do środka. Czułem kompletną bezsilność.

Majaczyłem głową na boki, czując jak ciało było podpinane pod aparaturę. Skupiłem wzrok na przeźroczystej przesłonę, gdzie rozciągały się ośnieżone korony choinek.

I tam, hen w oddali, na nocnym niebie, w świetle księżyca majaczył jakiś obiekt. Migotał nieśmiało dopóki nie znalazł się na odległość oddania strzału, który przebił osłabione osłony Redstariańskiego statku. 

___________________________________________________

Nawet nie wiecie jak mnie kusi, kiedyś prawdę tak urwać jakąś książkę. Ale spokojnie, jeszcze się pomęczymy razem <3 

PS macie dowód w sprawie

sufity wysoko, że Tytan nie siada, znaczy nie kuca, znaczy się nie musi się schylać XD także elo

Źródło: https://www.agroturystykaforteca.eu/kompleksriese/

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top