XVI. Nie wszyscy lubią mirabelki
O świcie wróciłem do swojej bazy, która przypominała podziemny bunkier. Stworzyłem ją w lesie, z dala od wścibskich oczu. Miała służyć biomanekinowi podczas szpiegowania u nazistów, aktualnie spełniała rolę magazynu z bronią i prowiantem... a czasem sprawdzała się jako oaza spokoju. Jaskółka uparła się, aby tam na mnie czekać. Pustkowie zdradzał jedynie ogier okryty derką, który na lonży grzecznie skubał siano z paśnika. Obładowany tobołami przez chwilę myślałem, że nie przejdę przez właz. Po chwili udało mi się jednak zejść po drabinie i od razu usłyszałem szybko przemieszczającą się postać.
- Jesteś! - sapnęła rozpromieniona kobieta, rzucając się w moje objęcia, niemal przewracając. Pozwoliłem sobie na odwzajemnienie uścisku, zaciągając się przy okazji jej zapachem. - Długo cię nie było, już zaczynałam się martwić...
- Niepotrzebnie - odparłem, blefując.
- Czy udało ci się...
- Tak, mamy już kompletny plan Riese - odpowiedziałem, wręczając jej po chwili papierową mapę z plecaka.
- Boże najdroższy... jak ci się udało je zdobyć? - wykrztusiła oniemiała Jaskółka.
- Wymiana handlowa pomiędzy szpiegami.
- Skąd masz pewność, że są prawdziwe? - mruknęła sceptycznie kobieta przeglądając mapy.
- Nie mam pewności... ale nie mogę dalej zwlekać. Najwyższa pora uderzyć... - odparłem, widząc jak czarnowłosa chce zaprzeczyć. Uprzedziłem ją jednak i kontynuowałem. - To dla mnie bardzo trudne, ale oboje wiedzieliśmy jaka spoczywa na mnie odpowiedzialność. Muszę dokończyć misję jaką mi powierzono. Jaskółko... - rzekłem zatracając się na chwilę w jej niebieskich oczach. - Nie znajdę słów, aby opisać ile mi dałaś. Odmieniłaś mnie... Dlatego chciałbym ci podziękować. Mam coś dla ciebie...
Mówiąc to położyłem walizkę na stole, widząc kątem oka skonfundowaną kobietę. Otworzyłem bagaż, lecz Jaskółka rzuciła tylko przelotne spojrzenie, zupełnie jakby nie była zainteresowana zawartością. Nie chciałem tego przyznać przed sobą, ale z dziwnych przyczyn pożerał mnie stres.
- C-co to jest?
- To... bilet do twojego lepszego życia. Zgromadziłem tu wszystko co miałem, co będziesz potrzebować. Dzięki temu ty i twoja rodzina, będziecie mogli zamieszkać za oceanem, w bezpiecznym miejscu... gdzie nie ma wojny - tłumaczyłem od czasu do czasu pokazując palcem na rzeczy upakowane w walizce. - Wszystko jest załatwione. Pieniądze, paszporty, dokumenty własności...
Urwałem czując na sobie świdrujący wzrok kobiety, która kiwała nerwowo głową. Nie potrafiłem odczytać z jej twarzy jednej emocji. Oczy Jaskółki lśniły z rozpaczy, policzki zaś zaczerwieniły się od gniewu.
- Nie chcę tego - odparła twardo i groźnie jak nigdy. Zaniemówiłem. - Nie przyjmę tego!
- Musisz. Pragnę, abyś zamieszkała w bezpiecznym miejscu, gdy mnie już nie będzie. Churchilla też będziesz mogła zabrać...
- Nie! - sapnęła rozgoryczona. - Nie, ty nic nie rozumiesz. To nie musi się tak potoczyć... ten twój głupi plan! - prychnęła rzucając mapy na stół. - Dlaczego za wszelką cenę chcesz z siebie zrobić bohatera? Pozwól pomóc, na pewno jest inne wyjście... - wykrztusiła z trudem, a ja westchnąłem ciężko. - Znając Riese od środka, na pewno coś wymyślimy...!
- Jaskółko... wiem jak ci ciężko. Mi też nie przychodzi to łatwo - mruknąłem smutno. - Ale tylko ja jeden mogę wejść do serca Riese, to mój obowiązek wobec kraju. Nikogo innego nie obarczę tą samobójczą misją.
Kobietą szarpnął szloch, który szybko opanowała. Było mi przykro, że musiałem jej to tym razem wytłumaczyć dosadnie... gdyż kończył nam się czas. Wyimaginowany ból, niczym prawdziwe ostrze, bezwzględnie rozdzierał mi serce. Z trudem przełknąłem gorycz.
- W takim razie pójdę z tobą - postanowiła bez cienia wątpliwości w głosie.
- Absolutnie, nie! - żachnąłem się niemal nie wywracając walizki. Jaskółka zamarła patrząc na mnie tymi bezradnymi oczętami. - Masz żyć! Rozumiesz?! I cieszyć się życiem, jakiego mnie nauczyłaś. Ta walizka od teraz należy do ciebie i od ciebie zależy co z nią zrobisz.
Staliśmy przez chwilę w napięciu, mierząc się wzorkiem dopóki kolejna łza nie uciekła z oczu Jaskółki. Rozluźniłem zaciśnięte pięści, słysząc z dworu rżenie Churchilla. Czarnowłosa kobieta stała sztywno, patrząc tępo w przestrzeń, kiwając nerwowo głową.
- Nie. Chcę. Tej. Walizki. - wyszeptała.
- A ja nie chcę, abyś umarła - warknąłem. - Zbieraj się, wracamy do domu. Zabiorę swoje rzeczy i pójdę do Liczyrzepy... Tam plany o swojej operacji przekażę Krokusowi, a on przekaże je reszcie...
Oczy kobiety zalały się łzami, które nieudolnie starała się ukryć. Teraz była wstrząśnięta, ale wiedziałem, że w głębi duszy była niezwykle silna. Poradzi sobie, zacznie nowe życie i kiedyś obdarzy kogoś tym samym uczuciem co mnie... i będzie szczęśliwa. Żywa i szczęśliwa. Jej chęć pójścia razem ze mną było szlachetne i odważne, ale nie mogłem jej na to pozwolić. Nigdy bym sobie nie wybaczył. W rzeczywistości przecież wyparuje tylko biomanekin, nie ja. Jej śmierć byłaby jak najbardziej prawdziwa i niepotrzebna. Mimo wszystko pojmowałem jak mocno była we mnie zakochana, była gotowa pójść razem ze mną w ogień, była gotowa umrzeć razem ze mną... Na tą myśl i mnie zapiekły oczy, gdyż w pełni pojmowałem przywiązanie do drugiej osoby.
- Czyli... to wszystko tak ma się właśnie skończyć? - szepnęła, błądząc oczami po mojej twarzy. Ująłem jej dłoń i pocałowałem, trzymając chwilę przy ustach.
- Pamiętaj, że zawsze, gdy kończy się jeden rozdział, kolejny ma swój początek, Jaskółko...
- Jadwiga - rzekła nagle. - Na imię mam Jadwiga... - szepnęła brunetka, a mi aż zaparło dech.
Serce zakołatało mi się w piersi, gdyż poczułem mocny ucisk. Przez dłuższą chwilę nie byłem wstanie odpowiedzieć. Cicho marzyłem o chwili, kiedy zdradzi mi swój sekret. Niezliczonymi wieczorami zastanawiałem się czy kiedykolwiek zasłużę na ten prezent. Zaszczytem było dla mnie usłyszeć jej imię.
- A ja... a ja... nazywam się Danveldranopax - odparłem, czując jakbym zrzucił ze swoich barków niewyobrażalny ciężar. - To moje prawdziwe imię. D a n v e l d r a n o p a x.
Kobieta nieco zmarszczyła brwi ze zdziwienia, zupełnie jakby się przesłyszała. Jej usta już chciały wypowiedzieć pytanie, lecz w ostatniej chwili zacisnęły się w wąską linię. Jadwiga wiedziała jakim brzemieniem w dzisiejszych czasach była wiedza, a jakim błogosławieństwem niewiedza. Dlatego też z bólem w oczach potaknęła i przyciągnęła mnie za szyję do pocałunku.
Ten pocałunek był inny niż wszystkie dotychczasowe. Nie było w nim pośpiechu ani zachłanności. Był powolny i długi, namiętny i głodny. Oboje zatraciliśmy się w nim, zapominając o zewnętrznym świecie, zupełnie jakby zatrzymał się czas.
I zatrzymał, na ten jeden raz. Ostatni raz.
Wracaliśmy konno, w kompletnej ciszy. Jadwiga unikała rozmowy, zupełnie jakby chciała zapamiętać jak najwięcej dobrych chwil jakie ze sobą spędziliśmy.
Oczywiście nie pragnąłem wdzięczności za podarowaną walizkę, głęboko w sercu liczyłem jedynie na zrozumienie. Na szczęście poznałem ludzi na tyle, aby wiedzieć, że czas najlepiej goił rany. Miałem nadzieję, że Jaskółka kiedyś zrozumie... i mi wybaczy, ponieważ ja też miałem rozdarte serce. Z tą różnicą, że ja ponownie zainstaluję modulator rdzenia behawioralnego i powrócę do Redstariańskiego statusu quo. Rozpocznę kolejną misję...
Z rozmyślań ocucił mnie duszący dym, który szczypał w zmarznięty nos. Dopiero po chwili dostrzegłem, że dookoła nas nie padał śnieg a popiół. Mroźne hałdy, przez które przedzierał się ogier nie były białe, lecz szarawe. Coś było nie tak, zdecydowanie nie tak...
- Przyśpiesz - ponagliła zdenerwowanym tonem Jadwiga.
Churchill zarżał donośnie, ale posłusznie przeszedł w kłus, gdy pośpieszyłem go strzemionami. Trasę pokrywał śnieg po kolana, na szczęście znałem ją już na tyle dobrze, że jechałem praktycznie na pamięć. Zapach spalenizny tężał, a niepokoju dodawał mroczny obłok dymu, który wznosił się wysoko ponad korony drzew, przysłaniając niebo. Zmierzaliśmy ku niemu coraz szybciej, automatycznie, jakby wiodły nas tam szyny. Niepokój ścierał się z lękiem, oboje wiedzieliśmy czego to był zwiastun i oboje nie mieliśmy odwagi powiedzieć tego na głos.
Przez drzewa zaczęły przedzierać się migoczące ogniki, coraz większe i wyraźniejsze im bliżej głównej drogi się znajdowaliśmy. Tumany dymu były podrywane przez wiatr ku niebu, przez co miało się wrażenie, że wkraczamy w strefę mroku. Rozsądek przestał istnieć, pędziliśmy prosto w stronę piekła, nie bacząc czy diabły wciąż tam były.
Widok był potworny, znacznie gorszy niż to co podpowiadała wyobraźnia. Zgliszcza były równie przytłaczające co ciężki dym szczypiący w oczy i nozdrza. Cała wieś przestała istnieć, starta z powierzchni ziemi na pył. Stodoły, chaty i chałupy pozapadały się niczym domki z kart. Płomienie trawiły ostatki drewna i słomy w stodołach.
Szum w mojej głowie był tak głośny, że nie słyszałem żałosnego zawodzenia siedzącej przede mną Jaskółki. Nie słyszałem piskliwego kwilenia ogiera, który coraz ostrożniej stawiał kopyta w popiele. Nie pojmowałem co się stało, dlaczego się stało... dopóki naszym oczom nie ukazał się pokaźnych rozmiarów dąb, który rósł zaraz jak wyjeżdżało się ze wsi.
Bezradnie uniosłem wzrok ku górze, czując jak żołądek cofa mi się do gardła. Nie byłem wstanie złapać tchu, nie potrafiłem odwrócić wzroku... od wisielców. Zawiśli wszyscy. Wszyscy, których znałem oraz dzieci... tak wiele dzieci...!
Podmuch wiatru przewrócił zwęgloną belę z donośnym chrupotem, a iskry posypały się na nas. Churchill wierzgnął kilka razy, nie pozwalając się uspokoić. Stanął dęba i zrzucił mnie na ziemię, ponieważ siedziałem na tyle. Nie czułem nic padając na mokrą mieszaninę śniegu, błota i krwi. Wszystko docierało do mnie jakby z oddali, a może to ja nie pozwalałem bodźcom dotrzeć do mnie. Ogier skakał przez chwilę jak oszalały, bałem się, że zrobi krzywdę kobiecie. Tak się jednak nie stało, zwierze rzuciło się do ucieczki, porywając Jaskółkę na swym grzbiecie. Z całą pewnością brunetka była przytomna, lecz szok mógł być dla niej tak ogromny, że nie miała wystarczająco sił, aby wstrzymać zimnokrwistego ogiera. Gdziekolwiek w las by nie pobiegli, wydawać by się mogło, że będą tam bardziej bezpieczni.
Z koniem czy bez, daleko nie odjedzie, podpowiedziałem sobie w myślach. Przełknąłem ciężką gulę, z trudem łapiąc powietrze do płuc. Obróciłem się ciężko na klęczki, bojąc się ponownie unieść wzrok. Zatrzymałem piekące oczy na tabliczce, która była wbita pod drzewem tuż przede mną. Starłem popiół, który pokrywał całą powierzchnię i odczytałem niemiecki napis zachrypniętym głosem.
- So endet diejenigen, die Juden geholfen haben... - wyłkałem i zadygotałem. Zacisnąłem pięści i uderzyłem o ziemię dając upust złości. - So endet diejenigen, die Juden geholfen haben!
Tak kończą ci co pomagali Żydom. Złapałem się za włosy, chcąc je wyrwać. Szloch szarpnął moim całym ciałem. Zawyłem z bólu czując wrzącą we mnie gorycz i bezsilność.
Dlaczego temu nie zapobiegłem, ganiłem się w myślach. Dlaczego wycofałem te pieprzone drony!? Żeby nie przyciągnąć uwagi Nartilian, dobre sobie! Naziści lepiej odkryli Żydowskie dzieci ode mnie, jakim prawem? Jak mogłem być tak nieostrożny i naiwny...
Szloch i łkanie przerodziło się w niemal w histerię. Miałem wrażenie, że ciał na drzewie przybywa, że nogi ofiar się ruszają i mogę jeszcze ich uratować. To była złudna iluzja, wiatr nimi bujał. Nie mogłem odwrócić wzroku, rozpoznawałem wśród martwych coraz więcej znajomych twarzy. Gacek, Głuszec, Jolka, Burza, Nike, Mirabelka... Moje wnętrzności zakotłowały się ponownie.
Zerwałem się wreszcie z błota i ruszyłem przed siebie chwiejnym krokiem niczym pijak. Mój umysł był otumaniony goryczą i żalem, bezsilnością. Popiół przyklejał się do mojej skóry i spływał razem ze łzami. Szedłem przez zgliszcza, nie wiedząc po chwili gdzie ich początek a gdzie koniec. Coś jednak mnie wiodło, bo o ironio, pod moimi stopami coś zabłyszczało. Szurnąłem nogą przesuwając niezgrabnie popiół. Serce jeszcze mocniej zakłuło mnie w piersi. To był złoty nazistowski orzeł, który podarowałem Jaskółce na odchodne, podzięce za ratunek.
Teraz przypinka, była zdeformowana od żaru. W żaden sposób nie oddawała potęgi rozpostartych skrzydeł orła. Niczym omen dała o sobie znać, zupełnie jakbym i ja nosił na rękach ich krew. A czy nie nosiłem, zadumałem? Czy nie byłem też winny, skoro mogłem temu zapobiec!? Ewakuować ich jakoś szybciej, cokolwiek... chociaż nie było to głównym celem misji - wytknęłoby A.I. i na pewno zamieściłoby odpowiednią notkę w raporcie... pierdolonym raporcie! Gdybym tylko mógł cofnąć czas...!
Spoglądałem w zdeformowanego orzełka, którego przykrywały kolejne płatki popiołu. Czy, gdybym wtedy odszedł i już nigdy do nich nie wrócił... czy to zapobiegłoby tej tragedii? Warianty zdarzeń kotłowały się w mym umyśle przez dłuższą chwilę. Zapewne nie, pomyślałem w końcu. Ci dobrzy ludzie tak samo, popełniliby te same czyny, stawiając na szali życia swoje i innych, aby ratować te niewinne istnienia. Możliwe nawet, że byłoby gorzej, bo Jaskółka zawisłaby z nimi... Jaskółka!
Otrzeźwiałem jak po rażeniu piorunem. Nie zwlekając dłużej opuściłem umysłem biomanekina i otworzyłem powieki w swym ciele. Ku memu zdziwieniu nie poczułem żadnej ulgi, byłem równie rozgoryczony i przygnębiony co przed chwilą. Oczy mnie piekły, a niebieskie dłonie dygotały. Nie miałem już jak uciec przed rozpaczą, ale wszakże sam tego chciałem. Pragnąłem czuć, więc musiałem teraz liczyć się z konsekwencjami - bólem i dyskomfortem psychicznym, który był nieodzownym towarzyszem istot emocjonalnych. Miałem wrażenie, że A.I. przygląda się moim statystykom jeszcze intensywniej, o ile było to tylko możliwe. Aczkolwiek byłem bliski wypełnienia celu misji, więc sztuczna inteligencja swoje zdanie najpewniej postanowiła zachować na raport końcowy.
Czym prędzej wzniosłem myśliwiec nad Walim i wypuściłem kilka dronów. Przyśpieszy to poszukiwania Jaskółki. Przeglądałem kadry i skany z bezzałogowych maszyn, co rusz ścierając natrętną łzę wypływającymi z oczu. W końcu jeden z dronów namierzył kobietę kilka kilometrów od spalonej wsi. Nie odjechała na koniu zbyt daleko. Oba serca zatłukły mi się jednak mocno, gdy lepiej przyjrzałem się topografii terenu. Stała tuż przy skarpie, zupełnie jakby chciała z niej zeskoczyć.
Przerażony porwałem biomanekina na pokład, aby podrzucić go dostatecznie blisko. Wszystko w pośpiechu, wszystko tak niedbale... Przestałem myśleć racjonalnie, pomyślałem, gdy biegłem już a gałęzie choinek biły mnie po twarzy.
- Jaskółko! - krzyknąłem wreszcie, gdy dostrzegłem kobietę dokładnie w tym samym miejscu co wizjer drona. - Jaskółko...!
Stałem w bezruchu. Bałem się wizji, w której biegnę w jej kierunku a ona skacze. Co wtedy bym zrobił? Czy pozwoliłbym jej spaść...?
Brunetka wyrwała się z transu i uniosła na mnie oczy puste jak nigdy. Jej twarz była czerwona od zimna i płaczu, a do tego brudna od popiołu. Cała dygotała.
- Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać? - wychrypiała cicho, wybijając mnie całkowicie z toku.
- Co?
- N-nigdy nie pokazywałam ci tego miejsca... - odparła oskarżycielskim tonem, a w mojej głowie zakotłowało się od myśli. - Jak znalazłeś się tutaj tak szybko... dlaczego nie jesteś zmęczony?
- Jaskółko... - sapnąłem zaskoczony. - Chyba nie... chyba nie podejrzewasz mnie, że mógłbym mieć odczynia z... - gardło mi się zacisnęło, więc jedynie ręką się zamachnąłem, aby wskazać kierunek spalonej wsi. - Sama w to nie wierzysz!
Mimika na twarzy kobiety nie drgnęła o milimetr, podczas gdy ja musiałem zetrzeć kolejne łzy.
- Ja już nie wiem w co wierzyć, Danveld coś tam Paxie... - przyznała rozgoryczona. Teraz pojąłem, jak bardzo opatrznie mogła zrozumieć moje wyznanie. - W-wiem jedynie, że jakimś cudem żyje... a-ale... nie chcę tego cudu. N-nie jestem w stanie go dłużej dźwigać...
Kobieta zaczęła szlochać i ramiona jej załamały się jeszcze bardziej. Wypuściła z dłoni lejce, a podgenerowany ogier parsknął i podszedł w moim kierunku. Churchill oddychał głęboko, wyraźnie zmęczony i zdezorientowany. Czym prędzej złapałem ogiera i przywiązałem go do drzewa. Bardzo powoli ruszyłem w kierunku brunetki, która padła bezsilnie na kolana łkając.
- Jadwigo... - zacząłem ostrożnie. - Gdybym cię nie znał, nie odnalazłbym cię. Ale tu jestem. I kocham cię, dlatego dopilnuję, abyś trafiła w bezpieczne miejsce.
Kiedy byłem wystarczająco blisko kobiety przyciągnąłem ją do siebie, odsuwając od skarpy. Brunetka natychmiast wtuliła twarz mój zimowy płaszcz i wybuchła najbardziej żałosnym lamentem jakim dane było mi słyszeć. Serce krajało mi się na milion kawałków, więc płakałem razem z nią.
Dopóki byliśmy razem, bolało jakby mniej...
***
Ogiera ukryliśmy w zaprzyjaźnionej stajni, w obawie, że naziści ukradliby go spod piekarni. Sami zaś kanałami przedostaliśmy się do miasta w poszukiwaniu schronienia. Jaskółka miała ukrywać się u Pora, ja natomiast w mieszkaniu obok, które tymczasowo należało do Leoponidola.
Wysoki mężczyzna o pseudonimie Por parzył dla nas herbatę. Miał minę przybitą, jakby bał nam się spojrzeć w oczy. Prawdopodobnie nie wiedział co powiedzieć, więc powinszował i umilkł. Każdy z nas widział już tyle śmierci, że z czasem brakowało słów otuchy. Położyłem pod ścianą walizkę, aktualnie jedyną własność Jaskółki. Dotknąłem ostrożnie ramienia kobiety, która nieobecna była już od dłuższego czasu.
- Prześpij się, jesteś wycieńczona... - szepnąłem do niej.
- Nie chcę spać... nie mam już po co żyć... - odparła niemrawo. - Nie ma już nic... zupełnie nic co by mnie tu trzymało... wszyscy, których kochałam nie żyją, ty też zaraz będziesz trupem... i ja. I wszyscy...
- Jaskółko... - mruknąłem z trudem, lecz kobieta patrzyła w pustkę. Z jej oczu polały się łzy, których nawet nie ścierała. - Spójrz na mnie, proszę... - szepnąłem, lecz brunetka tylko zacisnęła oczy i zadrżała. Westchnąłem ciężko, czując rozdzierający ból w sercu, któremu nie umiałem zaradzić.
- Zostaw mnie, zostaw mnie, chcę już zostać sama - wyszeptała tak cicho, że ledwie usłyszałem.
Odepchnęła się ode i udała do łóżka, gdzie łkała cicho resztkami sił. Potrzebowała ciszy i samotności, której me serce nie chciało jej podarować. Chciałem ją przytulić i pozwolić, aby swój ból przelała na mnie. Jej ból sprawiał mi jeszcze większe cierpienie.
Nagle usłyszałem kroki na korytarzu. Wyjrzałem przez Judasza w drzwiach i odetchnąłem lekko, otwierając drzwi.
- Krokus...? - szepnąłem, na co ten kiwnął sugestywnie głową, abym z nim poszedł.
Poprawiłem swój plecak i oboje ruszyliśmy do mieszkania obok. Zamknęliśmy za sobą drzwi i spojrzeliśmy na siebie przygnębionym wzrokiem.
- Widziałem... - szepnął ciężko Leoponidol, kręcąc dłonią na poziomie głowy. - Widziałem to wszystko... tak mi przykro... Nie było mnie tam, nie mogłem nic zrobić, gdy znaleźli żydowskie dzieci... - oczy mężczyzny lśniły od łez, mimo tego kontynuował. - Jaskółka tego nie zniesie... - szepnął nagle telepata. - Widziałem i czułem jej myśli... tak strasznie przygnębiające... o-ona chce się zabić...
Zacisnąłem oczy z całych sił i pokiwałem głową niczym zbuntowane dziecko.
- Nie może tego zrobić... nie może, rozumiesz? - wykrztusiłem zachrypniętym głosem. - Jest silna, nie zrobi tego.
Leoponidol rzucił mi powątpiewające spojrzenie.
- Wystarczyło, że musnąłem jej umysł. Cierpi potwornie... jest na skraju, a w zasadzie już wytrzymałość przekroczyła wszystkie granice - odparł ciężko, nerwowo drapiąc się za uchem. - Planuje samobójstwo, po twoim odejściu. Ja wiem, że bezczeszczę jej prywatność i nie powinienem, ale... tu chodzi o jej życie - jęknął niepewnie.
- Nie tłumacz się, dziękuję, że mi powiedziałeś. Powstrzymam ją... - szepnąłem na co Leoponidol zamrugał kilka razy oczami ze zdziwienia. Przyjął tą informacje jednak ze zbawiennym wyrazem twarzy. - Przekazałeś Brzeszczotowi, że jesteśmy w posiadaniu map Riese?
- Tak, ale zanim wejdziesz do środka musisz wiedzieć jeszcze jedną rzecz - ożywił się telepata. - Wiem już w jaki sposób Nartilianin wykrył cię bez wykorzystania telepatii!
- Gadaj zatem - odparłem z zaskoczeniem.
Piegowaty rudzielec oklepał się po kieszeniach i wyjął niewielką buteleczkę z kieszeni. Wziąłem od niego fiolkę z mieniącym się płynem.
- To. Z tego co zrozumiałem pozyskują to z mózgów jakichś telepatycznych stworzeń i przerabiają na używkę. Ponoć działa jak narkotyk i poszerza spektrum postrzegania otaczającej nas rzeczywistości, ale w bardziej kontrolowany sposób - tłumaczył jak nakręcona pozytywka. - Ci, którzy to łykają widzą aurę innych. Dlatego nie wyczułeś wtedy telepaty.
- To by wiele tłumaczyło... - zadumałem - Próbowałeś?
- A w życiu! - obruszył się Leo.
- A wiesz coś więcej na temat tych stworzeń? - spytałem zaintrygowany.
Usta mężczyzny wygięły się, lecz nie wypowiedziały ani słowa. Zamiast opisu otrzymałem w myślach wizję, obrazy przedstawiające owe telepatyczne istoty.
- O nie... - jęknąłem zbolałym tonem, który natychmiast wyczuł Leoponidol.
- ''O nie'' co??
- To Szybowcy.
- Szybowcy?
- Tak, zwani też Wiatrołazami, Lataczami. Lubią takie określenia, szczególnie, że ich nazwa gatunkowa to Cigh'tizcung'chu.
- Szybowcy są zdecydowanie prostsza nazwa - przyznał Leo.
- Jeśli Nartilianie mordują je dla tego czegoś... - obruszyłem się zdegustowany, mieszając zawartość fiolki. - Ich gatunek jest śmiertelnie zagrożony. Będę musiał to czym prędzej uwzględnić w raporcie - sapnąłem łapiąc się za czoło. - Federacja natychmiast musi ewakuować tamtejszą ludność... gorzej jeśli Nartilianie porwali wystarczającą liczbę na hodowlę...
- Moi rodacy nie są zbyt proekologiczni... z tego co widziałem w przebłyskach myśli, to były działania kłusownicze - mruknął Leo. - Ale nie mogę niczego wykluczyć. A te istoty... są bardzo inteligentne?
- O i to jak. Nie technologicznie, ale są niezwykle uduchowione. Delikatni pacyfiści, na pewno nie stawiają oporu Nartilianom, co najwyżej uciekają, nie są przystosowani do walki...
- Widziałeś je kiedyś, na żywo?
- O tak... Kiedyś tam byłem, na ich planecie... - mruknąłem, na co Leoponidol przysunął się bliżej niczym dziecko czekające na opowieść. Uśmiechnąłem się na samo wspomnienie Szybowców. - Sądziliśmy, że są prymitywniejsi i będziemy mogli ich lepiej inwigilować... korzystaliśmy przecież z idealnie odwzorowanych biomanekinów! Ale nie... kiedy tylko się zbliżaliśmy, kit o ''byciu z dalekiego plemienia'' można było o kant dupy rozbić. Unosili wysoko swoje głowy i wytykali łapkami, powtarzając ''pusta skorupa, pusta skorupa co gada''. Bać się nas nie bali, byli ciekawi... ale kiedy poszedłem osobiście...
Głos mi się na chwilę urwał, a mina zrzedła. Leoponidol przyglądał mi się chwilę w zaciekawieniu.
- Co zrobili? - spytał telepata.
- Powiedzieli, że jestem smutny... - odparłem cicho. - Smutny, rozumiesz? Nachylali się i przyglądali z troską, pytając czemu jestem taki smutny, dlaczego tak słabo żyję, proponowali mi wspólną medytację, abym i ja mógł odnaleźć... wewnętrzne światło.
- Whoah, chciałbym kiedyś spotkać ich rasę... - szepnął rozmarzony Leoponidol.
- Biorąc pod uwagę w jakim zagrożeniu się znaleźli, może się to okazać bardziej niż pewne, że któregoś spotkasz w Federacji - mruknąłem gorzko. - Nie ma co zwlekać. Idę porozmawiać jeszcze z Brzeszczotem, zajmę się Jaskółką i wrócę w nocy.
Jak powiedziałem, tak też się stało. Po ustaleniu planu z Brzeszczotem, wróciłem do mieszkania Krokusa jedynie fizycznie. Myślami wycofałem się z biomanekina i wróciłem do swojego niebieskiego ciała. Dawno nie czułem presji czasu, przez co miałem wrażenie, że zaczynam się stresować. Jednocześnie posilałem się, pisałem raport i doglądałem dronów, aby móc lepiej poznać aktualną sytuację. Dodatkowy raport o zagrożonych Szybowcach został wysłany do chmury.
Po raz pierwszy cieszyłem się, że zimą mrok zapadał bardzo szybko. Po przeanalizowaniu sytuacji stwierdziłem, że dyskretnie zbliżę się do Jaskółki i zapobiegnę jej samobójczym skłonnościom. Drony upewniły się, że droga czysta, myśliwiec mógł zbliżyć się niepostrzeżenie i zawisnąć przytulony do ścian kamienicy.
Owszem, mógłbym porwać kobietę na statek i tutaj załatwić sprawę, ale... no właśnie, dlaczego ''ale''? Bo przestałem myśleć racjonalnie? Całe moje ciało łaknęło wyjść z tej sterylnej klatki? A może po prostu chciałem ujrzeć tą kruchą istotę po raz ostatni s w o i m i oczami, w otoczeniu gdzie pasowała... tam gdzie i ja się zadomowiłem, a nie na zimnym blacie w moim statku.
Moje przemyślenia urwały się w momencie, gdy zahaczyłem stopą o parapet i runąłem do środka. Kląłem w myślach na swe rozmiary oraz zbyt małe rozmiary dosłownie wszystkiego co ludzkie. Zamarłem wstrzymując oddech. Przyglądałem się chwilę w bezruchu, spoglądając na hologram, na którym miałem podgląd wszystkich domowników. Wypuściłem powietrze z ulgą, gdyż nikogo nie obudziłem. Leoponidol oczywiście nie spał i zerkał na mnie ciekawsko zza drzwi. Nie zdołał opanować uśmiechu i czym prędzej wycofał się w głąb mieszkania.
Wstałem i przy odrobinie telekinezy otworzyłem zamek do mieszkania, w którym przebywała Jaskółka. Dobrze, że kobieta zasnęła ze zmęczenia. To ułatwiało zadanie.
Przecisnąłem się najciszej jak potrafiłem przez próg dostosowany do ludzkich rozmiarów. Pochylony wkroczyłem do mieszkania, ciesząc się, że ciemność nie była dla mnie przeszkodą. Z duszą na ramieniu omijałem wszystkie przedmioty, które mogły upaść i wszystkich pobudzić. Nareszcie znalazłem się na przedpokoju, który łączył oba pokoje. Tutaj znalazłem wystarczająco dużo miejsca by usiąść na podłodze. Nie zwlekając dłużej odetchnąłem głęboko, aby odepchnąć natrętne myśli i skupić się na zadaniu. Odnalezienie umysłu Jaskółki nie było trudne, włamanie się do środka tym bardziej. Nie wybudzając ze snu zmusiłem jej ciało do wstania. Niczym lunatyk, kobieta wygrzebała się z pościeli i podeszła do mnie. Delikatnie zagarnąłem ją w swoje objęcia i ułożyłem wygodnie, tuląc delikatnie. Ostrożnie przesunąłem kosmyk jej włosów za ucho. Była taka drobna, krucha... i wycieńczona.
Na widok jej zmęczonej twarzy i zaschniętych łez zakuło mnie boleśnie w sercach. Byłem pewny, że gdyby tylko się ocknęła zaczęłaby znowu szlochać. Przyłożyłem ostrożnie dłoń do je policzka i utonąłem w mrocznej toni jej umysłu.
Umysł kobiety spowity był kłębiącymi się chmurami, które cięły niczym huragan. Gorejąca w ciemnościach burza emocji, której epicentrum stanowił cyklon. Skutecznie, lecz wolno przedzierałem się chaos, który ranił mnie goryczą niczym deszcz odłamków szkła. Gdy zbliżyłem się do wirującego szaleńczo tornada, spróbowałem go jakoś stłamsić. Ku mojemu zdziwieniu, wir myśli i emocji umykał mym atakom niczym pył, rozwiewając się i scalając na nowo. Odnosiłem wrażenie, że cyklon rośnie jedynie w siłę i staje się coraz mniej stabilny. Z jej psychiką było naprawdę źle.
Zawsze moje metody oscylowały wokół ataków, wszakże tego wymagała profesja. Zrozumiałem po chwili, że nie tędy droga. Jaskółka była w kompletnej rozsypce... naciskając mogłem jej bardziej zaszkodzić niż pomóc.
- Jadwigo! - wykrzyczałem w myślach najgłośniej jak tylko potrafiłem. - JASKÓŁKO!
Nawoływałem dopóki wiatr nie osłabł na tyle, abym mógł pokonać ścianę szaleńczo wirujących myśli. W oku cyklonu panowała mrożąca pustka i cisza. Była też i ona - szczupła brunetka, w chabrowej sukience. Kobieta leżała skulona na skutym lodem jeziorze, który pokryty był pęknięciami. Jeden niewłaściwy ruch i któreś z nas znalazłoby się w toni bez dna.
- Jaskółko to ja, podejdź do mnie. Jesteś przecież taka silna...
- Nie mam już siły... - odparła beznamiętnie. - Wszystko tak potwornie... boooolii...
Lód zatrzeszczał pod nami, a pęknięcia powiększyły się.
- Wiem... wiem, mnie też boli. Dlatego proszę cię, Jadwigo, nie utrudniaj mi tego. Jedyne czego pragnę to odebrać ci ból i wziąć go na własne barki. Pozwól mi pomóc - mówiłem coraz bardziej zniecierpliwiony jej totalną ignorancją. - Jeśli nie chcesz tego dla siebie, to zrób to dla mnie...
- Dla ciebie?! - wrzasnęła kobieta, która niespodziewanie pojawiła się tuż obok mnie. - Jak możesz prosić mnie o cokolwiek, skoro oddałam ci już wszystko?
Oczy Jaskółki świdrowały mnie na wylot, oczekując odpowiedzi. Zatkało mnie i nie byłem w stanie się wysłowić. Jej świadomość była tak blisko, wystarczył jeden zdecydowany atak, aby... nie, nie atak.
- Masz rację... - wykrztusiłem w końcu. - Chcąc poznać ludzkie emocje, nie spodziewałem się, że wszystko może się tak potoczyć... masz prawo być na mnie wściekła, sam mam do siebie oto żal. Oboje wiedzieliśmy jaki czeka mnie los, a mimo wszystko... mogłem być silniejszy, bardziej stanowczy, ale...
- Nie tłumacz się - odparła nagle Jadwiga, której wyraz twarzy złagodniał. - Sama też tego chciałam... - posłała mi figlarny uśmiech, do którego miałem słabość. Wzruszyła po chwili ramionami lekko. - Po prostu, teraz zostałam sama... sama na lodzie, ha ha!
Jej umysł był bardzo niestabilny, emocje zmieniały się jak wahadło. Chłód był tu tak mocny, że zdawał się przenikać do kości. Kobieta usiadła opatulając nogi rękoma, pozwalając, aby jej ciało przymarzało do lodu. Dopiero teraz dostrzegłem, że pod nami znajdują się postacie, a raczej wspomnienia o nich. Stąpałem ostrożnie obserwując jak każde pękniecie lodu zmieniało coś w witrażu wspomnień. Widziałem rodzinę Jaskółki, sąsiadów, twarze dzieci, wszystko to co aktualnie ją tutaj trzymało zadając niewyobrażalny ból.
Teraz albo nigdy. Skupiłem myśli i umysłem opanowałem taflę wspomnień. Lód zmatowiał, a wspomnienia zarówno szczęśliwe jak i smutne oddaliły się w głąb. Nie chciałem Jadwidze całkowicie odbierać pamięci o rodzinie i bliskich. Zatarłem je, podobnie jak u Leoponidola. Wciąż, gdzieś z tyłu głowy będzie świadoma o ich istnieniu, ale nie będą jej ciążyć emocje. Zupełnie jakby minęły lata...
Lód dookoła nas niemal zniknął, lecz cyklon wciąż trwał. Nie rozumiałem dlaczego, dlaczego wciąż trwał?! Byłem delikatny, ale skrupulatny, dlaczego więc umysł kobiety nie ustabilizował się? Gorycz wciąż unosiła się dookoła, żal trawił kobietę od środka.
Powód tego stanu zrozumiałem dopiero po chwili, gdy ponownie skupiłem się na Jaskółce. Nie była sama, lecz w czyichś objęciach. To byłem ja. Siedział koło niej mój biomanekin i pocieszał czule. Ten widok uderzył mnie i ścisnął, aż zadrżałem. Musiałem... musiałem sprawić, by zapomniała i o mnie. Zrobiło mi się niesamowicie przykro. To było takie niesprawiedliwe. Tak bardzo nie chciałem tego czynić, jakże aroganckie uczucie... Sam odczuwałem bunt na myśl o wytłumieniu wspomnień o Jaskółce...
Walczyłem przez chwilę z samym sobą, czując mimowolnie narastającą we mnie rozpacz i frustrację. Wreszcie zrobiłem to płynnie i profesjonalnie. Reinhard Heydrich, Christopher Hardy, Danveldranopax - cała moja osoba w umyśle Jadwigi stała się wspomnieniem. Kochankiem sprzed lat.
Cyklon myśli prysł niczym mydlana bańka i rozsypał się dookoła nas. Gdy miałem zamiar wyjść z jej umysłu, ujrzałem rozpromienioną Jaskółkę. Stała ona w na łące migoczącej od rosy i plotła Churchillowi warkocze. Słońce prześwitywało chmury, rzucając na nią tańczące refleksy. Była to cisza po burzy, zapowiedź odrodzenia.
Opuściłem umysł kobiety, czując jak moje ciało zaczyna mi ciążyć. Miałem wrażenie, że zapadam się w sobie i przekształcam się czarną dziurę. Spojrzałem załzawionymi oczyma na lico Jadwigi i pogładziłem kciukiem. Chciałem zapamiętać tą chwilę dla siebie, jej ciepło, zapach, spokojny sen. Odprawiłem myślą kobietę z powrotem do łóżka. Jej ciało niczym lunatyk powlokło się na łóżko i zamaszyście przykryło kołdrą.
Byłem tak rozkojarzony, że dopiero po chwili ujrzałem Pora, który stał w półmroku. Zamarł z przerażenia i szoku. Musiał mnie usłyszeć, przeszło mi przez myśl. Nie miałem jednak czasu się z nim patyczkować, więc nim zdążył wydać z siebie krzyk odepchnąłem go silą telekinezy. Mężczyzna klapnął w szoku na krzesło, które było za nim, patrząc na mnie oczami wielkości spodków. Szafka za Porem otworzyła się i wylatująca ze środka butelka uderzyła go w potylicę. Facet stracił przytomność. Nie do końca taki efekt chciałem uzyskać, ale traciłem czasu na wybrzydzanie.
Kiwając dłonią w powietrzu dosunąłem Pora do stołu, postawiłem flaszkę i kieliszek. Wyglądało tak jakby się upił, nikt, nawet on sam nie uwierzy w to, że mnie widział. Nie miałem czasu, aby zajmować się i jego wspomnieniami. Musiałem ruszać.
Wróciłem na swój pojazd i ponownie ocknąłem się w biomanekinie.
***
- Jak z Jaskółką? - spytał mężczyzna o rudych loczkach.
- Myślę, że wytrzyma... zatarłem jej wspomnienia - odparł Kowadło. - Jutro będzie miała dysonans poznawczy, ale... poradzi sobie.
- Rozumiem... jaki jest twój plan?
- Wraz z poranną dostawą pieczywa przedostanę się do wnętrza Riese. Przebiorę się w nazistowski mundur i pójdę w niższe kondygnacje. Zbliżę się tak blisko na ile da mi szczęście. Granat próżniowo-maskujący ma duży zasięg.
- Góra się nie zapadnie?
- Nie. To jedna z najbardziej zaawansowanych bomb, służy do likwidacji celów na prymitywnych planetach. Pierwsza część bomby zassie masę, kolejna zaś zaraz po tym wypełni pustkę tym co znajduje się dookoła, czyli skałą. W przyszłości, nawet najwytrwalsi poszukiwacze nie znajdą tu obcej technologii.
- To doprawdy ciekawa technologia... ale powiedz w czym ja mogę ci jeszcze pomóc?
- Muszę cię poprosić, abyś zabezpieczył kapsułę w Ludwikowicach. Jeżeli jakimś cudem Tytan się wydostanie przed eksplozją, nie możemy dopuścić, aby opuścił Ziemię.
- W jaki sposób - jęknął Krokus. - Alabastar jest potężny, jeśli tylko zechce....
- Spokojnie, nie wystawię cię do bezpośredniej konfrontacji. Potrzebuję snajpera. Dlatego zorganizowałem dla ciebie cały sprzęt - orzekł i zaczął wykładać przedmioty z plecaka na stół. - To jest płaszcz, który sprawi, że będziesz niewidzialny, ale uważaj: zdematerializuje się, gdy go rozerwiesz. Nie mogę pozwolić, aby technologia mojej rasy wpadła w niepowołane ręce - rzekł poważnie, wyjmując metalową teczkę - To zaś jest mapa, na pierwszy rzut oka wygląda jak papierowa, ale nią nie jest. Jeśli się przypatrzysz, zmienia pigmentację, zawsze będzie prowadzić cię do Die Glocke w Ludwikowicach, zarówno w dzień jak i w nocy. Zaprogramowałem mapę, aby zawsze wskazywała najbezpieczniejszą trasę, omijając posterunki nazistów. Ulegnie rozpadowi samoistnie za dwie doby. I ostatnia zabaweczka - mruknął wyciągając broń, która aktualnie była wielkości przedramienia. - To samo składający się Teleportomax z wbudowanym celownikiem. Ma tylko jeden pocisk i dezaktywuje się po strzale, więc ostrożnie z tym. Ważne, abyś strzelił w kapsułę, kiedy Tytan będzie już w środku. W dole mapy pojawi się informacja o detonacji, więc będziesz wiedział kiedy nieproszony gość będzie próbował nawiać.
- I co dalej? - sapnął ożywiony rudzielec.
- Teleportomax przeniesie Tytana prosto do najpilniej strzeżonego więzienia Federacji, gdzie zostanie jeńcem wojennym... ale to tylko w przypadku, gdy jakimś cudem uda mu się uniknąć natychmiastowej śmierci od mojej bomby.
- Rozumiem...
- Po skończonej akcji, musisz udać się do tego punktu - pokazał na mapie.
- Tak, wiem. To z stamtąd Federacja zabierze Nartiliańskich rebeliantów. Przekazałem swoim.
- Doskonale. I pamiętaj w razie zagrożenia uciekaj, nie daj się złapać. Udaj się do miejsca odlotu... moją misją jest zakończenie projektu Reise. Nie chcę, abyś tu utknął, drugiej szansy nie będzie...
- Dobrze... - szepnął potakując.
- Więc - odetchnął ciężko Kowadło - Miejmy nadzieję, że założenia były słuszne i telepaci mnie nie wykryją.
- Przyjacielu...! Jesteś wewnątrz takim kłębkiem nerwów, że twoi by cię nie wykryli - parsknął i umilkł na dłuższą chwilę. - Czy teraz widzimy się po raz ostatni, Dan? Nigdy się już nie zobaczymy...?
- Federacja będzie przydzielać mi kolejne misje, być może los jeszcze kiedyś skrzyżuje nasze drogi, przyjacielu... - mężczyzna uśmiechnął się gorzko, wstając od stołu.
- W takim razie... - szepnął Krokus, wyciągając dłoń. - Dziękuję ci za wszystko w imieniu swoim i buntowników. Mamy u ciebie wielki dług i jednocześnie nadzieję, że dane będzie go spłacić. Chcemy ci podarować to - rzekł i wręczył podarek. - To niewiele, ale od serca.
- Co takiego?
- Drobiazg. Naszyjnik... każdy koralik był przez kogoś zrobiony. Nawet przez Jaskółkę, spójrz - rzekł wskazując na drewniany element, w którym wyskrobany był ptaszek.
- Dziękuję - wykrztusił w odpowiedzi, przyciskając prezent do serca.
- To był zaszczyt cię poznać, Danveldranopaxie.
- I wzajemnie Leoponidolu.
Uścisnęli sobie dłonie na pożegnanie i poklepali po ramionach jak bracia. Obaj nie mieli pojęcia, że byli cały ten czas podsłuchiwani...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top