XIV. Niedźwiedzia przysługa

Witam wszystkich, cieszę się wciąż jesteście! <3

Rozdziałek dość długi, mogą się w nim przewinąć rzeczy nieodpowiednie dla młodych czytelników, więc podpieram się tym co w opisie +18, choć nie zupełnie, w zasadzie trudno mi powiedzieć XD 

________________

Śmierć przyjaciela była bardzo przytłaczająca, a wyrzuty sumienia przysłaniały świat przez wiele tygodni. Nie mogłem wyprzeć sprzed oczu momentu jego śmierci, wracało to do nie w snach, wracało na jawie. Gorsze było tylko przekazanie tej informacji Jolce i słuchanie jej lamentu. Pogrzeb odbył się jedynie umownie. Dla podtrzymania heroicznej śmierci Tadeusza, jego ciało ''oficjalnie zaginęło'' i nie zostało odnalezione. W rzeczywistości, postanowiliśmy z Leoponidolem pochować go na najbliższym cmentarzu pod osłoną nocy.

Byłem zdruzgotany tym wydarzeniem, choć w ciągu setek misji widziałem niezliczoną ilość śmierci. Ta jednak była inna, zupełnie jakby spowodowała obumarcie jakiejś części mnie samego. Fizycznie wróciłem do stanu normatywnego, psychicznie było trudniej niż zwykle.

Jedynym co utrzymywało moją cierpliwość w ryzach byli najbliżsi mi ludzie. Dzięki nim wracałem do biomanekina, do t e j rzeczywistości, przepełnionej abstrakcyjnymi i przebiegłymi emocjami. Dzięki nim łatwiej było stoczyć walkę z kolejną dłużącą się dobą. Dni zrobiły się krótkie i niebywale zimne. Churchill zmienił futro na zimowe, niezwykle gęste i puchate. Co dzień dzielnie przedzierał się przez zaspy śniegu, aby zawieść nas do piekarni i z powrotem do domu. Brałem z niego przykład, gdyż jego wytrwałość była inspirująca.

Musiałem cierpliwie czekać na informacje zwrotne od Polskiej Konspiracji. Brzeszczot robił wszystko co w jego mocy, aby wydrzeć sekrety nazistom. Miałem już plany głównych sztolni, rozmieszczenie posterunków a także tras patrolowych. Ale brakowało drogi do serca Riese, gdzie Nartilianie konstruowali wrota do stabilnego portalu. Problem narastał, gdyż więźniowie nie mieli tam wejścia. W przemyconych listach pojawiła się wieść o dziwnych maszynach samo-drążących. Ludzie przestali być potrzebni do kopania tuneli w centrum kompleksu. Nartilianom musiało udać się przemycić drony wiertnicze, a niewolnicy aktualnie nadawali się idealnie do wywozu zbędnego kamiennego miału.

Jedyne co było w tej sytuacji pocieszające to fakt, że Nartilianom nie wszystko szło zgodnie z planem. Nawet jeśli dokończyli budowę mostu gwiezdnego, to sposób jego zasilania stał pod jednym wielkim znakiem zapytania. Prace budowlane nad reaktorem zimnej fuzji szły fatalnie, co oczywiście było mi jak najbardziej na rękę. Wojna szła Niemcom coraz gorzej, szczególnie, że rozpoczęła się zimowa ofensywa Armii Czerwonej. To wywołało niezamierzony chaos w planach Nartilianów.

Niemniej nie zamierzałem porzucać swej misji, pozwalając zadecydować losowi. Wciąż musiałem być cierpliwy i zdać się na Terran. Moje drony nie miały szans na przedarcie się w głąb Kompleksu Riese, Nartilianie dobrze zabezpieczyli swoją bazę. Wciąż też nie mogłem wparować od tak, w biomanekinie, gdyż byłem zbyt wyczuwalny dla telepatów. Zaprzyjaźniony saphran raz po raz wykrywał we mnie coś zbyt obcego... coraz trudniej, ale nie mogłem pozwolić sobie na margines błędu. To zaś z kolei powodowało, że z każdym kolejnym miesiącem narastała we mnie frustracja i niepewność.

M u s i a ł e m czekać... Powtarzałem to sobie codziennie, aby uwierzyć, że było to możliwe. Pojawiały się chwile zwątpienia, ale Wayninshelyl trwał przy mnie wiernie i dodawał otuchy. Czasem miałem wrażenie, że wierzył w zwycięstwo za nas oboje. Wszystkie inne wątpliwości rozwiewał uśmiech Jaskółki, z którą spędzałem najwięcej czasu.

Jako Redstarianin chciałbym móc zaprzeczyć. Rzec, że była to fikcja lub najzwyklejsze kłamstwo czy plotka, ale... nie potrafiłem, a co gorsza nie chciałem, aby cokolwiek się zmieniło. Miłość. Była potężna niczym wybuch słoneczny, który raz po raz ogrzewał me wnętrze mimo wszechobecnego mrozu. Wszystkie bolączki i przeciwności przestawały mieć znaczenie, gdy ona była przy mnie. Jej czułość, jej uśmiech i rozanielone na mój widok oczy. Z Jaskółką zżyliśmy się naprawdę blisko, tak blisko, że rozumieliśmy się bez słów. Nie potrzebowaliśmy nawet telepatii, aby zrozumieć siebie nawzajem! Momentami miałem wyrzuty, że nie potrafiłem przestać, lecz nasza relacja pogłębiała się mimowolnie... aż pewnej nocy zniknęły wszystkie bariery.

Nie byłem wstanie się oprzeć tym uwodzicielskim szafirowym oczom, które patrzyły na mnie z miłością. Chabrowa suknia leżała na niej niczym druga skóra, piękna, niebieska, doskonała. Krój podkreślał kobiece kształty, co wzbudzało w mym tymczasowym ciele pierwotne pożądanie. Mój umysł nie przestawał doszukiwać się podobieństw, które tylko bardziej osłabiały moją wolę. Błękit, który tak lubowałem i czerń jej włosów. Podążałem wzrokiem za smolistymi kosmykami długich włosów, które złudnie oplatały ją niczym Redstariańskie anteny. Była piękna, przepiękna.

Emocje wirowały niczym refleksy światła rzucane przez naftowe lampki. Był to inny wymiar doznań, zupełnie nowa i niezbadana sfera przyjemności. Bodźce jak nigdy były intensywne i wywoływały dreszcze i skurcze mięśni. Nadmierna reaktywność receptorów wyostrzała zmysły. Skóra Jaskółki była tak delikatna, a ruchy powabne. Zapach wypełniał każdą komórkę, jęki otumaniały.

Nie liczyło nic więcej dookoła, tylko my dwoje. Zupełnie jakby dla nas zatrzymał się wszechświat, pragnąłem, aby ta chwila trwała wiecznie, aby ta błogość nigdy nie ustała. Wtedy nie było wojny, ani różnic między nami. Nie zwracaliśmy uwagi na stogi siana dookoła nas, czy wścibskie spojrzenie Churchilla z boksu obok. Byliśmy tylko my i po raz pierwszy czułem, że niczego mi nie brak. Po tak intensywnym i przyjemnym wysiłku, zaskakująco szybko zapadliśmy w swych ramionach w sen.

Z ludzkiego świata wyrwał mnie głos A.I., który postanowił przerwać mój pobyt w biomanekinie. Nie powinien tego robić, sam potrafiłem zadecydować, kiedy powrócę do swego ciała. Zamrugałem oczyma, próbując wyzbyć się uczucia iż mózg przestał się mieścić w mojej czaszce.

- Danveldranopaxie, prowadzony przez ciebie eksperyment wywiera na ciebie zbyt duży wpływ - mówiła monotonnie sztuczna inteligencja.- Zaobserwowano odruchy pierwotne, które nigdy wcześniej nie zostały zarejestrowane przez Agentów Infiltrujących podczas przebywania w awatarze, dlatego...

- Jakie odruchy? - westchnąłem uwalniając się z kabli. Dopiero, gdy dźwignąłem się do siadu poczułem dziwny dyskomfort w podbrzuszu.

- Nim, wstaniesz proponuję, abyś...

Przechyliłem głowę w bok, aby móc spojrzeć w dół, gdyż pomimo szerokokątnej wizji, moja rasa miała problem w bezpośrednim patrzeniu sobie pod stopy. Zamarłem w szoku, chcąc po ludzku krzyknąć z zaskoczenia. Sapnąłem kilka razy, cofając się w tył i uderzając raptownie w oparcie fotela.

- CO TO MA ZNACZYĆ!? - zawyłem telepatycznie, nie za bardzo wiedząc co ze sobą począć. - Co się ze mną dzieje?!

- To erekcja - odparła A.I.

- Przecież wiem, widzę! - prychnąłem, gestykulując drżącymi dłońmi. - Ale dlaczego...?!

Nigdy przedtem nie miało to miejsca. W zasadzie nigdy wcześniej nie widziałem własnego prącia w całości, stąd moje zaskoczenie. W ludzkim biomanekinie trzeba byłoby się naprawdę postarać, aby nie wiedzieć jak wygląda własny penis. Moja rasa jednakże posiadała organy rozrodcze ukryte w ciele i tyczyło się to także narządów męskich. U Redstarian stanowiły one jeden organ i wyłaniał się on z ciała w dwóch przypadkach - podczas oddawania moczu przy wykorzystaniu mięśni, które wypychały nieznacznie prącie, natomiast pełna erekcja potrzebna była tylko podczas rozmnażania. Cały proces reprodukcji spoczywał na autonomicznym systemie kontroli populacji, więc libido było całkowicie niwelowane przez inhibitory hormonów.  

- Trudno jednoocznie określić przyczynę twojego stanu, nasza baza danych nie posiada punktu zaczepienia w oparciu o podobne przypadki - odparła sztuczna inteligencja myśliwca, podczas gdy ja zerwałem się, aby uruchomić natrysk z zimną wodą. Miałem ochotę robić hologramy lustra. Nie wiedziałem co mam ze sobą począć, to była dla mnie dziwna i nowa sytuacja. - Najprawdopodobniej jest to efekt twoich poczynań prowadzonych pod postacią biomanekina. Twój eksperyment wymyka się spod twojej kontroli. Kontaminacja umysłów musiała wpłynąć na twój obwodowy układ parasympatyczny, który pobudził erekcję. Moduł Rdzenia Behawioralnego nie działa już wystarczająco skutecznie.

- Sugerowane działania? - zapytałem opierając się o kadłub statku, czując jak lodowata woda ścieka po moim ciele. Odetchnąłem nierówno.

- Pobranie próbki nasienia i odesłanie je do Sektora Demograficznego, oraz zwiększenie wydajności MRB.

- C-co? - sapnąłem.

Poczułem jak niespodziewanie żeliwny pas opina moje krocze, niemal przewracając. Byłem tak rozkojarzony, nie zauważyłem, kiedy moje czarne anteny wpełzły na mnie i zakotwiczyły się kablami w neurozaworach. Chciałem je zedrzeć, lecz było za późno, musiały zaaplikować mi środek uspokajający, gdyż opadłem z sił. Obraz nieznacznie się rozmazał, a ja sam podupadłem na kolano dysząc.

- Nie opieraj się Danveldranopaxie, działam w oparciu o standardowe procedury. To nie potrwa długo i zaraz będziesz mógł kontynuować swoją misję... - kontynuowała niezwykle powoli A.I. Musiałem się poddać procedurom, więc niezgrabnie usiadłem na mokrej posadce walcząc, aby nie zamknąć powiek i nie stracić przytomności. Moje ciało było całkowicie odrętwiałe, nie czułem już nic. Ani chłodu, ani tej pracującej na moim kroczu maszyny. Z sufitu zjechały mechaniczne maski, które z chirurgiczną precyzją wydobyły z moich oczodołów protezy MRB i wymieniły na nowe. Wkrótce i robot pobierający próbkę nasienia zakończył swoje zadanie, zostawiając mnie w spokoju. Mimowolnie odetchnąłem z ulgą, nie widząc już swojej erekcji. Czułem jedynie promenujący ból rozchodzący się od nowych protez oczu. - Awaryjne procedury zakończone pomyślnie. Dzięki tym modyfikacjom, będziesz funkcjonował skuteczniej. Nowe Modulatory Rdzenia Behawioralnego powinny w pełni zastopować niepożądane skutki przebywania twojego umysłu w biomanekinie.

- Tak... - westchnąłem i dźwignąłem się z trudem. Wróciłem na kapitański fotel padając na niego wyczerpany. Oplotłem głowę dłońmi próbując wyzbyć się dyskomfortu psychicznego. Przez własny statek czułem się odarty z godności i wolnej woli. Smoliste anteny same odpuściły, pozwalając na ponowne połączenie się z biomanekinem. - Następnym razem mnie nie odurzaj.

- Spanikowałeś. To było dla twojego bezpieczeństwa - odparło A.I.

Zamknąłem powieki, chcąc jak najszybciej obudzić się w ludzkim awatarze. Od razu poczułem poszturchiwanie i usłyszałem nerwowy głos Jaskółki. Poruszyłem kończynami i spojrzałem na jej wystraszoną twarz. Kobieta zamarła i jednocześnie odetchnęła z ulgą.

- Dzięki Bogu, Chris, tak bardzo mnie wystraszyłeś... - szepnęła Jaskółka.

- C-co, czemu? - wymamrotałem zagubiony. Przez moją skórę przeszedł dreszcz z chłodu, który wtargnął pod koce.

- Nie mogłam cię dobudzić... próbowałam, a-ale ty, zupełnie jakbyś...

- Spokojnie, spokojnie. To był tylko mocny sen, tylko sen... - przerwałem jej natychmiast, gładząc dłonią po policzku. Mimowolnie mój wzrok zjechał w dół na jej nagie piersi, przez co kobieta zarumieniła się. Jaskółka nakryła nas szczelniej kocem, wtulając w mój tors, przez co poczułem rozlewające się ciepło w sercu. - Idź spać, to nic takiego...

Odetchnąłem ciężko, nie mogąc się pogodzić z tym czego doświadczyłem na pokładzie swojego myśliwca. Pierwszy raz poczułem się jak niewolnik maszyny, systemu, wszystkiego co uważałem za doskonałe i logiczne. Wszystkie cele, misje i procedury... wszystkie one stawały się coraz cięższymi okowami, do których przecież prędzej czy później musiałem wrócić. Na samą myśl zrobiło mi się przykro, aż poczułem piekące łzy pod powiekami. Przytuliłem się do Jaskółki chłonąc jej zapach, próbując zapamiętać go najlepiej jak tylko mogłem.

Smutne wizje nie pozwalały mi długo zasnąć tej nocy. Ledwie mój umysł odpłynął, a zaraz obudził mnie niepokojący dźwięk. Marsz kogoś, przedzierającego się przez śnieg. Każdy krok przełamywał zamarznięta warstwę śniegu, czemu towarzyszył donośny trzask. Nie wiedziałem ile czasu minęło odkąd zaszyliśmy się w stodole, ale dopiero teraz do mnie dotarło moje położenie. Sapnąłem głęboko budząc się natychmiast. Uwolniłem się z uścisku Jaskółki, która oplotła się kurczowo wokół mojego torsu. Wyplątałem się z kilku warstw koców, które izolowały nas zarówno od siana jak i chłodu. Kobieta jęknęła nieznacznie, niezadowolona, lecz całe szczęście obróciła się na drugi bok śpiąc dalej.

Chrupot kroków ucichł równie nagle jak się pojawił. Może tylko mi się wydawało, może było to tylko dzikie zwierzę? Przecież kogo mogło tu nieść o tej porze?! Pół biedy jeśli to Gacek, bo starzec był ślepy, ale Głuszec?! Jeżeli Głuszec ich zobaczy w takich okolicznościach... obedrze mnie ze skóry i przerobi na karmę dla świń. Półnagi zacząłem szukać części swojej garderoby. Zdążyłem zarzucić na siebie płaszcz.

Dopiero wtedy poczułem ten świdrujący przez plecy wzrok. Obróciłem się na pięcie, ale wiedziałem, że zbyt wolno. Leoponidol odziany w płaszcz przyprószony śniegiem, dostrzegł Jaskółkę śpiącą na sianie i stanął jak wryty. Nartilianin zrobił wielkie oczy i spojrzał na mnie, znów na kobietę i na mnie, będąc w niemym szoku. Mężczyzna przełknął z trudem ślinę i nie zdążył się odezwać, bo już przy nim byłem. Capnąłem go pod ramię i wyprowadziłem do tylnich drzwi, skąd przyszedł. W pośpiechu założyłem buty, nawet ich nie sznurując. Poprawiłem płaszcz zapinając wszystkie guziki oraz zakładając czapkę z kieszeni. Oboje wyszliśmy na ziejącą mrozem pustynię, oświetloną księżycem w pełni.

- Ani słowa - ostrzegłem Nartilianina, który był czerwony po czubek nosa i to nie z powodu mrozu.

- A-a-le ja nic nie mówię, nic nie mówię! - wykrztusił telepiąc głową na boki. - Nie oceniam, ja nic w ogóle, nie chciałem tak wtargnąć, ale t-to nie może czekać! Stało się coś potwornego...

- Mów.

Dopiero teraz dostrzegłem jak bardzo Wayninshelyl był zdenerwowany. Jego nerwowe ruchy, rozbiegany wzrok, drżał. Zamarłem rozumiejąc powagę sytuacji.

- Otworzyli wrota... otworzyli przejście, rozumiesz? - jęknął łamiącym się głosem.

Mróz otoczenia znikł, gdy niezbadane uczucie niemal nie podcięło mi nóg. Jakoby bat z czarnej materii smagnął mnie po plecach odbierając całą życiową energię. Nie mogłem złapać oddechu, nie mogłem myśleć. Liczyłem, że gorzej już dziś nie będzie...

- Nie mówisz poważnie... - wykrztusiłem. Miałem nadzieję, że to nie prawda, lecz blask pełni zakręcił się we łzach saphrana.

- Danveldzie... - zakwilił cichutko mężczyzna, podnosząc drżące dłonie. - Widziałem to w ich umysłach, otwarty portal, oni świętują...

- A-ale to nie możliwe! - sapnąłem gniewnie, oddychając nierówno. - Nie mają zasilania! Budowa pod reaktor nie szła po ich myśli, nie mieli szans na stworzenie fuzji...

- To był fortel! Kłamstwo, przykrywka...! Że też nie dopatrzyłem się tego w umysłach nazistów! Ale oni nadal w to wierzą i nadal budować będą - jęknął zbolały, łapiąc się za głowę. - Zdawali sobie sprawę, że są obserwowani i wykorzystali to przeciwko nam... zamydlili nam oczy... nawet mi!

Miałem wrażenie, że zaraz zemdleję. Czułem jak niepokój i zdenerwowanie zalały moje trzewia. Ponad dwa tysiące lat misji i pierwsze, druzgoczące niepowodzenie. Miałem nie dopuścić do tworzenia przejścia i zawiodłem. Przegrałem. Chaos uniemożliwiał zebranie myśli.

- Otworzenie mostu bez zasilania jest niemożliwe, jak tego dokonali...? - szeptałem pod nosem, ledwo powracając do rzeczywistości. - W jaki sposób?

- Wykorzystali kapsułę Tytana. Projekt Die Glocke, ten w Ludwikowicach. Wyjęli napęd międzygwiezdny i nim uruchomili sekwencję startową. Gdy przejście się ustabilizowało, zasilili je od Nartiliańskiej strony.

Czyli... już po wszystkim? Federacja zawiodła. A dokładniej: ja zawiodłem. Przegrałem. Los Ziemi był już stracony. Nartilianie otworzyli most, z pewnością już zaczęli przerzucać sprzęt na TCRX3. A ja nie mam dokładnych map, aby dostać się do środka...

- Danvledranopaxie... co my teraz zrobimy - sapnął przestraszony mężczyzna. - Musimy coś zrobić...

- Moja misja miała na celu niedopuszczenie do tej sytuacji... Zawiodłem.

- Nie! - jęknął Wayninshelyl tak przenikliwie, że aż się wzdrygnąłem. - Błagam, nie mów tak, nie! Musimy to przerwać, przekrzyżować ich plany. Oni tylko tworzyli most, nie zdołają przerzucić tu swej armii w tydzień, a-ale musimy działać... musimy to przerwać za wszelką cenę. Błagam cię, przyjacielu nie poddawaj się teraz, nie w tej chwili.

***

Świsty lodowatego wiatru huczały wśród gałęzi drzew, niczym obolałe jęki. Śnieg padał z nieba z i drzew nieustannie, zmniejszając widoczność. Każdy mój krok był przypieczętowany chrupotem zmarzliny pod moimi nogami. Stałem w swoim ciele, w pełnym kombinezonie, oczekując. Tuż obok mnie stał o połowę niższy Nartilianin, który z zimna przystępował z nogi na nogę.

Dwa dni temu nadałem bardzo niski i specyficzny sygnał, którym posługiwała się bardzo enigmatyczna rasa obcych. Byli niebezpieczni, przebiegli, ale na szczęście byli również bardzo nieliczni. Równie dobrze można byłoby uznać to za cud, że odebrałem sygnał zwrotny z tych rejonów TCRX3. Odpowiedź oznaczała jedno - kosmita posiadał dane i był zainteresowany barterem. 

Stałem na skraju lasu, w punkcie wyznaczonym przez obcego. Totalne pustkowie, pogrążone w zimowym śnie. Razem z saphranem czekaliśmy cierpliwie. Nie wiedziałem czego się spodziewać i w jakiej postaci postanowi nam się zmiennokształtny przybysz ukazać.

Wtem, hen daleko wśród drzew dało ostrzec się postać. Nazista? Nic bardziej mylnego. Obcy lawirował wśród gęstwiny drzew, co chwilę znikając z pola widzenia. Zdawać by się mogło, że poruszał się płynnie niczym cień, rosnący cień. A zatem obcy postanowił przyjąć swoją postać, przeszło mi przez myśl. Im bliżej był, tym jego postać tylko się powiększała i zahaczała o coraz to większą ilość gałęzi. Wayninshelyl stanął jak wryty bojąc się wykonać jakikolwiek zły ruch.

Khal-tek, tak zwana była jego rasa, był prawdziwym olbrzymem. Miał lekko ponad trzy metry, zatem przewyższał mnie, nie wspominając o Leoponidolu. Był masywny i potężny, wzbudzał lęk samym wyglądem oraz szybkością z jaką potrafił się poruszać. Obcy posiadał podłużny trójkątny łeb, który w środku najeżony był ostrymi zębami. Oczu miał ośmioro, po cztery malutkie oczka na każdy bok łba. Masywny kark pokrywały kolce, które osłaniały otwory oddechowe, które aktualnie wypluwały z siebie obłoki pary. Przybysz odziany był w ciemny kombinezon o masywnych butach. Nie posiadał hełmu w porównaniu do mnie, więc widocznie już się zaadaptował. Khal-tecy byli niebywale odporni na nieprzyjazne warunki atmosferyczne.

- Posłańcu Zjednoczonych Gwiazd - orzekł na przywitanie obcy, ledwie poruszając płatami swej paszczy. Głos wydobywał się z głębi i był niezwykle niski, wibrował w powietrzu niczym grom burzy. - To ja odpowiedziałem na twoje wezwanie posłane w eter.

- Drapieżco umykający śmierci, to zaszczyt, że przerwałeś swe łowy, by spotkać się ze mną - odparłem z szacunkiem, który był nieodzowny podczas konwersji z jego rasą.

Nie było to jednak połączone ze szczerością. Khal-tek nie nawiązałby ze mną kontaktu, gdyby nie miał z tego jakiegoś zysku. Trudno więc uznać robienie takich interesów zaszczytem. To zwykły biznes, w dodatku wysoko oprocentowany.

- Oczywiście... samotność mnie wiedzie, łowy mym przeznaczeniem. Nie mieszam się w konflikty, nie zawieram sojuszy... Lecz dokonanie transakcji z Posłańcem Federacji...? - zadumał olbrzym, opierając się o drzewo, aż zatrzęsły się wszystkie gałęzie a biały puch opadł. Skrzyżował potężne ramiona na piersi i wypuścił z karku obłok pary. - Kimże jest ten smaczny kąsek obok ciebie?

Leoponidol zadrżał od wygłodniałego wzroku potężnego obcego. Mężczyzna przełknął ciężko silnię i niczym dziecko, lekko schował się za mną. Khal-tek nie przestawał jednak świdrować w nim dziury ośmioma oczkami.

- To mój Nartiliański przyjaciel, chciał towarzyszyć mi w negocjacjach... - orzekłem, kładąc pokrzepiająco dłoń na ramieniu Wayninshelyla.

- Hmmm... oczywiście - mruknął tajemniczo kosmita, spoglądając wreszcie na mnie. - Byłem doprawdy zaskoczony tym czego zapragnął agent t w e g o pokroju...

Oraz co mógłby zaoferować w zamian, pomyślałem.

- Masz to czego chciałem? - spytałem wprost.

- Oczywiście. Pełny i szczegółowy plan sztolni walimskich... kompletny plan Riese - orzekł głębokim głosem obcy, pokazując nośnik danych na potwierdzenie swych słów.

- Doskonale.

- Ostrzegam cię jednak, że nie wiele możesz mi zaoferować w zamian, Potomku Czerwonej Gwiazdy. Naziści dostarczają mi wystarczającą ilość materiałów eksploatacyjnych. Nigdy wcześniej nie miałem tak udanych łowów...

Materiałów? Przymrużyłem powieki nieznacznie w zamyśleniu. Ich rasa nie przeprowadzała eksperymentów na planetach, gdzie tropili i łowili pożywienie. W zasadzie, zdawać by się mogło, że ich egzystencja oscylowała już jedynie wokół ukrywania się i pożywiania.

- O jakich materiałach mowa? - spytałem zaciskając dłonie w pięści, na co Khal-tek prychnął kpiąco, przez szpary na kolczystym karku. Leoponidol delikatnie złapał mnie za przedramię, aby zwrócić moją uwagę. Zerknąłem w dół napotykając smutne spojrzenie.

- Ludzie... chodzi mu o ludzi - szepnął rozgoryczony Nartiliański telepata. - Żydzi, Polacy, Rosjanie, cyganie, w-wszyscy, wszyscy... są przedmiotami, idealnymi do eksperymentów, stymulowani chemią i lekami, torturowani aż do zejścia... eksperymenty, projekty, podprojekty...

Wyprostowałem się skupiając ponownie wzrok na zwalistym olbrzymie. Khal-tecy nie mieli obiekcji przy wybieraniu swojego specyficznego jadłospisu. Główną częścią ich diety stanowiły inteligentne gatunki, które prowadziły stadny tryb życia. Khal-tecy postrzegali je jako prymitywne formy życia, niższy szczebel ewolucji, pożywienie. Sami zaś uważali się za najwyższą z form w łańcuchu pokarmowym, międzyplanetarnego drapieżnika alfa.

Jedna z teorii głosiła, że swą zdolność adaptacji i odporność przypłacili sowitą ceną - mianowicie stracili zdolność kreowania. Dlatego jedyne co lubowali bardziej od łowów, to pochłanianie umysłów. Jeśli zatem ten osobnik ukrywał się wśród nazistów, stworzył sobie niezły bufet.

Byłem świadom, że nie będzie łatwo przekonać go do współpracy, a cena do zapłaty będzie o wiele za duża. Ale podjąłem ryzyko, musiałem zdobyć te plany, póki była jeszcze szansa na pokrzyżowanie szyków Nartilii. Ironia sprawiła, że miałem w swym zasięgu coś czego mógł łaknąć kosmiczny drapieżnik jego pokroju. Khal-tecy, nie ważne jak sprytni byli podczas polowania, nie potrafili ukryć swych umysłów i aury przed wprawionymi telepatami. Nigdy nie zdołali dotrzeć na tyle blisko, aby przyswoić ich DNA i ukryć się wśród nich...

- Powiesz jaką masz dla mnie ofertę...? - rzucił zniecierpliwiony Khal-tek, lekko zachrypłym tonem.

Trzymetrowy obcy odepchnął się od drzewa robiąc w naszym kierunku kilka kroków. Wayninshelyl wstrzymał powietrze z przerażenia, unosząc głowę wysoko. Khal-tek patrzył na mnie oczekująco, przeszywając spojrzeniem ośmiorga lśniących oczek. Teraz, albo nigdy.

- Mam dla ciebie rarytas, który ukoi twój głód - orzekłem i jednym ruchem szarpnąłem Leoponidola w powietrze, rzucając nim pod nogi kolosa. Przerażony mężczyzna padł w śnieg z krzykiem, rzucając mi roztrzęsione spojrzenie. - To saphran.

- Nie może być...! - sapnął rozochocony obcy.

Wayninshelyl nie zdążył wydusić z siebie nawet słowa. Gdy tylko panicznie spojrzał w kierunku kosmicznego giganta ujrzał jak warstwy jego łba się otwierają niczym zabójczy kwiat. Niekończące się wargi, dziąsła i rzędy zębów wyrastały z głębi gardzieli, aż w końcu rozwarły w olbrzymią paszczę. Z przełyku wystrzelił rozwidlony język, który celnie pochwycił twarz mężczyzny niczym harpun. Leoponidol szarpnął się niczym dzikie zwierzę w sidłach. Zawył potwornie, lecz po chwili i do jego gardła dotarły rozwidlone końcówki języka obcego, blokując głos.

Czułem jak moje oba serca walą potwornie, a przez ciśnienie mam mroczki przed oczyma. Z trudem oddychałem patrząc na ten proceder. Nie mogłem jednak tego przerwać, nie ważne jak bardzo bym chciał. Misja była najważniejsza. Musiałem zdobyć plany Riese, za wszelką cenę... za wszelką cenę.

Khal-tecy pożerali swe ofiary żywcem, w ten sposób przyswajali nowe DNA. Umysły pochłaniali szperającym językiem, który przeciskał się przez każdy otwór byle dotrzeć do mózgu. Jeśli nie było bezpośredniego przejścia język zaczynał penetrować tkanki do momentu natknięcia się na centralne skupiska układu nerwowego. Dwa kolejne języki z haczykami wystrzeliły z gardła obcego i sukcesywnie obezwładniły wierzgającego saphrana. Kosmita nachylił się nieco i wciągnął ciało Nartilianiana w całości do przełyku.

Ból jaki gromił moją czaszkę był nie do zniesienia. Czułem, że nieregularnie oddycham i drżą mi dłonie. Nowe protezy dawały z siebie wszystko, aby ustabilizować moje hormony. Słabo im wychodziło, gdyż nie potrafiłem w tej chwili myśleć logicznie. Ledwo utrzymywałem się w pozycji pionowej.

Obżarty olbrzym dotrzymał umowy, wyciągając przed siebie dłoń z niewielką żeliwną kulką. Urządzenie to wyświetliło hologram całego kompleksu Riese.

- Kompleks Riese, zgodnie z twymi oczekiwaniami - orzekł kosmita, rzucając obiekt w moim kierunku.

Chwyciłem kulkę i zachwiałem się mocno, jakby mnie ktoś podciął. Mroczki w umyśle przysłaniały mi świat, lecz nawet one nie potrafiły zakryć widoku pożeranego żywcem saphrana. Podupadłem na kolana, które zatonęły w śnieżnym puchu. Ciężko oddychając walczyłem, aby zachować świadomość. Nowy Modulator Rdzenia Behawioralnego najwyraźniej wolał, abym dostał udaru nim poczuł cokolwiek!

Khal-tek przekręcił łeb, zapewne zaintrygowany mym stanem. Uniósł cztery spiczaste wąsy, które najpewniej pomagały przy polowaniu wychwytując bodźce.

- Jesteś inny, Posłańcu. Znacznie wyróżniasz się od swoich... A teraz? Krwawisz? - zapytał, choć w jego tonie nie było krzty współczucia. Wręcz przeciwnie, rzekł to z zachłannością, zupełnie jak drapieżnik, który natrafił na ranną ofiarę.

Zamrugałem z trudem kilkukrotnie. W rzeczy samej, ze szpar ciekły mi kropelki krwi, które nie opadały na śnieg, tylko zbierały się w przeźroczystym hełmie. Dzięki szerokokątnej wizji widziałem jak Khal-tek opada na masywne łapska, czając się w cieniu drzew, analizując czy warto mnie zaatakować. Nawet jeśli nie pożarłby mnie żywcem, na pewno nie przepuściłby okazji na pochłonięcie Redstariańskiej wiedzy. A ja czułem się bezsilny i niezdolny do obrony. Nie mogłem dopuścić, aby pochłonął i mój umysł. Ujawnienie mojej wiedzy byłaby niezwykle szkodliwe dla Federacji Międzygwiezdnej.

Nie mogłem jednak nic zrobić. Z całych sił ściskałem nośnik z danymi, jakby to był mój życiowy cel, nie mogłem go stracić, nie mogłem... Nie mogłem zebrać żadnej myśli, zapomniałem jak przyzwać myśliwiec, zapomniałem wszystko. Nie mogłem wrócić do swojego ciała, choć nie rozumiałem, że przecież w nim byłem, no tak byłem w sobie, t o moje ciało... jak miałem się wydostać z tej pustki?! Nic nie czułem, absolutnie, nawet potrzeby ucieczki czy obrony.

Świat tańczył i wirował jak te śnieżynki niesione wiatrem. Tępo patrzyłem jak moje dłonie toną w bialutkim puchu. Miałem wrażenie, że śnieg mnie wciąga, pochłania, przysłania wszystko co widzę. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top