~ROZDZIAŁ SIEDEMDZIESIĄTY PIERWSZY~

Koniec wakacji zawsze kojarzył mi się z niechcianym powrotem do szkoły. Tym razem oznaczał powrót do domu, w którym mogę być po prostu sobą (co prawda do szkoły nadal muszę chodzić, jednak to tylko tatki dodatek). Dziadek nadal się do mnie nie odzywał po naszej krótkiej rozmowie w połowie wakacji, czasami tylko pytał mnie o podstawowe rzeczy, takie jak wyjście po zakupy, czy chęć wypicia herbaty. Nie zamierzałem już z nim walczyć o akceptację mojego związku z Evanem. Postanowiłem po prostu się tym nie przejmować.

Pierwszego września zawsze starałem się być w szkole na czas (w inne dni szkolne także, jednak spóźnianie się już pierwszego dnia szkoły nie było w mojej naturze). Rano jak zwykle obudziła mnie mama, mówiąc że podwiezie mnie do szkoły, ponieważ ma po drodze. Przystałem na jej propozycję, wstając z wygodnego łóżka wydawało mi się, że moje nogi są pozbawione kości i to tylko kwestia czasu aż upadnę bezwiednie na podłogę. Ku mojej uciesze, kilka minut później otrzymałem wiadomość od Evana. Nie widzieliśmy się od jego wyjazdu z Francji, a samo pisanie z nim (i czasami miganie na kamerce internetowej) nie było tym samym jak poprawna rozmowa z nim (to znaczy dalej na migi, ale wolałem widzieć jego uroczą twarz). Umówiliśmy się, że jeszcze przed pierwszymi lekcjami chwilę ze sobą porozmawiamy, na co nie mogłem się doczekać.

Kiedy mama zaproponowała mi podwózkę, nie spodziewałem się, że miała na myśli wyjechanie jakieś czterdzieści minut przed ósmą. Byłem lekko otępiały w samochodzie i zrozumiałem, co się wydarzyło dopiero gdy mama odjechała spod szkoły, zostawiając mnie wśród małej ilości uczniów. Evana na pewno jeszcze nie było i po prostu musiałem na niego cierpliwie poczekać.

– Przepraszam, czy to szkoła imienia Thomasa Edisona? – usłyszałem przy sobie dziewczęcy głos, a po chwili przy mnie znalazła się dość niska, czarnowłosa dziewczyna. Uśmiechała się do mnie niepewnie, co mogło świadczyć o tym, że się mnie bała. – Jestem tu nowa i nie do końca znam okolicę...

– Tak, to ta szkoła. Wybacz, że nie mamy pomnika, jak większość szkół, ale po prostu nas na niego nie stać.

– Nie szkodzi, sam wygląd budynku zachęca do wejściau. Jesteś tu uczniem? Do której chodzisz klasy?

– W tym roku do jedenastej. Jestem Victor Lavelle, Apostoł, a ty? – zapytałem, wyciągając w kierunku dziewczyny rękę, którą po chwili uścisnęła. Nie wydawała się w sumie taka zła, a poznawanie nowych ludzi zawsze może wyjść nam na dobre.

– Martha Corbeau, klasa dziesiąta, również Apostołka.

Nazwisko Marthy brzmiało zagranicznie, zupełnie jak moje. Od razu domyśliłem się z jakiego mogło być ono kraju i zaśmiałem się pod nosem, co wyraźnie zdziwiło stojącą przede mną czarnowłosą. Jej nazwisko po francusku oznaczało kruka i to mnie całkiem śmieszyło, bo jej włosy były całe czarne. Stojąc przy niej czułem się jak ten chiński znaczek yin i yang.

– Wybacz za mój napad śmiechu... Po prostu uznałem to za całkiem śmieszny przypadek, że masz na nazwisko Kruk, a twoje włosy są czarne – przyznałem, wycierając spod oka łzy. Niższa myślała przez kilka sekund nad odpowiedzią i przez chwilę myślałem, że jej reakcja będzie negatywna lecz widząc jej uśmiech zrozumiałem, że się pomyliłem.

– A ty ze swoimi włosami powinieneś nazywać się Blanc. 

To, co powiedziała Martha również było zabawne i ktoś nie znający francuskiego na pewno by tego nie zrozumiał. Po jeszcze kilkuminutowej rozmowie, w której opowiadaliśmy sobie więcej faktów o sobie przenieśliśmy się z nią do budynku szkoły, gdzie zacząłem pokazywać nowej koleżance gdzie znajdują się poszczególne klasy (miałem w końcu jeszcze dużo czasu do spotkania z Evanem, a chęć pomocy w tym momencie była bardzo wysoka). 

Głównie chodziliśmy po pierwszym piętrze, bo zazwyczaj pierwsze klasy liceum tutaj miały większość lekcji. Martha była ciekawa wszystkiego i jako dobry starszy kolega, mówiłem jej nawet za dużo (tutaj chodziło o papugę z sali biologicznej, do której nadal mam kilka zażaleń). Chodziliśmy tak, dopóki nie dostałem wiadomości od Evana (i przy okazji od Petera, ale on akurat mało mnie interesował). Wytłumaczyłem Marthcie, że powinienem już wracać przed główne wejście, a ona postanowiła mi towarzyszyć. W szkole już zaczynało pojawiać się coraz więcej uczniów i co trzeci z nich zerkało na mnie dziwnym wzrokiem. Od ostatnich dwóch miesięcy tamtego roku szkolnego nic się nie zmieniło, ale tym razem też mnie to nie obchodziło. Przynajmniej mogłem nie ukrywać się z relacją, jaka łączyła mnie i Evana (lepiej było jednak ograniczać się do trzymania się za ręce i uścisków).

W tym roku na całe szczęście przydzielono mi szafkę dość blisko korytarza, który prowadził do głównych drzwi. Miałem od niej doskonały widok na nie i właśnie przy nich stanąłem, żeby w spokoju i z nową koleżanką przy boku czekać na mojego chłopaka. Z jakiegoś powodu czułem, że nie było to właściwie, jednak nim postanowiłem zmienić zdanie, co do jej obecności przy naszym spotkaniu, zauważyłem Evana, wchodzącego do szkoły ze swoim typowym uroczym uśmiechem. Nie minęła chwila, a i on mnie zauważył, podchodząc do mnie. Nie umknęła mu również postać Marthy obok.

Najpierw myślałem, że starszy zacznie migać, ale kiedy rozłożył przy mnie ramiona, od razu zrozumiałem, że chce mnie przytulić. Natychmiast zrobiłem to samo i ku zdziwieniu czarnowłosej, przywitaliśmy się uściskiem, którego tak dawno między nami nie było. Tęskniłem za nim i za samym Evanem również.

– Ja też się cieszę, że w końcu mogę cię zobaczyć –  powiedziałem pół szeptem, a kilka sekund później szatyn się ode mnie odsunął, patrząc na Marthę. Oboje nie mieli pojęcia, jak się ze sobą przywitać, więc Evan (najpewniej z grzeczności) zrobił to pierwszy. Nie używał skomplikowanych znaków w stosunku do dziewczyny, po prostu delikatnie jej pomachał. – To jest Evan, jest Rybą i niestety nie może się z tobą przywitać. Posługuje się zazwyczaj migowym, którego pewnie nie znasz, ale mogę ci wszystko tłumaczyć.

"Przedstaw mnie jako swojego chłopaka."

– Znów się przywitał?

– Nie do końca... 

Poczułem się dość niezręcznie, gdy Evan zamigał do mnie te słowa. Postawił mnie właśnie w niezręcznej sytuacji, z której nie mogło się wyjść, chyba że doznając upokorzenia, jakim było wyjawienie prawdy. Chciałem powiedzieć o naszym związku Marthcie już na początku, jednak tak nagłe nalegania, zbliżone niemal do formy rozkazu wcale nie pomagały mojej duszy. Powinienem posłuchać się mojego chłopaka, czy po prostu uciec?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top