Rozdział 1

W głowie Thi Mason rozległo się jedno, głośne i uporczywe słowo. Uciekaj – zdały się krzyczeć myśli. Jej nogi jednak nie oderwały się od ziemi, nie współgrały z mózgiem, nie poruszyły się choćby o milimetr. Szeroki pień, dużego, spróchniałego dębu, gdzieniegdzie obdartego z szorstkiej i łamliwej kory, osłaniał ją przed wzrokiem napastnika. Nie widział jej, co nie oznaczało, że nie czuł. Zmysły wilkołaków, to nie zmysły ludzi. Były lepsze, ostrzejsze, wyraźniejsze. Przymknęła oczy, przechylając głowę do tyłu, gdy poczuła chłodny wiatr, przyjemnie łaskoczący jej skórę. Kosmyki orzechowych włosów zafalowały radośnie, porwane przez podmuch wiatru.

Nagle to poczuła. Jego zapach wdarł się w jej nozdrza, przeszywając całe jej wnętrze. Ostry, cytrusowy akcent mieszał się z potem. Wymęczyła go tym pościgiem i nieźle podniosła ciśnienie. Słyszała jego kroki pod łamiącymi się gałęziami.

–  Pokaż się wreszcie! – usłyszała jego donośny, skrzeczący głos. Wynurzyła głowę zza kryjówki i ujrzała szczupłą sylwetkę, i tył głowy z włosami koloru dojrzałej pszenicy, na którą wylano wiadro smoły. Na jej twarzy zagościł chytry uśmiech. Puściła się biegiem w stronę przeciwnika, powalając go na ziemię.

– Cholera! – wrzasnął, tracąc grunt pod nogami i stykając się ze ściółką leśną wypełnioną po brzegi mchem, szyszkami i liśćmi.

– Jeden-zero dla mnie, pajacu! – oznajmiła, przyciskając plecy wilkołaka nogą, uniemożliwiając mu tym samym ucieczkę. Jej triumf nie trwał jednak długo. Przeciwnik jednym płynnym ruchem podciął jej nogi, wskutek czego ta wylądowała na tyłku z zaskoczeniem wypisanym na twarzy.

Mężczyzna wybuchnął śmiechem.

– Jeden-jeden, chciałaś powiedzieć.

Warknęła groźnie, podnosząc się z ziemi.

– Zaraz się przekonamy.

Z jej dłoni wysunęły się ostre, jak brzytwa pazury. Jednym, płynnym ruchem doskoczyła do przeciwnika. Zamachnęła się szponami, rozrywając jego koszulkę i zostawiając delikatny krwisty ślad, po którym po chwili nie było nawet śladu.

Mężczyzna złapał ją za nadgarstek, zdobiony kolorową bransoletką z muliny i szarpnął Thi, powalając na ziemię.

Thi poczuła na sobie ciężar, gdy ciało napastnika zderzyło się z jej ciałem. Rzucił się na nią, starając przyszpilić do ziemi. Warcząc na siebie, szamotali się walcząc o dominację. Mimo iż chłopak nie był ciężki, dla drobnej budowy ciała Thi, to i tak było dużo. Starała się za wszelką cenę zepchnąć przeciwnika z siebie. Nie było to łatwe. Siedział na niej okrakiem, jedną ręką przytrzymując obie jej dłonie uniesione nad głową.

– No i co teraz zrobisz, szczeniaczku? – zaśmiał się, świdrując ją intensywnie niebieskimi tęczówkami. Starała się wyrwać, kopała, warczała, a on śmiał się z jej nieporadności.

Gryź! – rozległ się w głowie Thi, słodki niczym czekolada, wysoki głosik. To jej wilcze ja, jak zawsze dopomagało w najlepszym do tego momencie.

Ze szczęki Thi wysunęły się grube, ostre kły niczym zębiska wściekłego psa. Wbiła się w prawe ramię napastnika, czując miękkość i jedwabistość skóry. Chłopak gwałtownie od niej odskoczył z iście soczystymi przekleństwami. Złapał się za zranione miejsce, z którego ściekała strużka szkarłatnej krwi; taka sama, jaka znajdowała się na zębach, pomiędzy nimi i na dziąsłach, jak również języku Thi. Splunęła nieprzyjemną, metaliczną cieczą, krzywiąc się przy tym.

– Twoja krew smakuje jak gówno – oznajmiła wprost.

– Nikt nie kazał ci jej próbować – warknął chłopak, marszcząc brwi i wysuwając kły w geście obrony.

Thi poczłapała na czworaka w stronę wilkołaka, usadawiając się tuż koło niego. Milczała, dając mu czas na uspokojenie się.

Z Marcusem znali się od czterech lat. Tyle właśnie też mieszkała w tym lesie, którego terytorium obejmowało stado, do którego należał. Było ono oddalone od jej domu dość daleko i do tego otoczone wielkim murem. Nie miała tam wstępu.

– Mam nadzieję, że nie dostanę wścieklizny – skomentował po chwili Marcus. Thi dała mu kuksańca w ramię, na którym ślad po ugryzieniu rozmył się niczym piana morska podczas uderzenia o brzeg plaży.

– Kretyn z ciebie.

– No chyba z ciebie – mruknął, przez co dostał kolejnego kuksańca.

Potem przez następną godzinę rozmawiali. O wszystkim i o niczym. Thi uwielbiała tego typu rozmowy.

– Chodźmy już – powiedziała w końcu. – Obiecałam mamie, że wrócę przed południem.

– Dobra, ale najpierw... mam dla ciebie prezent.

– Prezent? – zdziwiła się. – Tylko nie mów, że znowu chcesz mi wcisnąć buty.

Ze starego, spłowiałego plecaka z kilkoma załatanymi dziurami Marcus wyjął czarne zawiniątko oplatane krwiście-czerwoną wstążeczką. Thi niepewnie przyjęła prezent, dziękując przyjacielowi. Omiotła go podejrzliwym spojrzeniem znad przymrużonych, bursztynowych oczu. Potrząsnęła upominkiem, stwierdzając, że w środku nie znajduje się bomba lub inny materiał wybuchowy. Rozwinęła wstążkę, po czym uchyliła wieczko pudełka. Obie jej brwi powędrowały w górę. Chwyciła drewnianą, ozdobioną znakami i symbolami nieznanego jej pochodzenia, rękojeść sztyletu. Lekka broń idealnie wpasowywała się w jej rękę i nie ciążyła. Kciukiem przejechała po ostrym, jak brzytwa ostrzu, a z jej ust wydobyło się syknięcie spowodowane znajdującym się na nim srebrze.

– Skąd to masz?

– Kupiłem – odpowiedział, a gdy prychnęła, mierząc go nieufnie dodał: – Naprawdę! Mam nawet paragon!

Thi spojrzała na niego, unosząc brwi i kolejny raz prychając.

– Dobra... nie mam. Kupiłem go nielegalnie. Od jakiegoś gościa, co chodzi w pelerynie, jak jakiś Drakula. Mogę zabrać cię do jego przyczepy.

Wybuchnęła śmiechem.

– Przyczepy? Serio?

– A gdzie chciałabyś kupić nielegalne rzeczy?

– No nie wiem – bąknęła, teatralnie rozglądając się wokół. – Ale zgaduje, że bym nie chciała.

– Od tego masz mnie.

Marcus puścił do niej oczko, uśmiechając się przy tym szeroko.

– A więc podarowałeś mi nielegalny prezent z przyczepy od gościa w pelerynie?

– Nigdy nie śmiej się z gości w pelerynie! – zagroził, mierząc w nią palcem.

– Z jakiej to okazji?

– Z nijakiej – odparł, wzruszając ramionami. – Zawsze ględziłaś, że dostawanie prezentów na jakieś okazje jest zbyt przewidywalne. Mojego prezentu się nie spodziewałaś.

– Zaskoczyłeś mnie nim – przyznała.

– Wiem, że jestem najlepszy!

– Tego nie powiedziałam.

– Dziś jest mój szczęśliwy dzień – zawiadomił, patrząc na nią z iskierkami szczęścia w oczach. – Jest wymiana wilczyc, które nie posiadają mate.

– I?

– I wiem, że któraś z nich na pewno będzie moja – oświadczył z przekonaniem.

Thi prychnęła.

Zawsze tak mówił. Za każdym razem, kiedy była wymiana. Thi doskonale wiedziała na czym ona polegała. I współczuła wilczycom. Myśl, że musiałaby co roku opuszczać rodzinę i na dwa tygodnie zamieszkać w obcym stadzie, przyprawiała ją o mdłości. Ta samica, która odnajdzie przez ten czas swojego przeznaczonego zostaje z nim, reszta powraca do swojej watahy. Thi na szczęście to nie obowiązywało. Nie miała stada.

– Będę już lecieć – rzucił, nim Thi zdążyła podzielić się z nim swoją niepochlebną opinią. – Do zobaczenia!

Objął ją, dając niespodziewanego buziaka w policzek, po czym czmychnął w głąb lasu.

– Ej! – oburzyła się Thi na ten niecodzienny gest. Prezenty, uściski, buziaki? To zdecydowanie nie Marcus. Nie jej Marcus.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top