Rozdział 2

Thi stała przed drewnianą chatką, wokół której znajdowały się tabuny świerków, sosen i dębów. Małe, ale przytulne miejsce posługiwało jej jako dom. Ze środka dało się słyszeć kłótnie dwóch osób. Rozpoznała głos ojca, który zażarcie tłumaczył coś swojej mate. Jej rodzice rzadko się sprzeczali.

Thi niepewnie weszła do środka. Czmychnęła niezauważona do pokoju, a raczej małej, prostokątnej klitki, w której jedynymi meblami było niewygodne łóżko, szafa i niewielki stolik, na którym stosami leżały podręczniki i książki. Ściany, jak wszystko w całym domu były zrobione z drewna, pomalowanego ochronną farbą. Thi zauważyła sporych rozmiarów górkę w kocu, leżącym na jej łóżku.

– Holly, co ty do Księżyca robisz w moim łóżku!? – oburzyła się pewna, że jej młodsze rodzeństwo wtargnęło na jej tereny, po raz kolejny z rzędu depcząc i zabijając jej prywatność.

Wszyscy nazywali jej siostrę Uzdolnionym dzieckiem o anielskim uroku i charakterze. Nie, Thi zdecydowanie się z tym nie zgadzała. Ani to uzdolnione, ani ładne, a jakie wredne, pomyślała ciągnąc za koc, tym samym zdradzając kryjówkę wroga.

– Ile razy mam ci powtarzać, że masz trzymać się z dala od mojego pokoju!

– Thi... – zaczęła dziesięciolatka. Przerażenie wypisane na twarzy i łzy w kącikach oczu sprawiły, że cała wściekłość Thi, gdzieś się ulotniła. Usiadła na łóżku, obejmując siostrę. Nie musiała pytać dlaczego płacze, bo doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Zakryła uszy dziewczynki, radząc by ta nie słuchała głosów, jakie dobiegały z kuchni.

– Co to? – zaciekawiła się nagle Holly, ocierając ręką mokry policzek. Wskazała małe, czarne pudełko, jakie Thi dostała od Marcusa. – I skąd to masz?

– Nie twoja sprawa – odparła, chowając prezent w głąb szafy. Później będzie musiała znaleźć na to lepsze miejsce. Holly za bardzo lubiła grzebać w jej rzeczach.

– Chodźmy do rodziców – poprosiła, pociągając nosem. – Musisz z nimi porozmawiać, mnie nie słuchają!

– Holly, nie można wtrącać się w życie prywatne innych ludzi.

– Ale ta sprawa dotyczy też mnie i ciebie!

– Jak to? – zdziwiła się Thi.

– Tata chce się wyprowadzić do miasta.

Thi spojrzała na siostrę. Wpatrywała się w jej twarz, doszukując się kłamstwa, żartu, pomyłki. Nie znalazła jednak żadnej z tych rzeczy. Holly mówiła poważnie, a Thi bardzo się to nie spodobało.

– Do miasta? A niby po co? – oburzyła się Thi, gwałtownie wstając i wybiegając z pokoju. Holly podreptała tuż za nią.

Obie z impetem wpadły do kuchni, zastając dwie postacie. Dagny, drobną czterdziestodwuletnią kobietę, o falowanych, złocisto-brązowych włosach. I Johna, parę lat starszego, wąsatego mężczyznę z blond czupryną i jasnymi szarymi oczami.

– Ja się nigdzie nie wyprowadzam – oznajmiła wprost Thi. – Bo niby po co? Jest tu nam przecież dobrze.

– Ty, jeśli chcesz to możesz zostać – warknął John. – Jesteś pełnoletnia, więc rób co chcesz, ale ja, matka i Holly jutro wyjeżdżamy.

– John! – wrzasnęła Dagny wściekła, jak nigdy dotąd. – Nie odzywaj się tak do niej! A ty, Thi, weź siostrę i marsz do pokoju! Nie chcę żebyście tego słuchały!

– Nigdzie się nie ruszę, dopóki nie dowiem się, o co tu chodzi. Wyprowadzka? Niby dlaczego? Chcę znać powód!

– Mam tego dość! – wtrącił się John. – Ta smarkula, na za dużo sobie pozwala!

– John! Obie mają prawo wiedzieć, o powodach twojej durnej i pochopnie podjętej decyzji.

– Nie jest durna ani pochopnie podjęta!

– A więc, jak byś ją nazwał?

– Po prostu nam powiedz... – poprosiła Thi, przerywając kłótnie.

Jej rodzice czasami zachowywali się gorzej od dzieci. John widząc, że jego mate także się uspokaja, usiadł na krześle, wzdychając ciężko. Gdy każdy zajął już miejsce, jeszcze przez dłuższą chwilę milczał, ewidentnie nie wiedząc, od czego zacząć.

– Straciłem pracę... – wyznał. Dotychczas pracował sprzedając opony. Jak sam twierdził firma, w której był zatrudniony nie była zbyt znana, ale sprzedawała jedne z lepszych opon.  – Nie mogę znaleźć żadnej innej. Po prostu musimy przeprowadzić się do miasta. Tam będzie mi łatwiej...

Thi wcale nie zdziwiło wyznanie ojca. Przeczuwała nawet, że sam się zwolnił. W domu bywał tylko na weekendy i niejednokrotnie przyznawał, że mu to nie odpowiada. Zawsze chciał też mieszkać w mieście, wśród ludzi. Nie pojmowała tego i nie akceptowała. Nigdy wcześniej nie przebywała w mieście, więc jak teraz miałaby się do tego przyzwyczaić?

– Dobrze wiesz, że miasto odpada – skomentowała od razu Dagny.

– Właśnie, że nie wiem! Nigdy mi nie wyjaśniłaś, dlaczego unikasz go jak ognia!

– Nie lubię miast i tyle.

– A ja nie lubię mieszkać praktycznie na pustkowiu. Potrzebuje watahy, a ludzie mi ją zastąpią.

– Mieliśmy watahę – przypomniała. – Przez ciebie musieliśmy odejść.

Thi powróciła wspomnieniami do małej wioski, oddalonej od jakiejkolwiek cywilizacji. Tam się urodziła i mieszkała przez siedemnaście lat swojego życia.

Zamieszkiwało tam kilkanaście rodzin. Najczęściej byli to wygnani lub po prostu omegi, którym znudziło się usługiwanie innym. Nie mieli tam alfy, który by ich finansował i w razie ataku obronił, ale nie przeszkadzało to nikomu. Czuli się wolni.

– To nawet nie była prawdziwa wataha, tylko grupa przypadkowych wilkołaków! – pożalił się John.

– A na czym innym polega wataha? – spytała Dagny, a Thi poczuła się zirytowana. Rodzice zachowywali się, jakby jej i Holly tu nie było. A były. Żywe i zdrowe w całej okazałości.

Zanim John zdążył kontynuować sprzeczkę, rozległo się uporczywe pukanie do drzwi. Wszyscy umilkli w skupieniu czekając na niespodziewane. Nie miewali gości.

Dagny jako jedyna zorientowała się w sytuacji i poszła otworzyć nieznajomemu.

– Dzień dobry – powiedziała, uchylając drzwi. W jej oczach zabłysnął strach, który starała się ukryć pod szerokim uśmiechem.

– Daniela, zamknij się i zrób mi kawę – rozkazał przybysz, zamaszystym krokiem wchodząc do kuchni.

Wielki, rosły wilkołak o ciemnych skośnych oczach i rudawych włosach klapnął na krzesło. Koszula w kratę opinała jego mięśnie, a duże stopy odziane w eleganckie, czarne buty wylądowały na stole. Na stole, na którym Thi jadała. Zmierzyła go pogardliwym wzrokiem. Jej wilczyca wyczuła, że był to beta. Bety... Thi ich nienawidziła. Uważali się o stokroć lepsi od innych. Wyniośli i zawsze nadąsani wojownicy, którzy mieli kij tak głęboko wsadzony w tyłek, że musieli mieć wielki kłopot podczas chodzenia.

– Jestem Dagny... – upomniała z potulnym uśmiechem jej matka.

– A mnie to nie obchodzi.

– Idźcie do pokoju – poinformował John obie córki.

– Jamesie, niech zostaną. Czemu by nie? – roześmiał się ukazując krzywy, pożółknięty zgryz.

Dagny podała wilkołakowi kawę, siadając na krześle obok swojego mate.

– Patricku? – zaczął John niepewnie, zwracając się do siedzącego naprzeciw mężczyzny. – Dlaczego dzisiaj przyszedłeś?

– Jak to dlaczego? – zapytał, biorąc łyk kawy. – A po co do księżyca miałbym tu przywlekać swoje dupsko? Jak myślisz Jeremy?

– Mamy jeszcze tydzień...

– Nie, nie macie, wy durne omegi! – warknął, waląc ręką o stół. – Chcę teraz dostać półtora tysiąca albo pożałujecie tego.

Thi spojrzała zaskoczona na przybysza. Jak na dom bez ogrzewania, światła i prądu to dość duża kwota. Zwłaszcza że Patrick oczekiwał comiesięcznej zapłaty. Gdy przychodził, Thi zawsze ewakuowała się z domu. Nie chciała mieć z nim styczności.

– Patricku, możemy to załatwić na spokojnie – oznajmiła łagodnie Dagny.

– Stul pysk, Danuta – fuknął w odpowiedzi Patrick, a Thi po raz piąty wyobrażała sobie, jak go zabija. Wbija pazury głęboko w gardło albo wyrywa jego serce. Nikt nie miał prawa w taki sposób odzywać się do jej matki. – Gdzie moje pieniądze, Jeremy? Chcę moje pieniądze. Rozumiesz? Nie po to zapewniłem wam ochronę, żebyście mi się teraz tak nieładnie odwdzięczali. Chcesz, żeby Heli i Tarze stała się krzywda?

– Prędzej tobie stanie się krzywda, jeśli zaraz nie opuścisz mojego domu! – wybuchła Thi, przeszywając Patricka lodowatym spojrzeniem.

– Thi! – wrzasnęła przerażona Dagny. – Patricku tak bardzo za nią przepraszam...

– Dzieci... Masz bardzo niewychowane dzieci, Dario. Ale... młode i pyskate suki bardzo mnie pociągają – powiedział, oblizując kły i kokieteryjnie uśmiechając się w stronę Thi, którą naszła fala obrzydzenia. – Ale mniejsza o to. Dajcie moje pieniądze.

– Dostaniesz je.

Patrick prychnął, po czym roześmiał się głośno.

– Nie wątpię.

– Ale w wyznaczonym do tego terminie – dodał John, co zdecydowanie nie spodobało się Patrickowi.

Zmarszczył gniewnie brwi i zacisnął wąskie usta. Niespodziewanie złapał Holly za ramię, ciskając nią o stół. Pisk przerażenia siostry, wysoki dźwięk zbijanego kubka z kawą, westchnienie przerażenia matki. To wszystko mieszało się z jednym donośnym warczeniem, jakie wydobywało się z gardła Thi.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top