VIII
Nadal czuł się winny, gdy poznał Astorię. Była uosobieniem światła — roześmianymi oczyma, ciepłym uśmiechem, zatroskanym zmarszczeniem brwi.
On był grzesznikiem. Naznaczonym każdym czynem, który popełnił; obciążony winą, do której się przyznawał; zawstydzony własnym życiem, którego pragnął się wyrzec.
Wiedział, że na nią nie zasługiwał. Nie zasługiwał na te drobne gesty życzliwości, jej delikatny dotyk i naiwną nadzieję. Bał się, że zrani ją, gdy tylko się poruszy. Mógłby to zrobić i czasami myślał, że byłoby to najlepszym wyjściem — ostrzec przed czyhającym mrokiem, lecz potem napotykał jej wzrok i zamierał.
W Astorii była eteryczność, której dotąd nie doświadczył. Poruszała się jakby kilka centymetrów nad ziemią — z wdziękiem i lekkością, przypominającymi nimfę. Obcy był jej mrok, a gniew tak rzadko gościł w sercu, że Draco zastanawiał się, czy kiedykolwiek tak naprawdę opanowała ją złość.
W pewnym momencie postanowił to skończyć. Własny ból odbierał mu wszystko, o czym niegdyś marzył i nieraz zastanawiał się, czy nie lepiej by było wyjechać. Zostać zapomnianym. Spojrzeć pewnego dnia w lustro i nie poznać samego siebie.
Nie mógł.
Jej uścisk był silniejszy.
— Ilekroć uciekasz, zawsze wracasz. A ja mam czas. Mogę czekać całą wieczność — powiedziała kiedyś, gdy kolejny raz zamierzał wyrzucić z siebie wszystko i zamknąć drzwi, i nigdy ponownie ich nie otworzyć.
Nie odszedł. Ani wtedy, ani potem.
Była jego jedynym światłem. Uosobieniem domu, którego nigdy nie miał. Głębokim wdechem złapanym łapczywie po wypłynięciu na powierzchnię. Ciepłym porankiem wypełnionym zapachem kawy i śpiewem ptaków.
Z początku był zaniepokojony i przepełniony lękiem, gdy w jego sercu zaczęła kiełkować miłość. Tak bardzo różniła się od wszystkiego, czego dotąd doświadczył, i tak bardzo obezwładniała go, że w pierwszej chwili chciał uciec.
Nagle nawet najmniejsze detale nabrały barw, a niemalże niezauważalny zapach perfum na swetrze, którego zapomniała wziąć, sprawiał, że w Draco budziła się nieokiełznana tęsknota. W pracy coraz częściej spoglądał na zegarek, by tylko jak najwcześniej wyjść i pobiec wprost w jej ramiona. Przyłapywał się na tym, że myśl o przeszłości powoli staje się obca — nadal obfitowała zmarszczonymi brwiami i chmurnym spojrzeniem, ale wydawała się dalsza. Ulatywała na wspomnienie uśmiechu Astorii i choć wracała nocą, Draco lepiej znosił jej atak.
I choć wciąż nękał go grzech — utrwalony w rysach twarzy, nieobecnych oczach i zaciśniętych w pięści dłoniach — stawał się niczym w obliczu dobroci.
A dobroć ta była bezinteresowna i szczera — a więc czysta i zdolna do czynów wielkich.
Ta dobroć go uleczyła.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top