IX
Gdy urodził się Scorpius, Draco zapłakał.
Po raz pierwszy ze szczęścia.
Godzinami potrafił wpatrywać się w drobną twarzyczkę swojego syna — przypominała mu misterne dzieło sztuki, a nieśmiałe grymasy tylko to podkreślały i uszlachetniały.
Czasami, kiedy Scorpius już zasnął, stał nad jego kołyską i ze zmarszczonymi brwiami zastanawiał się, co przyniesie los chłopcu o zadartym nosie i spokojnym śnie. Na myśl o wojnie wstrzymywał oddech — oddałby życie, by nie spotkało Scorpiusa to, co spotkało jego. Nie zasługiwał na ból. Był taki niewinny. Czysty. Kruchy.
Nie potrafił nie wspominać własnego wychowania i rozważał każdy krok, by nie upodobnić syna do siebie. Ilekroć Astoria powtarzała mu, że nie jest swoim ojcem i nigdy nim nie będzie, mimowolnie to podważał i gdyby nie jej zatroskane, przepełnione ciepłem spojrzeniem, nieuchronnie doprowadziłby się do destrukcji.
I mimo pojedynczych nieprzespanych nocy, blizn i bolesnych wspomnień, to wtedy zaczęło się jego szczęście.
Budził się ze spokojnym umysłem i zapachem Astorii obok. Wychodził na taras z kubkiem herbaty, brał kilka głębokich oddechów, a potem zabierał się za śniadanie. Sprawiało mu to przyjemność — było coś niezwykłego w powolnym krojeniu chleba i warzyw, w gotowaniu wody, a nawet w zwykłym myciu rąk. Zachwycało go, że nie musi używać magii i nikt go za to nie gani. Urzekała go ta prostota codzienności , jej wszystkie barwy, zapachy, smaki.
Dzieciństwo Scorpiusa przypominało mu album ze zdjęciami.
Scorpius na miniaturowej miotle. Wybiegający zza drzewa z szerokim uśmiechem na twarzy. W ogrodniczkach, uczepiony nogi Astorii. Cały w dżemie, z wyjątkowo zadowoloną miną i błyskiem w oczach. Drzemiący beztrosko na huśtawce. Chowający się w fałdach sukni. Pogrążony w układaniu puzzli.
Dla Dracona ten okres mógłby trwać wiecznie. Codziennie mógłby pomagać mu w sznurowaniu butów, oklejać plastrami zdarte kolana i ukradkiem dawać karmelki, mimo że pora podwieczorku jeszcze nie nadeszła. Żałował, że nie potrafi zatrzymać czasu. Scorpius rósł z każdym dniem, a w sercu jego ojca pojawiło się to słodko-gorzkie uczucie, którego miał się już nigdy nie pozbyć.
I choć nadal nie mógł spać, nękany niepokojem i lękiem, jedna rzecz wzbudzała w nim dumę i otrzeźwiała szybciej, niż cokolwiek innego.
Podarował swojemu synowi życie, którego sam nie doświadczył. Podarował mu dni namalowane jedynie w jasnych barwach, ciepło bezpiecznych ramion i spokój, potrafiący pokonać największe niepewności.
Uważał to za swoją pokutę — wątpił, czy kiedykolwiek zmyje grzech z samego siebie, lecz nie mógł dopuścić do tego, by zło splamiło dłonie Scorpiusa.
W zamian za otrzymany mrok, pragnął podarować mu najjaśniejsze ze świateł.
Czystą miłość.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top