Rozdział 9

                                                                                       RAIN

Jest po dziesiątej wieczorem, gdy opuszczamy ranczo. Tak, opuszczamy, ponieważ mój szef uparł się (zupełnie jak poprzednim razem), że mnie odprowadzi. Bo jest dżentelmenem. Zaśmiałam się pod nosem, bo fioletowe limo pod okiem trochę przeczy jego słowom, ale ostatecznie zgodziłam się i teraz idziemy nieutwardzoną drogą, a blask latarki rozprasza panujący mrok na tyle, że udaje nam się ominąć dziury i kamienie.

– Zaczynam doceniać te nocne spacery. – głos Ledgera jest głęboki, niski i rozbrzmiewa prawie nad moim uchem, co powoduje, że na moim ciele pojawia się gęsia skórka. Besztam się w myślach, bo zdecydowanie nie powinnam w ten sposób na niego reagować.

– Jest pusto, mrocznie. W każdej chwili możesz się przewrócić i złamać nogę. – dodaje szturchając mnie żartobliwie ramieniem. – To twój plan, co? Chcesz narazić swojego szefa na komplikacje.

– Mój szef nie przejmuje się takimi rzeczami. – odpowiadam odwzajemniając szturchnięcie.

– Tobą by się przejął. – mówi jakby od niechcenia.

– Pewnie dlatego, że teraz nie ma innych pracowników na karku.

Ledger śmieje się cicho.

– Taa, pewnie dlatego. – mruczy oświetlając nam drogę. – Uważaj, po twojej stronie leży rozjechana mysz.

– Biedna mysz. – stwierdzam smutno.

– Takie życie. Raz giną zwierzęta, a raz ludzie.

Niepokoję się, kiedy wymawia ostatnie słowo. Spoglądam na jego profil, a on jakby to wyczuwając odwraca głowę i mimo ciemności widzę błysk w jego oczach.

– Ledger.

– Wszystko w porządku, aniele. – Zapewnia. – Nie martw się.

Zatrzymuję się, on także. Przepełnia mnie tysiące uczuć, których nie potrafię nazwać. Mój oddech staje się płytszy, a w żołądku rośnie potężna kula. Nerwy. Z całych sił pragnę, by porzucił swój smutek, by choć na parę sekund zapomniał o rozpaczy. Rozpaczy, którą sama mu dałam. Poczucie winy atakuje mi serce. Pod powiekami gromadzą się gorące łzy gotowe aby spłynąć po moich policzkach.

– Hej, co się dzieje? – jego miękki szept jest niczym balsam na moją poranioną duszę.

– Nic, ja tylko... – urywam czując jak drży mi podbródek. – Chcę tylko żebyś był szczęśliwy, wiesz? Chcę, żebyś był świadom tego, że twoje życie jest wspaniałe i masz przed sobą wiele pięknych chwil.

– Będę szczęśliwy. Jeszcze nie wiem kiedy, ale będę.

Jego odpowiedź napełnia mnie nadzieją, która przywraca spokój.

– Poza tym. – łapie w palce zawieszkę. – Obiecałem ci coś.

– Dziękuję.

– Co prawda z początku nie miałem pojęcia o co chodzi i musiałem poprosić o wyjaśnienie wuja Google, ale kiedy już wszystko mi wytłumaczył to poczułem się... – marszczy brwi formując poziomą kreskę na czole. – Nie, nieważne. To głupie.

– Wcale nie. Czujemy różne rzeczy i żadna nie powinna być dla nas powodem do wstydu. Bo kiedy możemy coś poczuć stajemy się bardziej ludzcy. A przynajmniej tak mi się wydaje.

– Poczułem się ważny. – wypluwa słowa krzywiąc się.

– Nie ma w tym niczego głupiego.

– Skoro tak twierdzisz. – mamrocze wzruszając ramionami.

Odwraca się ode mnie i zaczyna iść. Jego tempo jest jednak zbyt szybkie, bym mogła nadążyć. Mimo to, nie każę mu zwolnić. W tym momencie nie ja jestem ważna, a walka, która trwa w jego wnętrzu. Jakby jedna strona, ta spragniona uczuć kłóciła się z drugą, twardszą i samowystarczalną. Wiem, że nie mam prawa lecz coraz częściej myślę, że Ledger był nieszczęśliwy jeszcze przed śmiercią Addie, a jej odejście sprawiło, że problemy, które go przytłaczały eksplodowały.

– Jaki jest twój ulubiony kolor? – pytam nie przejmując się tym, jak banalnie to brzmi.

– Co? – Ledger staje w miejscu i kieruje światło latarki prosto na moje stopy. – Uważaj jak chodzisz.

– Pytałam o twój ulubiony kolor. Posiadasz taki?

– Nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. A ty? Masz jakiś?

– Turkus.

– To nie jest kolor, tylko odcień.

– Co za różnica? Jest moim ulubionym. – uśmiecham się. – Szczęśliwa liczba?

No dalej, Ledger. Powiedz mi coś o sobie. Cokolwiek.

– Piętnaście. Kiedy będzie moja kolej do zadawania durnych pytań?

– Teraz.

– Masz chłopaka?

Rozdziawiam usta. Nie spodziewałam się, że skieruje naszą rozmowę na te tory.

– Nie, nie mam. – odpowiadam po dłużej chwili. – Rany, to pytanie leży po przeciwnej stronie bieguna północnego.

– Nie wspominałaś o granicach. – parska rozbawiony. – Czym się zajmujesz, kiedy nie ma cię na moim ranczu?

Znowu bierze mnie z zaskoczenia. Kompletnie nie wiem co odpowiedzieć, bo przecież nie mogę wyznać mu tego co rzeczywiście robię w swojej przyczepie kempingowej, w której nawet nie ma porządnego ogrzewania.

– A ty? – odwracam pytanie. – Czym się zajmujesz poza ranczem?

– Raczej niczym więcej. Powiedziałem ci o rodeo, a wcześniej studiowałem ekonomię biznesu pod kątem pracy na ranczu. Addie zawsze mówiła, że powinienem pójść na zarządzanie i cholera, może powinienem, bo teraz toniemy w długach i wszystko wali się łeb na szyję.

– Ale długi nie wynikają przecież z powodu twojej nieumiejętnej organizacji kasą. – przypominam mu cicho.

– Kogo to obchodzi? – w jego głosie wyczuwam tłumioną złość.

– Twoich rodziców, przyjaciół i mnie.

Ledger prycha pod nosem, sądzę, że znów zacznie maszerować przed siebie, ale on, ku mojemu zdumieniu obejmuje mnie ramieniem.

– Dobra, niech ci będzie. – mówi, a potem oboje ruszamy z miejsca.

Zrywa się porywisty wiatr, ale dzięki temu, że Ledger przygarnia mnie do siebie, nie czuję tego przejmującego chłodu. Przez chwilę zamartwiam się jak zimno będzie w przyczepie lecz zaciskając zęby postanawiam, że nawet niska temperatura mnie nie złamie. Ledger oświetla nam drogę, nawet gdy dochodzimy do pierwszych zabudowań i widzimy wątłe światło latarni ulicznych.

– Odtąd mogę pójść sama.

Mężczyzna jednak nie odpowiada, a ja czuję wzbierającą panikę. Nie może zobaczyć gdzie mieszkam, więc znów muszę wyprowadzić go na manowce. Wzdycham głęboko. Przy której ulicy skręcałam, gdy pierwszy raz tędy szliśmy?

– Jak się miewa twoja matka? – pyta wyłączając latarkę.

– Jest chora. – wymyślam na poczekaniu.

– Chora?

– Tak, wiesz...przeziębiła się.

– Potrzebujecie czegoś? – Troska w jego glosie niemal mnie rozczula.

– Nie, wszystko jest okej.

– Rain, bądź szczera i się nie krępuj. Jeśli musisz kupić matce leki albo zabrać ją do lekarza, zrobić głupie zakupy, to mów. Pomogę ci.

– Dziękuję, ale to nie jest konieczne. Naprawdę, damy sobie radę.

– Okej. – nie wydaje się przekonany i prawdę mówiąc ja też na jego miejscu bym nie była. Jednak muszę brnąć w to paskudne kłamstwo dalej. Dlatego uśmiecham się i życzę mu dobranoc, a potem ruszam szybkim marszem w kierunku zakrętu.

– Twój dom jest na prawo! – krzyczy za mną.

Cholera, od samego początku miałam przeczucie, że pomylę te cholerne zakręty. Spinam się, a na moich policzkach wykwitają dwa rumieńce, których na szczęście nie jest w stanie dostrzec.

– Dobranoc! Do jutra! – jego głos jest lekki i chyba wypełniony rozbawieniem.

Zapewne uznał, że moja pomyłka wynika z roztrzepania. Cóż, chciałabym aby tak było. Zupełnie tak jak tamtej nocy uciekam mu z pola widzenia i chowam się za jakimś murem. Czekam. Przyczajona czekam długie minuty, aż mężczyzna odejdzie. Nie rozumiem dlaczego tak uparcie tkwi w miejscu, w którym się pożegnaliśmy. To znaczy, w którym ja się pożegnałam. Uch, nie znoszę tego. Okłamywanie Ledgera niespodziewanie stało się boleśnie trudne. Kiedy już marznę na tyle, że szczękam zębami, on odwraca się na pięcie i wraca do domu. Na ranczo. Do ciepła i swojej wspaniałej rodziny. A ja? Ja odklejam się od muru i w pośpiechu ruszam w kierunku pola kampingowego. Wsuwam drżące dłonie w kieszenie obszernej kurtki, wydłużam krok słysząc za sobą jakieś śmiechy i gwizdy.

– Hej, nie uciekaj! – Rzuca ktoś próbując mnie sprowokować do interakcji.

Nic z tego. Przebieram nogami tak szybko, że omal ich nie łamię. Serce dudni mi w piersi, a nerwy sprawiają, że mam ochotę wymiotować lecz nie zwalniam. Nie mogę. Będąc już niedaleko pola zaczynam biec. Głosy cichną, co oznacza, że udało mi się zgubić to niechciane towarzystwo. Moja ulga jednak nie trwa zbyt długo. Ponieważ jak co noc sąsiedzi postanawiają obrzucać się wyzwiskami i wszczynać bójki. Szybko otwieram przyczepę i zatrzaskuję drzwi, w tym samym momencie, gdy z rozlega się trzask pękającego szkła. Zamykam wszystkie zasuwki jakie posiadam w przyczepie, kiedy odzyskuję choć trochę spokoju zajmuję się ogrzewaniem. Podłączam nagrzewnicę i wystawiam dłonie. Delikatne ciepło przyjemnie rozchodzi się po mojej skórze, ale dopiero po dwudziestu minutach jestem w stanie zdjąć kurtkę. Wyciągam z szafki puszkę spaghetti i odgrzewam ją w niewielkim, przypalonym garnku, a następnie włączam radio. Muzyka zagłusza hałas z zewnątrz i nawet pozwala mi się odrobinę zrelaksować. Nucąc pod nosem That's so true Gracie Abrams niespodziewanie dostaję powiadomienie o przychodzącej wiadomości. Wyjmuję telefon i uśmiecham się na widok tekstu.

Evie: Cześć, Nelson! Kiedy składasz rezygnację z roboty na ranczu?

Śmieję się pod nosem, uwielbiam jej poczucie humoru.

Rain: Może w przyszłym miesiącu.

Evie: Wiedziałam, że nie dasz rady.

Rain: Ta praca jest straszna. Kto wytrzymałby tyle słodyczy w jednym miejscu?

Evie: Masz na myśli starych Blackwoodów? Och tak, ich zmarszczki są urocze.

Rain: I Cole. Rany, ten dzieciak mógłby okraść bank.

Evie: Nie namawiaj go do tego.

Rain: Jestem pewna, że on już to wie.

Wysyłam wiadomość i prawie w tym samym momencie uśmiech na mojej twarzy ginie, gdy wyczuwam swąd przypalonego makaronu. Tylko nie to! Rzucam się w stronę kuchenki, wyłączam gaz i ściągam garnek z palnika, a potem z nadzieją wykładam parujące danie na talerz. Nie wygląda źle, co pewnie jest ogromną zasługą mojego refleksu. Siadam do stołu i zjadam gorący posiłek, a niedługo potem moje powieki opadają i odpływam w sen. Niestety nie trwa on wystarczająco długo, gdy włącza się alarm jestem więcej niż przekonana, że mój telefon zwariował i pozostało mi więcej niż cztery godziny snu. Niestety zegar na kuchence także wskazuje siódmą. Wstaję z kanapy, na której spędziłam noc w pozycji półsiedzącej i powoli poruszam zesztywniałą szyją, co skutkuje ostrym bólem. Sycząc ze złości próbuje rozmasować napięte mięśnie ramion i karku. Boże, dlaczego się nie położyłam? Szybko orientuję się, że nie wyłączyłam radia ani nagrzewnicy. Rachunek za prąd będzie gigantyczny! Biegam po małej przyczepce w przedziwnym pośpiechu, roztargnieniu i stresie, który pojawił się zupełnie znienacka. Jednocześnie szoruję zęby i myję twarz, a potem nakładam krem i szczotkuję włosy. Nie mam wielu kosmetyków, zaledwie dwa kremy, bezbarwny błyszczyk i podkład. Zakładam szerokie dżinsy Brody'ego i koszulę w kratę, a potem zastawiam to ze znoszonymi traperami i kurtką. Nie spoglądam na siebie w lustrze, bo inaczej nie miałabym odwagi wyjść na dwór. Jestem bardzo świadoma swojego okropnego wyglądu lecz w tym przypadku nie on jest najważniejszy. Muszę przetrwać zimę. Opłacić rachunki, zrobić zakupy. Nie wspominając o nadchodzących świętach. Lubię Boże Narodzenie, naprawdę czuję radość na widok pięknie udekorowanej choinki i błyszczących bombek. Problem jedynie w tym, że jestem samotna i biedna, a ceny potrafią trzykrotnie wzrosnąć w okresie okołoświątecznym.

Weź się w garść.

Nabieram powietrza w płuca. Wiem, że muszę być silna. Twarda jak czaszka byka w szyldzie Blackwood ranch.

Jazda, dziewczyno.

Opuszczam przyczepę i nieruchomieję widząc...rower. Jest w średnim stanie, nie jestem pewna czy w oponach ma powietrze lecz rama i siodełko wciąż nadają się do użytku. Niepewnie podchodzę bliżej i chwytam małą karteczkę, którą ktoś przymocował do kierownicy.

„ Dla ciebie od Jaxa z przyczepy numer osiem"

Mrugam kilka razy, ale napis nie znika. Ktoś dał mi rower? Nie, zaraz, to nie byle ktoś, tylko Jax. Usiłuję sobie przypomnieć numery sąsiednich przyczep, ale niestety nie daję rady. Zabieram rower i prowadząc go zamierzam odszukać numer osiem. Idę energicznym krokiem mijając rozrzucone śmieci i kawałki szkła, aż w końcu docieram do brązowej przyczepy z białą ósemką. Pukam w blaszane drzwi lecz odpowiada mi cisza. Próbuję kolejny raz i za plecami rozlega się czyiś głos.

– Pojechał do roboty. – oznajmia facet leniwie opierając się o bok swojej przyczepy.

– Och, w porządku. Dzięki.

– Jak masz na imię? Przekażę mu, że byłaś.

– Rain z przyczepy sto piętnaście.

– Dobra, zakodowane. – mówi pukając się palcem w skroń.

Pierwszy raz odkąd tu jestem czuję się...dobrze. Jax, kimkolwiek jest także mieszka w przyczepie na tym obskurnym placu. I podarował mi rower. Z jakiegoś powodu jest mi lżej na sercu. Wsiadam na rower i ciesząc się jak dziecko wyjeżdżam poza teren kampingu. Niebo dziś jest wyjątkowo ciemne, wieje też nieprzyjemny wiatr, lecz wcale się tym nie przejmuję. Uśmiecham się szeroko doceniając działające hamulce i przerzutki. Droga mija szybko i już przed ósmą jestem na ranczu. Zsiadam z roweru i prowadząc go dostrzegam przed domem dużego pick-upa, a zaraz potem roznosi się tętent końskich kopyt i zza budynku wyłania się mój szef. Zasycha mi w gardle na jego widok. Siedzi siodle pewnie i swobodnie jakby zajmował miejsce na wygodnej sofie, a nie na końskim grzbiecie. Lekko ściąga wodze, a zwierzę posłusznie zwalnia.

– Do tyłu! – Krzyczy w stronę kierowcy. – Dalej!

Pick-up grzecznie jedzie w tamtą stronę i kiedy wydaje mi się, że Ledger także tam pogalopuje, on niespodziewanie krzyżuje ze mną spojrzenie. Unosi dłoń i delikatnie przechyla kapelusz dotykając jego krawędzi.

– Jak się miewasz, kowboju?! – Podnoszę głos, by mógł mnie usłyszeć.

– Zajebiście, wracamy do gry! – odkrzykuje i zaraz potem daje znać koniu że ma biec. I biegnie.

To niesamowite jak bardzo potrafi kontrolować tak silne i majestetyczne zwierzę. Zatrzymuję się przed schodami, opieram rower o białą balustradę werandy, a następnie wiedząc, że drzwi nie są zamykane, naciskam klamkę i wchodzę do środka. Najpierw wyczuwam przepyszny zapach smażonego boczku i jajek, a potem słyszę jak Michelle nuci kołysankę. Uśmiecham się, wieszam kurtkę i podążając za jej głosem, trafiam do kuchni.

– Dzień dobry. – witam się.

– Cześć, Rain. Wyspałaś się?

Michelle zawsze zadaje mi to samo pytanie. Zupełnie jakby obawiała się, że przyjeżdżam do pracy niedospana i zmęczona.

– Tak, oczywiście. A pani?

– Bywało lepiej, Cole nie mógł usnąć. Budził się co chwila, ale to nic. Odeśpię popołudniu. Nie mogłabym pozwolić, żeby mój malutki wnuczek zalewał się łzami.

Pochodzę do siedzącej na krześle Michelle i pochylam się nad maluszkiem, którego trzyma w ramionach. Cole nie śpi. Czuje jego spojrzenie i niepewność. Wciąż nie wie czy może mi zaufać.

– Hej słodki kowboju. – szepczę muskając czubkiem palców jego pulchne policzki.

– Widziałaś co się dzieje? – Michelle łypie na mnie okiem.

– Co takiego? – pytam nie przerywając głaskać małego po kępce ciemnych włosków.

– Ledger wziął się do roboty. Wstał o czwartej trzydzieści, akurat gdy Cole się uspokoił. Pojechał do Braxtonów sprzedać te zalegające worki z kukurydzą, wypuścił bydło na łąki, a potem zamówił siano i marchew dla koni. Mąż nie mógł uwierzyć, musiał zobaczyć na własne oczy.

– To wspaniale. Jestem szczęśliwa, że wszystko powoli zaczęło się układać.

– To prawda, ja też jestem. Nawet nie wiesz jak bardzo. – uśmiecha się promienie. – Słuchaj, a może podczas opieki nad dzieckiem znalazłabyś parę minut? Pokazałabym ci swoje skarby. Mężczyźni tego nie są w stanie zrozumieć, zawsze sobie ze mnie żartują, ale myślę, że tobie się spodoba.

– Och, oczywiście. Postaram się o chwilę, dla pani, pani Michelle.

– Rewelacyjnie! Ach, jestem taka podekscytowana, nie pokazywałam tego nikomu od wieków.

– Jestem coraz mocniej zaintrygowana! – śmieję się patrząc w jej iskrzące radością orzechowe oczy.

– Nie wątpię, ale zanim zaczniemy cokolwiek, przepraszam, zanim ty, zaczniesz cokolwiek, to najpierw musisz się najeść. Zrobiłam dziś przepyszne jajka na boczku. Nałożyłabym ci, ale wnuczek ma inne plany. – chichocząc wskazuje na wtulonego w jej pierś Cole'a. – Wszystko jest na patelni, częstuj się, kochana.

– Dziękuję.

Walczę ze sobą, aby nie podbiec do patelni. Jestem niewyobrażalnie głodna, ale powstrzymuję się i wolno podchodzę do kuchenki, a potem jeszcze wolnej sięgam po talerz. Wszystko dla cholernej niepoznaki. Kiedy nakładam porcję jajek, do kuchni wpada Ledger. Jego niespodziewanie wejście sprawia, że drżą mi dłonie i prawie uginają się kolana.

– Smacznego. – Rzuca głębokim głosem i staje tuż obok mnie. Zbyt późno orientuję się, że po lewej wisi szafka z kubkami, bo gdybym wiedziała, natychmiast bym odeszła poza zasięg jego palącego wzroku.

– Wszystko w porządku, synu? – Michelle nie kryje zmartwienia.

– Taa, przyszedłem tylko się czegoś napić.

– A tata?

– Zaraz przyjdzie, wysłałem go do domu.

Odwracam się i nagle moje spojrzenie odnajduje łańcuszek z agrafką. Nieznane ciepło zakrada się wprost do mojego serca. Nie musiał tego robić, mógł zwyczajnie olać sprawę, ale nie zrobił tego. Zakłada go tak jak mi obiecał. W pewnym momencie unoszę głowę, a nasze spojrzenia kolejny raz postanawiają się ze sobą skrzyżować. Ledger uśmiecha się delikatnie, prawie niezauważenie, a potem poprawia na głowie kapelusz i znika z kuchni tak szybko jak się w niej pojawił. Cała dygoczę, mam wrażenie, że powietrze nabuzowane jest testosteronem. Siadam przy stole i spoglądam na swój pełen talerz. Kompletnie straciłam apetyt.

– To wielka radość widzieć go w pełni sił. – mówi Michelle wstając z krzesła i podchodząc do okna, gdzie wygląda za Ledgerem. – Ostatni raz był taki przed... – niespodziewanie milknie, a jej twarz wykrzywia się w grymasie bólu.

Nie wiem czy powinnam pytać co miała na myśli. Pewnie nie, lecz nie mogę zignorować ciekawości, która się we mnie budzi. Czy chodziło jej o Addie? Czy Ledger był pracowitym i twardo stąpającym po ziemi ranczerem zanim wydarzył się wypadek?

– Jedz Rain. – Michelle przekierowuje na mnie uwagę. – Zrobić ci herbatę?

– Woda wystarczy.

– Nonsens, dziewczyno. Przygotuję ci herbatę. Kto pija wodę kiedy na dworze taki ziąb?

Już mam na końcu języka, że jej syn, ale się powstrzymuję. Zdecydowanie wolę mieć Michelle po swojej stronie. Jest stanowcza choć niezwykle gościnna. Naprawdę ją lubię. Jem śniadanie, a tuż po chwili na stole ląduje kubek z gorącą herbatą. Uśmiecham się do niej w podzięce i gdy biorę ostrożnego łyka w całym domu rozbrzmiewa głośny trzask. Huk jest na tyle niespodziewany, że szybko wprawia Cole'a w płacz.

– Na litość boską, drzwi od domu to nie wrota stodoły! – buczy rozgniewana Michelle patrząc surowo na wchodzącego do kuchni męża. – Obudziłeś małego.

Zack pociąga czerwonym nosem, a następnie zdejmuje kurtkę i kapelusz. Siada ciężko na krześle obok żony i łypie wzrokiem na wystraszone dziecko.

– Nie chciałem. – odzywa się przeczesując dużą dłonią swoje siwe włosy. – To pewnie przez wiatr. Jak się masz, Rain? – pyta zmęczonym tonem.

– Dobrze, a pan?

– Cóż, jest mnóstwo pracy.

– Czyli...to w porządku? – upewniam się.

– Jeśli to nie jednorazowy zryw, to w porządku.

Dokańczam herbatę. Wstaję od stołu i wkładam naczynia do zmywarki, a potem pochylam się nad szlochającym Cole'em i czubkiem palców gładzę jego rozgrzany policzek.

– Myślę, że nasz mały kowboj potrzebuje nowej pieluszki. – oznajmiam.

– Och, doprawdy? Niczego nie wyczuwam. – Michelle ze zdumieniem patrzy to na mnie to na swojego wnuczka. – Nie będę jednak oponować, jeśli twierdzisz, że należy go przebrać, to proszę, zrób to. – uśmiecha się i podaje mi niemowlaka.

Chłopiec zaciska piąstki, gdy go przechwytuję. Przez parę sekund mam też wrażenie, że uparcie wpatruje się w moją twarz lecz nie roni więcej łez. Co prawda nie jest też w pełni spokojny, ale usilnie pracuje nad tym, by przekuć nerwy w coś przyjemniejszego. Widzę to. Dostrzegam każdą emocję, która wypełnia jego malutkie serduszko.

– Chodźmy. – szepczę i tuląc go w ramionach kieruję się na górę.

Byłam w tym pokoju już kilka razy, ale za każdym kiedy wchodzę do środka uderza mnie ten dziwny i zapewne nieumyślny chłód. Ściany są pomalowane na błękitno, a naklejone na nich chmurki wcale nie przypominają białych puchatych owieczek. To szare, zapowiadające deszcz chmurzyska, które nie powinny być stosowane jako dekoracja. Białe łóżeczko z granatowym materacem i szorstką w dotyku kołderką też nie są zbyt zachęcające. Na regałach ustawiono maskotki wyglądające jakby zostały wyjęte z nowoczesnego katalogu. Ten piękny pokój posiada wielofunkcyjnymi meblami, dwa duże okna i niebieski dywan na drewnianej podłodze, ale brakuje mu najważniejszego. Ciepła. Kładę dziecko na przewijak, którego wmontowano w komodę i nucąc pod nosem Twinkle Twinkle Lillte Star odklejam rzepy pieluszki. Chłopiec pozwala mi się przewinąć, a na koniec, gdy nadal jestem nad nim pochylona, unosi rączki i bierze w palce kosmyki moich włosów.

– Podobają ci się? – śmieję się cicho. – Jestem pewna, że któregoś dnia wyrośniesz na totalnego zawadiakę, słodki kowboju. Będziesz przystojny po swoim tacie i połamiesz serca wszystkim dziewczynom w naszym miasteczku.

Cole zaczyna gaworzyć, co uznaję jako potwierdzenie i nie mogąc się powstrzymać parskam śmiechem.

– Wiesz, że zanim tutaj trafiłam byłam w domu dziecka? To takie miejsce, gdzie przebywają dzieci bez rodziców. – szepczę dzieląc się z nim swoim sekretem. – Nigdy nie poznałam swojej mamy ani taty, nawet nie wiem jak wyglądają... czy nadal żyją. Kiedy trochę podrosłam zaczęłam się opiekować innymi dziećmi. Maluszkami, takimi jak ty. – Cmokam go w nosek. – Było ich tak wiele, tak przeraźliwie płakały z tęsknoty za prawdziwym domem. Za czułością i miłością. Czasami o nich myślę. Zastanawiam się jaki los ich spotkał gdy opuściłam placówkę. Marzę o tym, aby zostały adoptowane i były szczęśliwe.

Cole nie może oderwać rączek od moich włosów, z jakiegoś powodu jest strasznie nimi zafascynowany. Delikatnie roztwieram mu paluszki, które zawzięcie zaciskając się na kosmykach, a następnie obsypuję je drobnymi całusami.

– Dla ciebie również pragnę szczęścia, kowboju. – zapewniam go i zerkam na zegarek w kształcie niebieskiego słonia. Ostatni posiłek był dwie i pół godziny temu, co oznacza, że czas zejść na dół i przygotować mieszankę. – Czas odwiedzić bar mleczny. – uśmiecham się szeroko i biorę dziecko na ręce.

Kiedy schodzę na dół nie słychać żadnych rozmów. Kuchnia jest pusta więc zgaduję, że Michelle i Zack odpoczywają w swoim pokoju. Nie mam im tego za złe. Wręcz przeciwnie, cieszę się, że mają tę możliwość. Trzymam chłopca na biodrze i odmierzam odpowiednią porcję proszku, gdy niespodziewanie zimny wiatr wdziera się do mieszkania i owiewa moje ciało. Odwracam się, przekonana, że otworzyło się któreś z okien lecz to nie okna. Ledger stoi naprzeciwko mnie. Nie ma na sobie kurtki ani kapelusza. Zauważam, że na poczerwieniałych od mrozu dłoniach są także niewielkie pęknięcia z których sączy się krew, ale to pociemniałe oczy robią ma mnie największe wrażenie. Skupiony wzrok przesuwa się z mojej twarzy ku niemowlęciu i zostaje tam na dłuższy moment.

– Robię dla niego posiłek. – mówię wskazując na butelkę.

– Nie obchodzi mnie co dla niego robisz. – rzuca oschle.

– Co?

– Powinna była usunąć tę cholerną ciążę. – warczy wpatrując się w Cole'a.

– Przestań. – złoszczę się. – Dziecko nie jest niczemu winne.

– Nigdy nie chciałem być ojcem. Zresztą nawet nie wiem czy rzeczywiście nim jestem.

– Ledger, proszę.

– Nie wygląda jak ja. – w jego głosie oprócz frustracji i gniewu wyczuwam coś jeszcze. Żal. – Przypomina Addie, ale w żadnym stopniu nie przypomina mnie.

– Cole jest tutaj. Masz nad nim prawo do opieki. Jest twój.

– Cóż, równie dobrze może być kogokolwiek innego, prawda? Na pewno poczuje się lepiej, kiedy zniknę z jego życia.

– Kto? Ty? Całkiem możliwe, ale z pewnością nie on. – ledwie udaje mi się kontrolować swoje emocje. – Dziecko to nie cholerna krowa, Ledger. Nie możesz go sprzedać, kiedy najdzie cię taki kaprys. Jesteś jego opiekunem, osobą, w której widzi swojego obrońcę. Doceń to.

– Nie prosiłem cię o zdanie. – warczy mierząc mnie ostrym spojrzeniem.

– To tylko mały chłopiec. – próbuję wzbudzić w nim współczucie.

– Dość! – niespodziewanie unosi głos. – Jeśli myślisz, że będę wobec ciebie uległy i pozwalał ci przekraczać kolejne granice to jesteś w cholernym błędzie! Zajmij się swoją robotą, niańko.

Nie mogę uwierzyć, że naprawdę to powiedział i co więcej podniósł na mnie głos. Stoi dysząc ciężko i mierzy pełnym wrogości spojrzeniem jakbyśmy wcale nie stali się sobie bliżsi przez ostatnie dni. Jakby wszystko co dla siebie zrobiliśmy było jedynie w mojej wyobraźni. Nie wiem jak mam zareagować. Wściekły Ledger to coś, z czym jeszcze nie umiem sobie radzić. Odwracam się do niego plecami jednocześnie pocieszając zestresowane dziecko. Cole nie zasłużył na wybuch swojego ojca. Jest niewinną istotą, która nie prosiła się na świat, lecz została na niego sprowadzona. I nagle okazuje się problemem.

– Nie jesteś problemem. – szepczę mu na ucho. – Nigdy nie byłeś i nigdy nie będziesz.

– Co mu mówisz? – mężczyzna podchodzi do nas, unosi dłoń jakby chciał chwycić mnie za ramię i odwrócić ku sobie, ale ostatecznie powstrzymuje go obecność Cole'a.

– Że nie jest problemem. – odpowiadam patrząc mu prosto w płonące gniewem orzechowe oczy. – I nigdy nie będzie.

– Ktoś tu lubi wypierać prawdę, co? – ironizuje wbijając mi kolejną szpilę. – Zabierz go. Serio, jest twój. Możesz zrobić z nim co tylko, kurwa, chcesz.

– Skończyłeś już?

– Nie pyskuj, Nelson. – warczy.

Oddech więźnie mi w płucach, a pod powiekami czuję znajome szczypanie. Mimo wszystko staram się nie rozpłakać. Nie chcę pokazać mu, że ma nade mną przewagę. Bez słowa zabieram butelkę z blatu i mijam mężczyznę. Wszystko we mnie niemal kipi ze złości. Mam na końcu języka mnóstwo bardzo niecenzuralnych epitetów, którymi mogłabym go obdarzyć, ale dla dobra Cole'a nie wdaję się w dalszą sprzeczkę. Wracam na piętro i dopiero, gdy znajduję się w pokoju chłopca pozwalam sobie na odrobinę łez.

Dlaczego tak mnie potraktował? Czy przestałam się dla niego liczyć? Zapewniał mnie, że jestem jego aniołem stróżem. Czy wszystkie anioły wtrąca do piekieł?

Karmię Cole'a i układam go w łóżeczku. Nucąc kołysankę staram się wziąć w garść, ale boże, to takie trudne. Chłopiec wyrzuca rączki i wierzga nóżkami puszczając bąbelki ze śliny, która od razu ląduje na jego brodzie. Uśmiecham się przeganiając ból i muskam go palcem po nosku. Stoję pochylona nad malcem, a w mojej głowie wirują słowa Ledgera. Powiedział, że Cole wygląda jak Addie ale nie przypomina jego. Nie potrafi dostrzec siebie w oczach dziecka. Strzępki wspomnień atakują mi serce i znów jestem na szutrowej drodze z pijanym Brodym i umierającą kobietą. Jej krew brudzi mi dłonie. Słyszę jak krzyczy, jak bardzo martwi się o dziecko, które rośnie w jej łonie. A potem dociera do mnie głos Brody'ego, jego pełne szczerości wyznanie, że to właśnie w niej się zakochał. Nie we mnie. W tym przerażającym momencie wypełnionym mrokiem i śmiercią przyznaje się do romansu. Ponownie czuję niewyobrażalny żal, który rozmywa złość. Jak mogłabym żywić urazę do kobiety, która żegna się z tym światem? Do kobiety, którą sama zabiłam. Zabrałam jej tak wiele. Tak cholernie wiele.

Nagle jednak słowa Ledgera i jego wątpliwości stają się...realne. Co jeśli Cole to rzeczywiście syn Brody'ego? Co jeśli kogoś zupełnie innego? Przyglądam się zasypiającemu maleństwu i zaczynam płakać. Już nie powstrzymuję łez, nie udaję silnej. Płaczę z bezsilności i ogromnego smutku. Płaczę z poczucia winy, które miażdży mnie od środka niczym walec.

– Przepraszam, że zabiłam twoją mamusię. – szepczę. – Przepraszam, że twoje życie wygląda w ten sposób. Gdyby żyła, pewnie by wpłynęła na Ledgera. A może przedstawiłaby ci nowego tatę. Wiesz, gdy byłam z nią tamtej nocy... – pociągam nosem gładząc jego policzek. – Bardzo się bała o ciebie. Nie krzyczała z bólu, nie wymówiła żadnego imienia. Krzyczała tylko o tobie. Byłeś w jej myślach, Cole. Byłeś do ostatniego tchu.

Nagle, zupełnie nieoczekiwanie drzwi od pokoju się otwierają. Zastygam zawieszona nad chłopcem. Spięta i pogrążona w koszmarze nie odwracam głowy. Chyba za bardzo się obawiam.

– Wpadłam zobaczyć jak się trzymasz. – Michelle zamyka za sobą drzwi i podchodzi bliżej. Złoszczę się na siebie za to, że zobaczy moje łzy. – Nie przejmuj się Ledgerem. Wiem, że to co powiedział było okropne i wobec ciebie i wobec Cole'a i w żaden sposób nie chcę bronić syna, ale jeśli miałabym przyznać mu rację, to tylko do tego, że...nie wiemy czy Cole jest nasz.

– Dlaczego? – mój głos nadal drży.

– Cóż, nie mówi się źle o zmarłych, ale Addie nie była wzorem cnót. No i jej rodzice nie chcą mieć z Colem nic wspólnego. Powiedzieli nam to szpitalu, zaraz po tym jak... – kobieta patrzy na mnie ze łzami w oczach. – Rozumiesz? Nawet nie chcieli go zobaczyć.

– Dlatego to państwo zdecydowało, że przejmę opiekę?

– Gdy policja pytała kto jest ojcem, Ledger podniósł rękę. Nie wiem czy zrobił to celowo czy był tak otępiały tym wszystkim co się wydarzyło, ale to dzięki temu Cole jest z nami, a nie w...

– Domu dziecka. – dokańczam ponuro.

– Tak. – mówi cicho. – Uratował go, ale nie pokochał.

– Powinien wykonać test na ojcostwo.

– Powinien? Nie jestem tego taka pewna. Gdy zdobędzie dowód, że Cole nie jest jego, to na pewno go gdzieś odda. A przecież to nasz Cole. – ociera kciukiem kapiące łzy. – To nasza rodzina.

Nie wiem co odpowiedzieć. Żadne słowa, która wypowiem nie będą wystarczającym pocieszeniem, więc po prostu otwieram ramiona i przytulam szlochającą Michelle, która powoli uspakaja się w moich objęciach. To takie dziwne uczucie. Do tej pory jedyną kobietą, którą przytulałam była Marion. – Jesteś wspaniała Rain. – mówi odsuwając się. – Na samym początku byłam sceptycznie nastawiona, ale z każdym dniem, gdy poznaję twoje serce dostrzegam twoją wyjątkowość. Twoja mama jest na pewno bardzo z ciebie dumna. Dajesz piękne odbicie tego jak zostałaś wychowana.

– Dziękuję pani. – wzruszenie znów ściska mi gardło. – To...bardzo miłe.

– Ledger też to widzi. – Zapewnia chwytając mnie za dłoń. – Tylko kłopoty, w które wpadł przyćmiewają tę świadomość. Jest taki sam jak Zack. Twardy, władczy i kochający swoją ziemię ponad wszystko. Jednak gdy ktoś go skrzywdzi, to ucieka by wylizać rany w samotności. Jego duma nie pozwala na wołanie o pomoc. Ledger próbuje sam sobie poradzić, ale to nierówna walka, którą przegrywa tracąc cząstki swojego serca.

– Każdy walczy w nierównej walce.

Życie wymaga ofiar, Rain. Właśnie to powtarzała Marion, gdy skarżyłam się na dokuczających mi rówieśników. Nie mydliła mi oczu beztroską i nadzieją. Wręcz przeciwnie, odkąd stałam się nastolatką przygotowywała mnie na bolesne zderzenie z rzeczywistością.

– Tak, masz rację.

– I to w żaden sposób nas nie usprawiedliwia.

– Zgadzam się z tobą. – uśmiecha się smutno, prawie przez łzy.

Nie mam nic więcej do dodania, ona też. Przez parę minut obserwujemy śpiącego Cole'a, a potem obie schodzimy na dół. Myślę, że do kuchni, ale Michelle prosi mnie abym poszła z nią do pokoju dziennego, gdzie otwiera szafę i wyjmuje z niej drewniane zdobione pudełko.

– Czy nadal chciałabyś zobaczyć moje skarby?

– Pewnie.

Kobieta promienieje, widać, że cokolwiek ma w pudełku bardzo ją uszczęśliwia. Siadamy na sofie i spoglądam na nią z zachwytem.

– Co to takiego? – pytam zaintrygowana.

Michelle ostrożnie uchyla wieko i wyjmuję kilka włóczek.

– Robótki na drutach. – wyznaje trochę zmieszana. – Uwielbiam dziergać. To moja pasja.

Jestem zdumiona, ale i duma, z tego, że okazano mi tyle zaufania. Michelle pokazuje mi swoje ostatnie prace. Niebieskie skarpetki dla Cole'a i kolorowy szalik dla Zacka. A potem opowiada jak dzięki swojemu hobby wspiera potrzebujące rodziny. Mówi, że wydzierała ponad pięćdziesiąt czapek i swetrów, które następnie zostały przeznaczone na licytację, a pieniądze ze sprzedaży przekazano pogorzelcom z Dayton. Zachwyca mnie jej chęć pomocy innym i uważam, że to szalenie potrzebne w tym skostniałym materialistycznym świecie.

– Czy mogłabyś mnie tego nauczyć? – pytam ze szczerą nadzieją.

Gdybym potrafiła dziergać mogłabym zrobić sobie ciepłe skarpety, rękawiczki, a nawet koc. Nie marzłabym w przyczepie po wyłączeniu nagrzewnicy. Byłabym w stanie zaoszczędzić prąd.

– Och, Rain! Naprawdę?

– Tak, jeśli to nie problem.

– Żaden! Bardzo się cieszę. To niecodzienne. Dziewczyny w twoim wieku raczej nie interesują się drutami.

– Nie wiem jakie są dziewczyny w moim wieku.

– Cóż, na pewno nie takie jak ty. I to, moja droga jest komplement.

Śmiejemy się, a po chwili w moje dłonie wpadają drewniane druta. Michelle dzieli się ze mną swoją wiedzą na ich temat. Twierdzi, że są najlepsze, a oczka przesuwają się po nich jak po maśle. Z wielkim zapałem pokazuje mi ścieg francuski rzucając, że jest najprostszy. Wystarczy, że po nabraniu oczek wszystkie rzędy przerabiam prawymi. Chyba. Nie jestem pewna, ponieważ dawka wiedzy jest zniewalająca.

– Wyglądem ma przypominać harmonijkę. – informuje. – Pierwsze oczko zdejmij bez przerabiania, a potem, tak, potem przerabiaj oczka prawe aż do ostatniego. Nie ma w tym nic trudnego, prawda? Kolejne rzeczy robimy tak samo.

Nie idzie mi. Serio. Druty mnie nie słuchają i szybko ranię się czubkami w palce. Michelle jednak uznaje to za standardowy początek i aby mnie nie zniechęcić decyduje, że wrócimy do pracy jutro. Podzielam jej zdanie, to dobry pomysł. Chowamy wszystko do pudełka i wówczas dociera do nas płacz Cole'a.

– Ja pójdę. – oferuje kobieta.

– Ale...

– Wiem, Rain. Jesteś tu żeby nam pomóc, ale tym razem to ja do niego zajrzę.

– W porządku.

Michelle wychodzi z pokoju zostawiając mnie zupełnie samą. Siedząc rozkoszuję się miękkością sofy i ciepłem, które daje poczucie bezpieczeństwa. Zerkam w kierunku telewizora. Z chęcią bym go włączyła, bo nie pamiętam kiedy ostatni razem miałam tą możliwość. Jednak czy to na miejscu? Nie wydaje mi się, by pracownik mógł korzystać z dóbr pracodawcy. Opieram się o zagłówek i lekko przymykam powieki. W kominku wesoło trzeszczy zjadane przez ogień drewno, a za oknami świat staje się szary i taki odległy. Kremowe ściany kontrastują z ciemnymi meblami. Podoba mi się. Jest przytulnie. Przytulniej niż w przyczepie na zimnym polu. Niespodziewanie wyczuwam jak materac sofy ugina się pod jakimś nieznanym ciężarem i pośpiesznie otwieram oczy.

Obok mnie siedzi Ledger. Wygląda inaczej niż w południe. Opatrzył sobie dłonie i zmienił flanele na wełniany sweter. Spogląda w moim kierunku ale jego usta milczą.

– Twoja mama chciała zajrzeć do dziecka. – wyjaśniam obawiając się, że zaraz wytknie mi moją bezczynność. – Przepraszam, nie powinnam odpoczywać w godzinach pracy. To się nie powtórzy. – chcę się podnieść lecz Ledger szybko chwyta mnie za przegub i unieruchamia w miejscu.

– Przepraszam. – odzywa się cicho.

– Co? – Zamieram.

– Przepraszam cię, za to jak się zachowałem w kuchni. – wzdycha głęboko. – Nie powinienem był wyładowywać na tobie swojej złości. – mówi wpatrzony w swoje palce, które nadal zaciskają się wokół mojego nadgarstka.

– W porządku. – szepczę

– Wcale nie.

– Posłuchaj, ja...ja wiem z czym się mierzysz. I rozumiem, że czasami możesz mieć dość i wybuchnąć. Oboje jednak jesteśmy świadomi też, że ten gniew trudno usprawiedliwić. Zatem tak, jest w porządku. Dlaczego miałoby nie być? Co zmieni, że powiem ci o swoich uczuciach? Kim jestem, żeby cię nimi męczyć?

– Proszę, opowiedz mi o nich. – mówi przyciszonym tonem.

– To nie jest dobry pomysł, szefie.

– Ledger. Nazywaj mnie po imieniu, Rain.

– Tak nie wypada.

– Wcześniej wypadało. – przypomina przesuwając palce w kierunku moich palców. – Wiem, że spierdoliłem, ale ostrzegałem cię, że nie będzie łatwo.

– Tak. – zaciskam zęby, żeby powstrzymać łzy. – Tak, ostrzegałeś.

– Chcę wiedzieć co czułaś. – Ledger przesuwa kciukiem po wierzchu mojej dłoni. – Chcę żebyś mi o tym powiedziała.

– Dlaczego?

– Nie wiem. – delikatny uśmiech pojawia się na jego twarzy. – Nie mam pojęcia, ale to jedyna rzecz, o której dziś nieustannie myślę.

Mężczyzna siedzi tuż przy mnie. Czuję zapach jego drzewnych perfum, a gdy odwraca się w moją stronę, jego udo ociera się o moje kolano. Mam przyspieszony oddech i z jakiegoś powodu coraz gwałtowniej bije mi serce. Niespodziewanie wsuwa swoją dłoń pod moją i powoli splata swoje palce z moimi.

– Mogę wziąć cię na kolację?

– Czy swoim pracownikom też proponowałeś kolację w ramach przeprosin?

– Ani razu. – z każdą sekundą jego oczy stają się bardziej błyszczące. – To co, aniele, zgodzisz się?

– Pod jednym warunkiem.

– No?

– Po kolacji będzie deser. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top