Rozdział 8
LEDGER
Gęsty dym gryzie mnie w oczy, kiedy opieram się dłońmi o szeroką ladę. Za moimi plecami rozgrywa się zacięta gra w bilard. Stary Frank położył niemal wszystkie oszczędności, co przyciągnęło miejscowe sępy. Wygrałabym z każdym, ale jest jeden problem. Nie mam ochoty. Nasuwam kapelusz nisko na czoło i unoszę dwa palce oznajmiając barmanowi, żeby nalał mi podwójną whiskey. Mam w głowie chaos i nadzieję, że zapiję go alkoholem. Siadam na wysokim chybotliwym stołku i prawie czuję obecność Rain. Nie mogę jej rozszyfrować. Kiedy wydaje mi się, że jest krucha i bezbronna, natychmiast pokazuje pazury. Dziwię się, że nigdy wcześniej jej nie poznałem. Przygryzam zębami dolną wargę wspominając słodki zapach jej skóry. Wczoraj w stajni prawie straciłem kontrolę. Gdy otwarcie przyznała się do swojego lęku przed końmi, w moim umyśle nastąpiło krótkie spięcie. Awaria podczas, której moje usta ochoczo pocałowałyby jej kark. Przyjemne ciepło rozlewa się po moim ciele, ponieważ im więcej, o niej myślę tym bardziej twardnieje mi kutas. Poprawiam się na siedzeniu, zerkam przez ramię na kobiety w obcisłych dżinsach. Chcę przekierować swoją uwagę, ale na próżno. Wypuszczam ze świstem powietrze, odwracam się w kierunku barmana, a ten stawia przede mną szklaneczkę wypełnioną do połowy złocistym płynem. Idealnie.
– Chyba nie masz zamiaru tego wypić.
Słyszę za sobą głos Rangera i prycham pod nosem, bo mój przyjaciel ma kurewskie wyczucie czasu. Pojawia się znikąd i psuje całą zabawę.
– Owszem, mam zamiar. – odpowiadam i dla podkreślenia swoich słów wypijam alkohol, a potem odkładam pustą szklankę. – Zamówić ci?
Ranger marszczy brwi, ale ostatecznie przysiada się obok i kiwa głową. Zamawiam więc kolejną rudę.
– Jak sprawy na ranczu? – Zagaduje
– Gównianie. A twój interes?
Ranger ma firmę budowalną. Nic wielkiego, ale pozwala się utrzymać.
– To samo. Wydaje mi się, że ludzie skupiają się na nadchodzących świętach Bożego Narodzenia niż na budowie domów.
– Nic dziwnego, to już za parę tygodni. – uśmiecham się ponuro. – Addie uwielbiała święta.
– Wiele osób je lubi. – Ranger patrzy na mnie z troską. – Musisz przestać rozpaczać, bracie. To cię wykończy, a ona...obaj dobrze wiemy, że nie była tak krystaliczna jak ją przedstawiasz.
– Udam, że tego nie słyszałem. – ostrzegam go warknięciem.
– Jak wolisz. – rzuca obojętnym tonem, a następnie sięga po szklaneczkę i wychyla całą zawartość. – Po prostu wciąż się oszukujesz. Gdy Addie żyła potrafiłeś na nią narzekać, a teraz nie mogę powiedzieć o niej jednego złego słowa? Trochę to popierdolone, nie uważasz?
– Nie masz pojęcia... – cedzę rozgniewany.
Sam nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale rzeczywiście budzi się we mnie niedźwiedź gotów ryczeć i atakować każdego, kto splami honor Addie. Nawet jeśli Ranger ma rację i bywały momenty, kiedy wysłuchiwał moich żali.
– Przyznaj to.
– Nie umiem.
– Jest mi przykro, jej śmierć to straszna tragedia, ale to, że już jej tutaj nie ma, nie jest powodem, żeby ją gloryfikować. Nie była wobec ciebie fair. Zdradzała cię. Cierpiałeś.
– Wybaczyłem jej. Nie ma sensu tego wspominać.
– Jest skoro nie potrafisz się otrząsnąć z tego marazmu. Ledger, odwróć sytuacje. Pomyśl, to ty zginąłeś. Co twoim zdaniem zrobiłaby Addie?
Nie chcę odpowiadać na to pytanie. Mam wrażenie, że ktoś ściska mnie za serce jednocześnie kopiąc w brzuch. To strasznie bolesne uczucie i w pośpiechu sięgam po szklaneczkę, by czym prędzej ugasić ten cholerny pożar w trzewiach.
– Miała każdego. – ciągnie Renger. – I to by się nie zmieniło.
– Robisz z niej puszczalską dziwkę.
– Chciałbym.
Spoglądam mu w oczy. Czy naprawdę to powiedział? Zaciskam usta przypominając sobie wszystkie kłótnie z Addie. Każdą chwilę wypełnioną łzami i niezrozumieniem. Momenty, w których prawda niszczyła moje marzenia. Niezwykle trudno było mi wybaczać jej zdrady, ale robiłem to, bo wierzyłem, że miłość jest silniejsza niż pożądanie. Wierzyłem do tego stopnia, że pognałem do jubilera po pierścionek i klęknąłem przed nią z nadzieją, że wzniesiemy nowe fundamenty. Razem. Odmówiła. Powiedziała, że nie jest gotowa. Że powinienem zaczekać. Więc czekałem.
Aż nagle odeszła zabierając ze sobą moje niespełnione wizje. Moje nadzieje, szanse i życzenia. Zostawiała mnie zupełnie samego pośród krzyku i rozczarowania. Jak mam dać radę? Jak mam wziąć się w garść i zacząć kolejny raz wierzyć w lepsze jutro? Jak mam przestać rozpaczać nad tym co bezpowrotnie straciłem? Mam wrażenie, że w życiu nic tak dobrze mi nie wychodzi jak strata. Za każdym razem gdy zaczynam się przywiązywać, gdy otwieram serce dzieje się coś złego. Jakbym był jakąś pieprzoną definicją pecha. Czarnym kotem w ludzkiej skórze.
– Będzie dobrze, Ledge. – Ranger trąca mnie ramieniem. Chce dodać otuchy.
– Dlaczego?
– Co?
– Dlaczego twierdzisz, że będzie dobrze.
– Bo po burzy zawsze wchodzi słońce.
– Moje dawno zaszło, bracie.
Uśmiecham się smutno, kiedy przyjaciel milczy. No bo co miałby powiedzieć? Doskonale wie, że nie jest w stanie przelać na mnie swojego optymizmu. Sygnalizuję barmanowi, że mam pustą szklaneczkę, a ten dolewa mi whiskey.
– Nie za dużo?
– Nigdy nie jest wystarczająco. – mówię, a potem biorę sporego łyka. – Nie patrz na mnie jak moja matka, błagam cię.
– Gdzie zaparkowałeś?
– Jestem piechotą. – unoszę rękę i przez chwilę bawię się rondlem kapelusza. – Zresztą nawet gdybym chciał wziąć auto, to ta mała paskuda schowała mi kluczyki.
– Mała paskuda?
– Niańka. – wyjaśniam próbując zapanować nad uśmiechem. To głupie, że chce się uśmiechnąć ilekroć o niej wspominam.
– Och, ta młoda. Jak miała na imię? Trochę tak deszczowo, nie?
– Rain.
Ranger klaszcze w dłonie i też się uśmiecha. Więc teraz oboje siedzimy nad pustymi szklaneczkami i uśmiechamy się pod nosem jak dwaj popaprańcy.
– A więc niańka schowała ci kluczyki od wozu?
– Taa. Dowiedziała się, że mam zamiar odwiedzić bar i powiedziała, że albo pójdę na pieszo, albo nie opuszczę rancza. Za dużo sobie pozwala, ale moi rodzice są zachwyceni.
– Ma łeb na karku. Nie jestem zaskoczony, Evie zna się na ludziach.
– Mógłbym być jej wujem. – parskam nieprzyjemnie.
Wcześniej nie dbałem o naszą różnicę wieku, ale teraz zaczynam coraz więcej o niej myśleć. Wczoraj byłem o krok od pocałowania jej, tak nie zachowuje się ponad jedenaście lat starszy facet, który jest cholernym pracodawcą. Powinienem mieć więcej ogłady lecz cały szkopuł w tym, że nigdy nie byłem grzecznym chłopcem. Zanim poznałem Addie moim głównym zajęciem poza pracą na ranczu było niszczenie kobiecych majtek. Teraz to wydaje się jakimś niewyraźnym wspomnieniem, ale mimo to, nie mogę się niczego wyprzeć. Daję znać barmanowi, żeby dolał alkoholu i w tym samym czasie słyszę jak ktoś wypowiada moje nazwisko. Odwracam się na stołku i mrużę oczy próbując rozpoznać kim jest ten patykowaty facet, który najwidoczniej pragnie mojej uwagi.
– Przejeżdżałem nieopodal twojego rancza. Wygląda jakby już zostało wystawione na sprzedaż.
– Co ty powiedziałeś?! – wkurzam się i natychmiast zrywam z miejsca.
– Spokojnie, kowboju. Nie chcę wojny, a jedynie porozumienia. Wiem, że nie cierpicie się z moim synem, ale zastanów się, bo mógłbym sporo zapłacić.
– Masz dwie sekundy żeby stąd wyjść, Bennett. – warczę nie spuszczając z niego wzroku.
– A jeśli nie wyjdę, to co? – facet w czarnym kapeluszu patrzy na mnie wyzywająco.
– To wyfroteruję tobą podłogę.
Ranger stoi tuż obok, czuję jego dłoń na swoim ramieniu. Tym prostym gestem przekazuje mi, że siedzimy w tym razem.
– Nie chcesz tego, Bennett. – mówi groźnym tonem. – Potrafimy być bardzo brutalni.
– My także. – zapewnia jakiś dudniący głos i zaraz potem dwóch mężczyzn wstaje od stolika. Widziałem ich wcześniej, sączyli piwo przegryzając precle. Nie sprawiali wrażenie groźnych. Czego nie mogę powiedzieć o obecnej chwili. Nie są wyżsi ode mnie, lecz z pewnością więcej pakują. Mam wrażenie, że ich mięśnie rozsadzają materiał koszuli, w którą cudem się wbili. Mam dwie opcje. Mógłbym odpuścić i zwyczajnie zwiać lub stanąć do nierównej walki i przegrać z honorem. Spawa jest prosta, wybieram atak. Zaciskam dłonie w pięści i ruszam na Bennetta. Ten jednak osłonięty swoim bramkarzem unika mojego ciosu. W barze robi się niemałe poruszenie. Ci, którzy grali w bilard odskakują od stołu i wykrzykując niezrozumiałe słowa otaczają nas sprawiając, że czuję się jak pierdolone zwierzę w zbyt ciasnej klatce.
– Mamy przejebane, bracie. – szepce Ranger.
Śmieję się, jakbym usłyszał najlepszy żart w całym swoim życiu lecz zaraz poważnieję i wykonuję unik, gdy rozpędzona pięść osiłka mknie prosto w kierunku mojego nosa. Ranger w odwecie rzuca się na drugiego i uderza go w brzuch, a kiedy ten składa się jak scyzoryk kopniakiem posyła go na podłogę. Bennett zaciska szczękę, wygląda na nieźle wkurwionego. Zdejmuje kapelusz i podaje go staremu Frankowi. Czuję jego wzrok na sobie, wiem, że obrał mnie na swój cel. Podchodzi bliżej, robi zamach i gdy chcę uciec z pola jego pięści, ktoś chwyta mnie za ramiona. Obrywam. Bennett wyprowadza cios, a uderzenie jest tak silne, że tracę równowagę i tylko dzięki przytrzymującym mnie łapom osiłka jestem w stanie zachować pion. Pieczenie i ciepłota pod okiem sugerują, że mam rozcięta skórę z której wypływa krew. To działa na mnie jak adrenalina podana prosto w serce. Szarpię się i uderzam tyłem głowy faceta za plecami, a potem odwracam się i walę go z sierpowego w twarz. W lokalu rozbrzmiewa głuchy huk, gdy upada na podłogę tuż obok swojego kumpla. Barman jest coraz bardziej zaniepokojony, wychodzi zza lady, unosząc dłonie prosi nas, byśmy przestali.
– Nikt nie będzie kładł łap na moją ziemię! – Krzyczę rozsierdzony. – Nikt!
– Twoja ziemia zdycha! – Ryczy Bennett. – Doprowadziłeś ją do ruiny.
– Ta? To czemu ci na niej zależy, co?!
– Bo masz dostęp do wody i miejsce na wypas. Musiałbym być głupcem, gdybym chciał ją wziąć za coś innego niż naturalne korzyści.
Dyszę ciężko. Słowa Bennetta wirują mi w głowie jak gałęzie drzew w oku cyklu. Czuję jak po moich palcach spływają krople krwi.
– Moja ziemia się odrodzi. – mówię z przekonaniem w głosie. – Będzie potęgą jak dawniej! Wierzę w nią całym sercem, a, tym którzy spisali ją na straty pluję w twarz! – Patrzę prosto w oczy wściekłego Bennetta i wypluwam ślinę na czubki wypastowanych kowbojek.
– Nie macie już robotników. – rozlega się gdzieś w tłumie.
– Wrócą!
– Handlarze bydła nie chcą z wami robić interesów. – dodaje następny.
– Widzisz, Blackwood? Potężne ranczo to tylko twoja wizja. – Bennett podchodzi do mnie i niespodziewanie chwyta za kark. – Twój pradziadek przewraca się w grobie widząc jakim naiwnym marzycielem stał się jego potomek. Obracasz się w cholernej fantazji, a ona nie utrzyma twojego upadającego królestwa.
– Wal się. – syczę i wyrywam się z jego uścisku, a potem nie mogąc powstrzymać wkurwienia, robię zamach i uderzam w twarz.
W barze nastaje mroczna cisza, przerywana jedynie sapaniem Bennetta.
– Pożałujesz tego, dupku. – Cedzi chwytając się za krwawiący nos.
– Dosyć tego! Dzwonię po szeryfa! – ryczy barman wyjmując telefon z tylnej kieszeni spodni.
Ranger wyciera okrwawione dłonie w poły swojej kurtki, widzę, że najchętniej wyrwałby telefon barmanowi i kazałby mu o wszystkim zapomnieć. Mój przyjaciel nie lubi, gdy staje się głównym aktorem. Z kolei ja nawet nie umiem udawać, że się przejmuję. Zrobiłem to co uznałem za słuszne, zajebałbym każdemu, kto hańbi moją ziemię. Zerkam na tłum otaczających nas ludzi, na ich dziwne miny i mam wrażenie, że czekają na przyjazd szeryfa. Są głodni sensacji, brakuje im rozrywki, którą zapewnia włażenie buciorami w cudze życie. Nie mam zamiaru być ich pacynką, dlatego daję znać Rengerowi i obaj wychodzimy z baru. Nie zatrzymują nas, nie mają odwagi.
– Myślisz, że to prawda? – pytam gdy znajdujemy się na zewnątrz i chłodny wiatr owiewa nasze rozgrzane twarze.
– Pewnie tak, Jack nie przepada za bójkami.
– Czy to prawda, że doprowadziłem ranczo do ruiny. – warczę zatrzymując się. – Ranger, kurwa, spójrz mi w oczy i powiedz czy to jest prawda
– Posłuchaj, Bennett gówno wie. On nie musiał...
– Doprowadziłem czy nie?! – krzyczę, choć wcale tego nie chciałem.
– Tak. – odpowiada Ranger. – To ty jesteś odpowiedzialny za stan rancza, Ledger. Rzuciłeś robotę, nie przestrzegałeś terminów, olałeś...w zasadzie wszystko co tylko mogłeś.
Kipi we mnie złość. Nerwy świerzbią mi skórę, ale z całych sił powstrzymuję się przed wyładowaniem swojej agresji na przyjacielu.
– Dziękuję. – odzywam się po dłużej chwili milczenia.
– Za co?
– Że nie skłamałeś. – uśmiecham się smutno. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo tego potrzebowałem.
Ranger nie odpowiada lecz w jego spojrzeniu dostrzegam wdzięczność. Mam zamiar go objąć i poklepać po plecach, gdy niespodziewanie nadjeżdża szeryf. Koła radiowozu wtaczają się na krawężnik, a z samochodu wychodzi nikt inny jak Evie.
– Cześć. – mówimy prawie jednocześnie.
– Serio? Nie jesteście zbyt starzy na bójki w barach? – pyta mierząc nas nieprzyjemnym spojrzeniem. – Ile wypiliście?
– Trochę. – rzucam z nadzieją, że odpuści temat.
– Dużo. – Ranger mówi w tym samym czasie, co sprawia, że zmarszczka na czole Evie się pogłębia.
Wzdycham głęboko, bo wiem, że już wszystko pozamiatane.
– Do radiowozu.
– To nie my zaczęliśmy.
– Ranger, mężu, kocham cię nieskończenie, ale teraz po prostu zamilcz, dobrze?
Tłumię śmiech widząc jego minę i posłusznie wsiadam do samochodu. Nie mam zamiaru bardziej wkurwiać Evie, to świetna dziewczyna i jeszcze lepsza funkcjonariuszka. Zajmując miejsce z tyłu, spoglądam przez zakratowaną szybę żałując, że nie mam przy sobie piersiówki lub paczki papierosów. Nie palę często, właściwie to zacząłem gdy Addie przyznała się do pierwszej zdrady. Nigdy jednak nie wyjawiła imienia tamtego faceta, a ja nie naciskałem. Wolałem nie wiedzieć, gdyż w ten sposób łatwiej było mi chronić zranione serce. Prawdopodobnie byłem wtedy naiwnym jeleniem.
– Spędzimy resztę dnia w areszcie? – pytam od niechcenia.
– To nie byłaby dla ciebie nowość, co? – Ranger szturcha mnie ramieniem.
– Taa. Znam te apartamenty. Ranger?
– Hm?
– Nigdy nie robiłem testu na ojcostwo. – wyznaje otępiałym głosem. – Po prostu nigdy nie chciałem dziecka. To znaczy oboje nie chcieliśmy, to była wspólna decyzja.
– Ledger...
– Powinienem go wykonać?
– Nie wiem.
– Jeśli nie jest mój, to znaczy, że...
– Kolejny raz się puściła. – dokańcza za mnie. – Naprawdę nie wiem co ci doradzić, już tak wiele przeszedłeś. Może lepiej...nie być świadomym?
– Taa. Może tak będzie lepiej.
Naszą rozmowę, a właściwie nasze milczenie przerywa Evie. Wsiada za kierownicę i wypuszcza ze świstem powietrze z płuc. Czuję, że jest zła, dlatego nie podejmuję żadnej próby dialogu.
– Widziałam Bennetta. Wygląda koszmarnie. – pyta zerkając na nas w lusterku. – Ledger?
– Winny.
– A tamci dwaj? Zadzwoniłam po karetkę, pewnie będą zszywani.
– To był...
– Winny. – wpadam w zdanie przyjacielowi. – Wkurwił mnie więc dostał po mordzie, koniec historii. Czy coś mi za to grozi?
– Specjalne członkostwo w klubie alkoholika.
– Wolałbym areszt, jeśli już rozmawiamy o nagrodach.
– Odwiozę cię do domu. – postanawia po dłużej chwili. – I postaramy się zapomnieć o tej akcji, dobrze?
– Tak.
– Ledge, jestem poważna. Zero bójek z Bennettem, przynajmniej do końca roku. Facet może cię oskarżyć i przestanie być wesoło. Rozumiesz?
– Rozumiem, ale on zhańbił honor mojej ziemi. Musiałem mu przywalić.
– Cholerni kowboje i ich zasady. – szepcze pod nosem, a ja udaję, że nie słyszę.
Gdy dojeżdżamy do domu czuję ogarniające mnie zmęczenie i coś w rodzaju zażenowania, bo jestem więcej niż pewny, że będę musiał odbyć pogadankę z rodzicami i zapewnić ich, że wszystko jest w porządku, nawet jeśli sprawa wygląda gorzej niż kiepsko. Wygrzebuje się z radiowozu. W geście podziękowania unoszę lekko kapelusz i niechętnie wspinam się po schodach. Otwieram drzwi i jak zwykle szykuję się na głośny płacz dziecka, lecz w mieszkaniu panuje cisza. Zdejmuję kurtkę i kapelusz, mam zamiar szybko udać się do łazienki nim ktokolwiek mnie zobaczy.
– Późno wróciłeś.
Czuję dziwne ciepło, gdy dobiega mnie głos Rain. Odwracam się powoli w jej stronę i wytrzymuję szok odbijający się w jej spojrzeniu.
– O boże, jesteś ranny!
– Nie jestem.
– Kto ci to zrobił?
– Gdzie są moi rodzice?
– Ledger!
– Rain. Odpowiedz na moje pytanie.
– Dobrze, no więc...twoja mama ucięła sobie drzemkę, a tata poszedł do stajni. Powiedział, że nakarmi konie i wróci.
– Strasznie tu cicho.
– Cole usnął po posiłku.
W zasadzie to mógłby być koniec naszej konwersacji, ale z jakiegoś powodu wcale tak nie jest. Zatroskana dziewczyna robi kilka kroków w moją stronę, co niemal doszczętnie niszczy nasz dystans. Zaciskam zęby, bo nagle zdaję sobie sprawę, że nie mogę oderwać od niej swoich cholernych oczu.
– Mam coś dla ciebie. – mówi i nurkuje dłonią do kieszeni szerokich dresowych spodni, które odrzucają mnie samym wyglądem. Serce wali mi jak oszalałe, gdy wyjmuje srebrny łańcuszek z zawieszoną na nim agrafką.
– Co to jest?
– – niepewnie unosi na mnie swoje błękitne oczy.
– Obietnica? Czego?
Rain bierze drżący wdech, a potem stara się uśmiechnąć.
– Tego, że nie zrobisz sobie krzywdy.
Jestem pijany, to dlatego wzruszają mnie jej słowa. Nie ma innego wyjaśnienia na pieczenie pod powiekami ani ścisk w żołądku. Waham się czy przyjąć łańcuszek, ale ostatecznie biorę go i przyglądam się zapiętej agrafce.
– Nie zrobiłem sobie limo dla przyjemności. – mówię ważąc w dłoniach łańcuszek. – Uwikłałem się w pewną bójkę i teraz pewnie mam zakaz wchodzenia do baru Jacka.
– Było warto?
– Zawsze jest warto. – zapewniam. – Poza tym musiałabyś zobaczyć tamtych, wyglądają o wiele gorzej.
– Widzę ciebie. – odpowiada cicho i robi coś zupełnie niespodziewanego. Przytula mnie. Jej delikatne ramiona usilnie starają się objąć mnie całego w pasie, ale jestem zbyt szeroki. Wstrzymuję powietrze, a gdy przyciska policzek do mojej piersi, czuję jak mimowolnie unoszę ręce i zamykam ją w uścisku.
– Już dobrze, aniele. – szepczę, choć nie mam pojęcia dlaczego. – Już wszystko dobrze.
– Martwiłam się o ciebie odkąd wyszedłeś z domu. – przyznaje
– Musisz znaleźć sobie inne hobby.
– A jeśli ja nie chcę? – zadziera brodę i patrzy mi prosto w oczy. – Czy troska o drugiego człowieka to coś złego?
– Nie wydaje się.
– Zatem będę się o ciebie troszczyć, szefie.
Na moich ustach pojawia się lekki uśmiech, a następnie przymykam powieki i pochylam głowę tak, że zanurzam twarz w jej miękkich włosach. Czy to dobry moment by powiedzieć jej, że żadna kobieta nie obdarowała mnie takimi słowami? Czy powinienem jej powiedzieć, że oprócz rodziców, Rangera i Evie nikt nie przejmuje się mną na tyle, by poświęcać czas na troski? Czy mam jej wyznać jak cholernie samotnym się czuję?
– Dzięki za łańcuszek. – mój głos jest szorstki, ochrypły.
– Założysz go?
– Tak.
– I będziesz przestrzegał obietnicy?
– Dla ciebie się postaram.
– Wiem, że to trudne. Dlatego dziękuję, że się zgodziłeś. Tak bardzo mi przykro, Ledger, tak mocno chciałabym cię wyleczyć z tego bólu i dać nadzieję.
– Dajesz, aniele. Dajesz mi teraz wszystko, czego potrzebuję.
– Podoba mi się.
– Moje podbite oko czy bluza cuchnąca whiskey? – parskam
– To jak nazywasz mnie aniołem. Podoba mi się bardziej od kropelki, nie wspominając o ulewie.
Nie wiem czemu wzmagam uścisk i przygarniam ją mocniej do swojego ciała.
– Więc nie przestanę.
– Nie przestawaj.
Znowu się uśmiecham, a ciepło, które tak przyjemnie mnie ogarnęło przemienia się w gorąc rozpalającą moje uśpione pragnienia. Stoję tuląc do siebie dziewczynę w koszmarnie brzydkich ubraniach, które są zapewne stare i męskie, ale mimo to z jakiegoś powodu moje dłonie z łatwością wyczuwają kuszące kształty jej kruchego ciała. Z trudem przełykam ślinę, gdyby tylko się od niej odsunął, a następnie przekręcił głowę mógłbym ją pocałować. Mógłbym poczuć smak jej różowych ust. Zatracam się w tym słodkim wyobrażeniu, tak bardzo, że nieświadomie rozchylam wargi, a moje dłonie zachłannie wędrują na jej biodra. Mój boże, tak bardzo pragnę jej posmakować.
– Cole. – jej niewyraźny szept przywraca mnie do porządku. Nasłuchuję, by po zaledwie paru sekundach skrzywić się na odgłos płaczu dziecka. Jak do cholery to przewidziała? Odsuwam się i niechętnie wypuszczam ją z objęć, na co posyła mi smutny uśmiech. Zupełnie jakby też nie chciała się oddalać. A może to tylko moje urojenia?
– Pójdę do niego.
– Ja wezmę prysznic. – oznajmiam czując się jak idiota. Po co jej to mówię? Co się ze mną dzieje?
– To do zobaczenia.
Kiwam głową, bo nagle zasycha mi w ustach. Do zobaczenia. Zabrzmiało to tak jakbyśmy mieli się spotkać w mojej cholernej sypialni po tym jak się wykąpię. Co z pewnością nie było jej intencją. Zerkam na nią przeciągle próbując odgadnąć czy jest dziewicą czy temat seksu w ogóle nie jest tabu.
– Dlaczego tak na mnie patrzysz?
– A nie mogę?
– Trochę mnie to onieśmiela, szefie.
Dziewica. Na pewno jest dziewicą.
– Jesteś ładna to patrzę. Nie powinnaś być onieśmielona.
– Yy...dobrze, to ja...idę.
Mija mnie w pośpiechu. Mam wrażenie, że otwarty flirt pozbawia ją odwagi, co sprawia, że moja pyskata niańka przeistacza się w zawstydzoną anielicę. Uśmiecham się szeroko, bo za cholerę nie wiem, które z tych dwóch wcieleń podoba mi się bardziej. Odwracam się i rozbawieniem gapię jak ucieka na schody. A potem, gdy całkowicie znika mi z pola widzenia kieruję się do łazienki. Już ledwo po zamknięciu drzwi zrzucam z siebie przesiąkniętą alkoholem i papierosami bluzę. Podchodzę do lustra, sprawdzam jak mocno oberwałem i mimo, że limo nie jest szczególnie bolesne, to wygląda w najlepszym przypadku-słabo. Przesuwam wzrokiem po zaczerwienionej żuchwie i dziwię się dostrzegając kilka zadrapań na obojczyku. Z głębokim westchnieniem odsuwam się od zlewu, o którego krawędź się opierałem i zdejmując dżinsy wchodzę do przeszklonej kabiny prysznicowej. W domu są dwie łazienki i jeśli mam być szczery częściej korzystam z tej na piętrze. Jest większa i co najważniejsze posiada wannę. Nie mógłbym jednak tam pójść wiedząc, że dwa pokoje obok znajduje się Rain. Sam dźwięk jej imienia w mojej głowie powoduje silą ekscytację. Z lekką dezaprobatą spoglądam na twardniejącego kutasa i przygryzam dolną wargę. Stoję na rozdrożu. Moje ciało potrzebuje seksu i pewnie nie ma w tym nic dziwnego, skoro ostatni raz byłem w kobicie ponad pół roku temu. Zaciskam zęby, gdy uświadamiam sobie, że pomimo wielu pokus, wciąż pozostaje wierny Addie. Odchylam głowę, pozwalam by ciepła woda zalewała mi twarz. Znalazłem się w jakimś pochrzanionym punkcie i naprawdę nie wiem co mam robić. Woda kojąco spływa po moich napiętych mięśniach, staram się regulować oddech lecz nie mogę uspokoić fiuta. Walcząc z tym co powinienem, a tym czego pragnę powoli przesuwam palcami po nabrzmiałej główce. Mój dotyk jest bardzo delikatny, ledwie wyczuwalny ale to po tak dłużej przerwie wystarcza bym zaczął drżeć. Staję w szerokim rozkroku i decyduję się na jedno, wolne pociągnięcie. Nic więcej. Zaciskam dłonie na grubym członku i powoli przesuwam w górę.
– Kurwa. – szepcę, a krople wody wpadają mi do otwartych ust. Mam wrażenie, że w moim podbrzuszu zagnieździła się potężna kula ognia, a ja sam płonę jak pierdolona pochodnia. Nie umiem zapanować nad jękiem, który wydostaje się z mojego gardła zupełnie nie proszenie. Z wielkim trudem odrywam dłoń, a następnie formuję ją w pięść i uderzam o ściankę kabiny. To jednak nic nie daje i popychany desperacją sięgam po słuchawkę prysznicową. Przełączam wodę z ciepłej na niemal lodowatą i nastawiam strumień prosto na swoje sterczące prącie. Pierwsze szarpnięcie dreszczy jest tak gwałtowne, że nie mogę oddychać ale każde kolejne daje mi tak potrzebne ukojenie. Nie wiem ile czasu spędzam pod prysznicem lecz kiedy z niego wychodzę moje nogi są jak z ołowiu. Ściągam z wieszaka dwa ręczniki. Jednym osuszam ciało, a drugi przewiązuje nisko na biodrach. Wklepuje matki krem pod oczy z nadzieją, że siniaki nie będą aż tak widoczne, a następnie próbuję poskromić włosy, które jak zwykle żyją własnym życiem. Są trochę za długie, dlatego nie dają się ułożyć lecz jakoś do tej pory nie miałem czasu iść do barbera.
Może pod koniec tygodnia.
Wychodzę z łazienki i jak oparzony biegnę po schodach, żeby jak najszybciej znaleźć się w swojej sypialni. Mam szczęście, bo Rain nadal jest z dzieckiem. Wpadam jak huragan do pokoju i wkładam bokserki zanim nawiedzi mnie ponowna chęć na zwalenie konia, a potem zakładam stare, błękitne dżinsy, koszulkę z długim rękawem i flanelową koszulę. W zasadzie mógłbym już opuścić sypialnię ale nagle przypominam sobie o łańcuszku z agrafką. Czy to jakiś symbol? Kto, u licha, daje komuś cholerną agrafkę? Siadam do biurka i podnoszę klapę laptopa. Nie muszę długo szukać. Po wpisaniu w wyszukiwarkę hasła: łańcuszek + agrafka wyskakuje mi milion wyników. I niestety wszystkie są takie same. Wszystkie dotyczą osób, które już próbowały bądź zamierzają targnąć się na własne życie. Czuję jak chłód przenika mnie na wskroś.
„Codzienne noszenie agrafki jest swojego rodzaju obietnicą. Osoby te podejmują walkę z własnymi demonami decydując się, że nie popełnią samobójstwa, nie doprowadzą do samookaleczeń lub nie podejmą żadnej próby, która skutkowałaby utratą zdrowia"
Zamieram. Moje serce spowalnia, a zaraz potem przyspiesza. Wali w piersi jak szalone, kiedy wspominam słowa Rain.
To...obietnica. Że nie zrobisz sobie krzywdy.
Powiedziała, patrząc na mnie swoimi błękitnymi oczami. Wtedy wzruszył mnie sam pomysł, ale teraz ocieram kciukiem samotną łzę, bo wszystko przemyślała. Doskonale wiedziała. Byłem w jej myślach przez cały ten cholerny czas. Wstaję i biegnę do łazienki, gdzie zostawiłem łańcuszek. Zakładam go na szyję czując przedziwny spokój, a następnie wciskam na głowę kapelusz i wychodzę na zewnątrz. Do pracy.
Mam wyrzuty sumienia, że ojciec odwala całą masę ciężkiej roboty. Nie tak powinna wyglądać jego starość. Zaciągam się powietrzem wypełnionym chłodem i wilgocią. Niebo wygląda tak jakby zaraz miał spaść śnieg, co znowu przypomina mi o zbliżających się świętach. Nie jestem na nie gotów. Kieruje swoje kroki w stronę stajni, skąd dobiega rżenie koni. Jestem już blisko, prawie przekraczam jej próg, gdy dostrzegam ojca. Jego drżące ręce z trudem unoszą wiadro wypełnione wodą, zgięty kręgosłup protestuje silnym bólem ale nie przerywa pracy. Wręcz przeciwnie. Nie poddaje się.
I ja też tego nie zrobię. Będę walczył.
– Cześć, tato. – odzywam się wchodząc do środka. – Zaczekaj, pomogę ci.
– Ach, już kończę. – sapnie wchodząc do jednego z boksów. – Zauważyłem, że dach przecieka, musiałbyś się tym zająć.
– Gdzie?
– W siodlarni. Nie jest to duża dziura, ale wiesz... lepiej być czujnym. Wymiana całego dachu będzie niewiarygodnie kosztowna.
– Naprawię to. – zapewniam. – Słuchaj, a może już wrócisz do domu? Mama pewnie wolałaby cię mieć obok, a nie tutaj.
– Synu, właśnie na tym polegają obowiązki.
Bez wahania wchodzę do boksu, pomagam ojcu dolewać wody, a potem chwytam go za łokieć i powoli wyprowadzam ze stajni.
– To są moje obowiązki. Spieprzyłem więc pozwól mi odpracować błędy. Wracaj do domu, tato.
Ojciec zatrzymuje się w połowie kroku i staje naprzeciwko mnie. W jego ciemnych oczach widzę podziw ale i zrozumienie.
– Nie możesz tak mówić. Niczego nie spieprzyłeś.
– Oboje wiemy, że to nie prawda. Zrujnowałem ranczo.
– Upadłeś, bo jesteś wrażliwym człowiekiem, który musiał zmierzyć się z ogromną stratą. To nie jest powód do biczowania się. Może mogłeś niektóre sprawy wykonać inaczej, może mogłeś czemuś zapobiec, ale tylko tyle. Tylko może. Więc nie zadręczaj się, synu. Nie ma powodu.
– Jest. Mamy długi.
– A kto ich nie ma? Ledger, takie czasy. – uśmiecha się dobrotliwie. – Wierzę w ciebie, jesteś fantastycznym kowbojem i zarządcą. Wyjdziemy na prostą, ale pod warunkiem, że twoją motywacją nie będzie udręka, a pragnienie.
Milczę, bo słowa ojca uderzają mnie w samo serce.
– A to... – dodaje wskazując palcem na miejsce tuż pod swoim okiem. – To nie było potrzebne.
– Mylisz się. Rozmawiałem z Bennettem i...
– I dałeś mu się sprowokować. Nie znamy go od dziś, wiemy, że od zawsze zależy mu na pieniądzach. Leder, głupiego nie przekonasz do swoich racji, a mądrego nie musisz.
– Wciąż niczego nie żałuję. – odpowiadam, na co ojciec wybucha śmiechem.
Patrzę jak wspina się po schodach na werandę i kiedy znika w domu, odwracam się i wracam do stajni, gdzie na mój widok konie znowu zaczynają rżeć. Uśmiecham się do zwierząt, chwytam za stojącą przy ścianie miotłę i zmiatam betonową podłogę, która ginie pod rozrzuconym sianem. A potem wchodzę do siodlarni. Unoszę głowę i wbijam wzrok w sufit, a dokładnie w miejsce, gdzie powstał niewielki prześwit i do środka wdziera się chłodne powietrze. Bez zastanowienia biorę drabinę oraz skrzynkę z narzędziami i wychodzę na zewnątrz. Tam rozkładam drabinę i wspinam się po szczeblach na dach stajni. Zachowując ostrożność przyglądam się uszkodzeniu i czyszczę powierzchnię z nadmiaru pyłu, kurzu i resztek po starym silikonie. Nie jestem budowlańcem, ale przebywanie na ranczu nauczyło mnie kilku potrzebnych umiejętności. Nigdy nie wiesz, czy północy wiatr zerwie ci dachu, lub czy siatka ogrodzeniowa nie zostanie doszczętnie rozwalona przez rozemocjonowanego byka. Nie masz pewności czy drewniane bale wytrzymają nadchodzący sezon. Ranczo wymaga ciągłych napraw, usprawnień. Jest pieprzoną skarbonką pożerającą kasę. Otwieram szynkę z narzędziami i wyjmuje na pół zużytą puszkę z powłoką lateksową. Zaczynam pędzlem rozprowadzać substancję po dachu, kiedy nagle wyczuwam na sobie czyjś wzrok. Odrywam się od pracy i odwracam za siebie, a wtedy zauważam w oknie machającą do mnie Rain.
Powinienem ją zignorować i wrócić do naprawy dachu, ale zamiast tego skupiam na niej całą uwagę.
I szczerzę zęby jak jakiś popapraniec.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top