Rozdział 6 (część pierwsza)

Dziękuję, że wbiliście dwa tysiące wyświetleń. Nie macie pojęcia ILE to dla mnie znaczy. Czytam Wasze komentarze, nierzadko z szerokim uśmiechem i nie mogę uwierzyć, że są tutaj osoby, które CHCĄ poznawać moje historię. Które mi kibicują. Wszystko co robicie przekłada się na zasięg, który jest w stanie wypchnąć książkę daleko. 

Każde wasze kliknięcie, to dla mnie znak, że jesteście TUTAJ ZE MNĄ. 


                                                                                         RAIN

Chłód wdziera mi się w kości, a wiatr szarpie obszerną kurtką, co sprawia, że moje ciało dygocze i nawet gdy wyczuwam spojrzenie Ledgera, nie może przestać. Nie wiem dlaczego uparł się, aby mnie odprowadzić. Gdy zaproponował to za pierwszym razem, uznałam, że żartuje.

Mój błąd.

Przez długi czas szliśmy w zupełnej ciszy, ale teraz, gdy w reszcie na horyzoncie pojawia się widok pustej ulicy i innych zabudowań wiem, że muszę się odezwać. Nie może dalej ze mną pójść, bo za chwilę zrozumie, że wcale nie zmierzamy w stronę tych wszystkich jednorodzinnych domów z płaskim dachem i powiewającymi amerykańskimi flagami. Jeśli w porę się nie opamiętam i nie wyznaczę granicy, to dojdziemy do przebrzydłego ogrodzenia, za którym rozciąga się mizerne pole dla przyczep kampingowych. I wtedy zda sobie sprawę z tego, że zatrudnił kogoś ze społecznego marginesu. Jego spojrzenie się zmieni. Będzie pełne odrazy i stracę pracę. Pracę, której jeszcze tak naprawdę nie zaczęłam. Boże, nie mogę na to pozwolić. Od chwili, gdy postanowiłam wrócić los nieustannie mnie doświadcza. Postawia na mojej drodze różne sytuacje, w których muszę zachować zimną krew bądź wykazać się empatią. Czyli wszystkim tym, czego zabrakło mi tamtego wieczora. Wszystko to, o czym zapomniałam, gdy Brody kazał mi przyspieszyć i zjechałam na pobocze. Od tamtego momentu nie odważyłam się poprowadzić samochodu, a gdy nastała konieczność opuszczenia miasteczka wybłagałam o pomoc starego Owena. Zapakowaliśmy moje graty na pakę jego forda i o wschodzie słońca wyruszyliśmy w długą, niechcianą podróż do Dayton. Nie pytał mnie dlaczego wyjeżdżam, milczeliśmy całą drogę, a kiedy w końcu przemówił powiedział „Prędzej czy później tam wrócisz i nie będziesz miała siły na ucieczkę" i wtedy zrozumiałam, że on wiedział. Wiedział o wszystkim co stało się na tamtej szutrowej drodze. Rany, mam ochotę się uśmiechnąć i pogratulować Owenowi, ale moje usta są wygięte w permanentnym grymasie.

– Powiesz mi wreszcie?

– Niby co?

– Gdzie mieszkasz.

Nie rozumiem dlaczego nie może odpuścić tego tematu. Nie lubię kłamać, lecz przy nim nie mam innego wyjścia. Muszę to robić, żeby... dał mi szansę.

– Niedaleko.

– To nazwa ulicy?

– Nie, to...posłuchaj, dalej już pójdę sama, okej? Mieszkam zaledwie parę przecznic dalej, nie ma sensu, żebyś szedł tam ze mną.

– Możesz nie wierzyć, ale wychowano mnie w bardzo staroświecki sposób i muszę odprowadzić cię pod same drzwi, bo inaczej ucierpi na tym moja duma.

– Ledger.

– To nie ma nic wspólnego z tobą.

– Jesteś strasznie uparty.

– Świetnie, że to dostrzegłaś. A teraz prowadź, bo robi się coraz chłodniej.

– Moja mama będzie podejrzliwa.

– Jest późno, może już śpi.

– Nie, ona...ona zawsze na mnie czeka. I naprawdę nie chcę żebyś mnie odprowadzał pod same drzwi.

– Nie przesadzasz? Twoja mama na pewno wie, że...

– Proszę, Ledger.

Dlaczego nikt nie uprzedził mnie, że stawianie granicy komuś takiemu jak mój szef jest niemal niewykonalne? Nie pamiętam kiedy ostatni raz tak bardzo się natrudziłam, żeby wyperswadować pomysł z czyjejś głowy. Biorę drżący oddech, bo ta cała stanowczość kosztuje mnie znacznie więcej niż powinna.

– W porządku. – patrzy na mnie z dziwną uległością. – Będzie jak zechcesz.

Niespodziewanie wykonuje krok w przód, a potem kolejny i znajduje się tuż przy mnie. Jak na zwolnionym filmie obserwuję jak unosi dłoń. Jego palce ujmują fragment szala, który sekundę temu został porwany przez ostry podmuch wiatru i delikatnie otula nim moją szyję.

– Dobranoc, Rain.

Ten nieoczekiwanie czuły gest wprawia mnie w zakłopotanie. Unikam jego spojrzenia, a moje policzki pokrywają się czerwienią, której nie zobaczy przez panujący mrok. Przez ułamek sekundy chłonę jednak jego bliskość i pozwalam sobie na poczucie bezpieczeństwa, bo mój szef jest potężnym mężczyzną, który mógłby stać się moim schronieniem. Słodko-gorzkie emocje zalewają mi serce. Gdyby tylko wiedział, że to ja jestem powodem jego upadku. Gdyby tylko wiedział, że dłonie, które dziś dotykały jego syna, były zanurzone w krwi jego ukochanej. Bolesna rzeczywistość odbiera mi dech. Tak bardzo nie chcę, ale w pewnym momencie zadzieram podbródek i moje oczy odnajdują jego. Jest mi wstyd. Czuję strach i smutek, które popychają mnie w jego ramiona. Spodziewam się, że zachowa dystans. Może nawet zwróci uwagę, ale on podobnie jak za pierwszym razem przygarnia mnie do swojej piersi i zamyka w uścisku. To nie ma sensu, nie jest rozsądne lecz właśnie teraz, robiąc to co wydaje się tak bardzo nie na miejscu czuję jak przyjemne ciepło wypełnia mnie całą.

– Nie mów nikomu o tym, że jesteś... – urywa nieco zakłopotany.

– Twoim aniołem stróżem? – podsuwam

– Tak, nie martwmy ich. Nie zasłużyli a to, żeby budzić się i kłaść spać z bólem w sercu. Za dużo złego już ich przeze mnie spotkało.

– Ty też na to nie zasłużyłeś.

– Tego nie wiesz. – zauważam mroczny błysk w jego oku, który powinien mnie zaalarmować, ale tak się nie dzieje.

– Wiem. – zapewniam stanowczo. Prawdopodobnie Ledger mi nie uwierzy, bo kimże jestem, aby mówić takie rzeczy. Znamy się zaledwie kilka dni lecz z jakiegoś powodu jestem przekonana, że mężczyzna nie zrobiłby nic co mogłoby skutkować takim nastawieniem. Bo gdyby było inaczej nie przyjąłby pomocy od Evie i nie zatrudniłby mnie na swoim ranczu. Nie przejmowałby się długami ani nie odprowadzałby mnie w środku nocy tylko dlatego, że jest dżentelmenem. Tacy ludzie nie są źli. Są zagubieni. Patrzą w lustro pod nieodpowiednim kątem i przyjmują ten zniekształcony obraz jako prawdę.

– Nie masz pojęcia. – stwierdza dobrotliwie. – Jestem słaby. Spotkałaś mnie w najgorszym okresie mojego życia, ale nawet to nie jest w stanie wytępić sukinkota, który we mnie siedzi. Może myślisz, że Evie jest niesamowita, bo załatwiła ci pracę. Ja jednak uważam, że miała gdzieś ciebie i twoje dobro. Jestem draniem. Nie widzisz tego teraz, nie zobaczysz jutro, lecz wkrótce się przekonasz.

– To ostrzeżenie?

Ledger nie odpowiada. Przez dłuższą chwilę przygląda się mojej twarzy, a potem uśmiecha.

– Może. – rzuca tajemniczo. – Potraktujesz to poważnie, kropelko?

– Kropelko? – pytam zdziwiona.

– Brzmi lepiej niż deszcz. – mówi jednocześnie wzruszając ramionami.

– Nie lubisz mojego imienia?

– Nie powiedziałem, że go nie lubię. Powiedziałem tylko, że kropelka brzmi lepiej.

Nie wiem jak mam potraktować jego słowa. Czy ze mnie kpi? Mrużę oczy jakbym chciała go prześwietlić, ale niestety nie jestem w stanie. Ledger jest wciąż dla mnie zbyt wielką zagadką, by móc choć trochę domyśleć się jego zamiarów.

– Pójdę już. – oznajmiam.

– Powinnaś. – przytakuje lecz nie oddala się. Właściwie nie robi nic, co sugerowałoby, że się rozchodzimy. I muszę przyznać, że to dziwnie łechta moje ego. Zupełnie tak jakby cenił sobie czas, który ze mną spędza. Jakbym była ważna. Tylko czy to nie przesada? Nie można przecież być ważnym dla kogoś, kogo zna się zaledwie parę dni, prawda?

– Więc idę.

– Dobranoc.

– Dobranoc, Ledger.

– Pozdrów ode mnie swoją matkę.

– Nie będzie tym zachwycona.

– Nie obchodzi mnie to. – rozciąga usta w szerokim uśmiechu. Przysięgam, że zrobił to po raz pierwszy, bo w przeciwnym razie na pewno zapamiętałabym ten widok. Jego oczy zdają się błyszczeć mimo otaczającego nas mroku. W jego uśmiechu odnajduję radość, trochę przekory i swobodę. Jest pełen jakiegoś nieznanego ciepła, które nagle wysysa powietrze z moich płuc.

– Rób to częściej. – mówię nie zdając sobie sprawy z tego, że właśnie wyraziłam swoje życzenie na głos.

– Co takiego?

Dygoczę. Nie wiem czy powodem jest chłód czy może zawstydzenie.

– Uśmiechaj się. – szepczę zapędzona w kozi róg.

– Kiedyś to robiłem. Zresztą zdaje się, że miałaś już iść? Jest naprawdę bardzo późno.

Kiedyś. Tym krótkim słowem przywołuje cały mój ból. I swój.

– Tak, powinna. Do zobaczenia.

– Do jutra.

Odchodzę, ale to wcale nie jest takie łatwe. Nie wiem dlaczego, jednak mam poczucie, że Ledger stał mi się wyjątkowo bliski. Bliższy niż jeszcze parę dni temu. Czy to z powodu jego zmagań o lepsze jutro? A może chodzi o uroczego, malutkiego chłopca, który jest jego synem? Idę szybkim krokiem, a kiedy docieram do przejścia dla pieszych dyskretnie zerkam za siebie.

Jest tam. Tkwi w tym samy miejscu i ma ręce w kieszeni. Znowu krzyżujemy spojrzenie i przeszywa mnie gwałtowny dreszcz, bo jeszcze nikomu nie zależało, abym bezpiecznie wróciła do domu. Jeszcze nikt nie czekał aż zniknę za horyzontem. Jeszcze nikt nigdy nie poświęcił mi tyle czasu na mnie ile ten mężczyzna.

– Zmiataj stąd! – krzyczy i choć w jego głosie wyczuwam stanowczość, to jestem niemal pewna, że się uśmiecha. Przyjemne uczucie otula mnie niczym miękki koc. Pamiętam jak piękny był jego uśmiech i kiedy pojawia się on w mojej głowie niemal natychmiast wilgotnieją mi dłonie. Stresuję się i jednocześnie jestem podekscytowana, a to bardzo zła kombinacja. Dopuszczam do głosu rozsądek i nie odwracam się już drugi raz. Z premedytacją idę w głąb osiedla pełnego wspaniałych domów z ogrodami i chowam się za jednym z wysokich ogrodzeń. Czekam. Wsuwam dłonie głęboko w kieszenie obszernej kurtki i pozwalam minutom płynąć. A gdy wreszcie decyduję się, by odejść niespodziewanie z posesji wybiega zaalarmowany mężczyzna w kraciastej piżamie. Patrzę jak biegnie w moją stronę wykrzykując niecenzuralne słowa.

– Czego tu chcesz?! Wynocha! Bo spuszczę psy!

– Ja...ja tylko odpoczywałam.

– Wynocha stąd! Żebraczka, nieudacznica! Honoru nie masz?!

– Nie chciałam wchodzić, ja...

– Nie chciałaś, no pewnie! Już ja was wszystkie znam! Mało razy ty i twoja zgraja dokonywała tu kradzieży?! Mydlicie oczy, a potem nagle okazuje się, że połowy sprzętów nie ma w mieszkaniu! Wynocha wywłoko!

Jego wściekłość jest tak potężna, prawie namacalna. Ze strachu kulę się w sobie i czym prędzej uciekam. Biegnę przed siebie i choć pochodzę z tego miasteczka i znam wszystkie ulice, to nagle, z powodu silnego stresu zaczynam się gubić. Który zakręt wybrać? Gdzie znajduje się pole kampingowe? Wystraszona biegam od ulicy do ulicy, a łzy na moim policzku stają się zaschłą skorupką przypominającą o bólu i niepewności. I wtedy jeszcze mocniej uświadamiam sobie jak paskudne jest moje życie i co zrobiłam, że na to wszystko zasłużyłam. Mięśnie nóg palą żywym ogniem, kiedy w popłochu pokonuję kolejne metry. W oddali niesie się szczekanie psów i muczenie krów, ale ja nie zwracam na nie najmniejszej uwagi. Biegnę w nieznanym kierunku z nadzieją, że to pomoże mi wyrzucić z głowy przerażający obraz zakrwawionych dłoni Brody'ego.

Nie chciałem. Boże, nie chciałem.

W wyobraźni słyszę jego drżący głos. I swoje dudniące serce.

Otwórz oczy! Spójrz na mnie! Rain, zrób coś!

Nie robię nic. Nie jestem w stanie. Pamiętam bezradność i zapach krwi, który spowił całą drogę. Pamiętam nasze ciężkie oddechy i próbę oszukania przeznaczenia, gdy Brody krzycząc wmawiał sobie, że to nieprawda. Tak bardzo chciałam w to wierzyć, tak bardzo, że miałam wrażenia iż śnię najgorszy koszmar, a gdy nastanie poranek obudzę się w swoim łóżku.

Ona się nie rusza. Kurwa, ona się nie rusza. Co mam zrobić? Rain! Proszę, wymyśl coś! Ona...

Nie wiem dlaczego Brody tak bardzo chciał, żebym przyspieszyła na drodze, która wydawała się pusta, ani dlaczego wkurzył się, kiedy rozpoznał kobietę idącą poboczem. Aż do chwili, w której jej drobne ciało przetoczyło się przez maskę auta, nie miałam pojęcia, że ją zna. Ale potem, kiedy trysnęła krew nic już nie było ważne. Ścigana przez demony przeszłości tracę kontakt z rzeczywistością. Moje nogi nie zwalniają i właśnie w tym momencie oślepiają mnie światła reflektorów. Białe, wgryzające się w czaszkę światło powoduje, że nagle zdaję sobie sprawę, że znajduję się na środku jakiejś drogi. Serce omal wyrywa się z mojej piersi, która faluje niczym wzburzony ocean. Kierowca wciska klakson, a następnie mija mnie zapewne przeklinając w swoich myślach. Schodzę z ulicy. Drżę, a kolana niemal same uginają się pod moim ciężarem. Aż niespodziewanie w moich uszach pojawia się głos Ledgera.

Jesteś moim aniołem stróżem, Rain?

Unoszę głowę. Wbijam oczy w czerń nieba, na którym nie ma gwiazd i zaciskając zęby kolejny raz składam sobie przysięgę. Smutną obietnicę, by ci, których moje nieprzemyślane decyzje doprowadziły do ruiny nauczyli się znowu uśmiechać. To nie jest próba oczyszczenia. To pokuta, którą zrobię angażując całe swoje serce. Dlatego muszę być silna. Muszę znaleźć odwagę i podążać w stronę wyznaczonego celu, nawet jeśli ten oznacza nieustającą walkę.

– Jestem twoim aniołem, Ledger. – szepczę w ciemność. – Uratuję cię.

Do pola z przyczepami docieram prawie nad ranem, ale nie czuję zmęczenia. Raczej obawę, że jednak nie spodobam się rodzicom Ledgera i nie pozwolą mi opiekować się ich wnukiem. Tak bardzo chciałabym ich do siebie przekonać, ale brakuje mi pomysłów i możliwości. Nie stać mnie na porządne ubrania ani zabawki, którymi mogłabym obdarować maleństwo. Szlag, nie mogę nawet pozwolić sobie na kupno cholernej paczki kawy. Wszystko co posiadam, to ta rozpadająca się puszka. Siadam na wytartej kanapie, która wraz ze składanym stołem tworzą cały mój pokój dzienny wraz z jadalnią i powolnymi ruchami masuje skronie, a kiedy ból nieco ustępuję wstaję i zaszywam się w mikroskopijnej łazience, gdzie szoruję zęby i nakładam na twarz grubą warstwę kremu, chcąc zamaskować oznaki nieprzespanej nocy. Czas mija zdecydowanie zbyt szybko i nim się spostrzegam wybija siódma, co oznacza, że już powinnam wychodzić. Biorę głęboki wdech, a potem wpatrując się w swoje odbicie w malutkim lustrze powtarzam, że wszystko będzie dobrze. No bo dlaczego miałaby nie być w porządku? Znam się na dzieciach, może nie mam z tego dyplomu, ale w tym przypadku papier jest mniej ważny niż umiejętności. Zresztą od kiedy wartością człowieka jest jego wykształcenie? To serce jest ważne, a nie jakieś tam tabelki. Pompuję w siebie coraz więcej przekonania, stabilizuję chwiejne poczucie bezpieczeństwa i nawet udaje mi się uśmiechnąć.

Będzie dobrze, Rain.

Zamykam na klucz przyczepę i energicznym krokiem oddalam się z pola kampingowego. Gdzieś między trzecim, a piątym długim krokiem pojawia się myśl o rowerze. Byłoby mi łatwiej gdybym posiadała jakiś jednoślad. Może kiedyś. W końcu mając pracę będę zarabiała, a wtedy szansa na zakupy stanie się realna. Za wszelką cenę próbuje nie dopuszczać do siebie wczorajszego bólu, idę szybkim marszem w wysoko uniesioną głową pragnąc by wszelkie koszmary wreszcie się skończyły. By zostawiłby mnie w spokoju. Ranczo Blackwoodów jest kawałek drogi stąd, więc mając mniej więcej połowę trasy za sobą zaczynam biec. Nie mogę się spóźnić, nawet jeśli godzina była ustalona w niezobowiązującej rozmowie. W pośpiechu pokonuję skrzyżowanie, a następnie wspinam się pod górkę i zbiegam z niej modląc się, abym nie połamała nóg. Teraz droga staje się węższa, brakuje betonu, ale za to jest mnóstwo drzew. No i pól. Mam wrażenie, że są wszędzie. Jakby zalewały cały horyzont. Rozpoznaję wbite latarenki i oddycham z ulgą, gdy dostrzegam wielki szyld z czaszką byka. Wyjmuję telefon i sprawdzam godzinę. Za dziesięć ósma. Uspakajam dudniące serce, poprawiam przekrzywioną czapkę, a następnie ruszam dalej. W oddali widzę dach pokaźnego domu. Domu, którego jeszcze nie miałam okazji wystarczająco poznać. Uśmiecham się na widok białej elewacji i szarego spiczastego dachu. Podoba mi się to, że drzwi osadzono w szerokiej futrynie, którą zdobią niewielkie przeszklenia, a także to, że po bokach zamontowano zewnętrze kinkiety. Do budynku prowadzi nieutwardzona ścieżka, która bardzo przypomina tę szutrową. Nagle w jednym z dużych okien dostrzegam jakąś sylwetkę. Kto to mógłby być? Stresuję się, ale za nic nie chcę się do tego przyznać.

– Rain! Jak miło cię widzieć! – zamieram, gdy drzwi otwierają się na oścież, a Michelle postanawia powitać mnie na werandzie. – Co prawda, nie spodziewałam się, że będziesz tak wcześnie. Wyspałaś się?

– Dzień dobry, panią też miło widzieć. – odpowiadam grzecznie. – Tak, wyspałam się. Z reguły wstaję dość wcześnie, więc to żaden problem.

Kłamię jak z nut, tylko po to, żeby zdobyć jej sympatię.

– Och, to wspaniale. Chodź do środka.

– Czy Cole jeszcze śpi? – pytam podążając za nią przez szeroki korytarz wyłożonymi drewnianymi panelami.

– Jeszcze? – parska zerkając na mnie przez ramię. – Dopiero usnął. Płakał niemal całą noc.

– Znowu kolka? – niepokoję się.

– Nie, to musi być coś innego. – Michelle patrzy na mnie ze smutną miną. – Chyba tęskni za rodzicami.

Niewidzialna ręka ściska mi serce. Cole jest malutki i choć nie pojmuje wielu spraw, to jednak na pewno jest w stanie odczuwać emocje i uczucia. To przykre, że odtrąca go własny ojciec. Dlaczego Ledger nie potrafi okazać mu odrobiny miłości? Czy to przez wypadek?

– Ledger jest w domu? – pytam zanim się gryzę w język. Nie powinnam od razu kierować swojej uwagi na syna Michelle. To z pewnością nie zrobi ze mnie idealnej niańki. – Przepraszam, ja tylko...

– Jest. – mówi prowadząc mnie do kuchni. – Nie licz jednak na żadne przywitanie. Zaszył się w swoim gabinecie i najwidoczniej próbuje oszukać przeznaczenie. Co znowu nie jest takie złe, bo przynajmniej nie włóczy się pijany po mieście.

– Na pewno mu ciężko po śmierci ukochanej.

– Każdemu jest ciężko, bo taka tragedia odciska swoje piętno w ludzkich sercach, ale bądźmy szczerzy, Addie nie doceniała mojego syna. Wiem, że trudno mu się otrząsnąć z tej fantazji, którą sam stworzył, ale niestety tak wygląda prawda. Dlatego jego rozpacz boli mnie dwa razy bardziej.

Ozy prawie wypadają mi na wierzch. Addie nie była dobra dla Ledgera? Skąd ten wniosek? Pragnę dowiedzieć się więcej, ale szybko stawiam się do pionu. Jakąkolwiek osobą byłaby Addie nie mam prawa jej oceniać. Ani nawet zastanawiać się nad oceną. To nie w porządku. Zabrałam tej kobiecie życie i jedyne co mogę zrobić to ocalić od samozagłady mężczyznę, którego kochała. Zaciskam usta, ignorując pieczenie pod powiekami i drżącymi rękoma zdejmuję kurtkę. W domu jest bardzo ciepło, nie jestem do tego przyzwyczajona, bo przyczepę nagrzewam tylko do momentu, aż moje ciało przestanie dygotać. Muszę być oszczędna inaczej będę marznąć całą zimę.

– Czego się napijesz? – Michelle wyjmuje z szafki dwa kubki.

– Kawy. – odpowiadam bez zastanowienia. – Jeśli można. – dodaję z grzeczności.

– Oczywiście, że można. Wybacz mi moją bezpośredniość, ale co ty masz na sobie?

– Co?

Michelle zalewa wrzątkiem nasze kubki, a potem podchodzi do mnie i przygląda się z grymasem rozciągniętej bluzie Brody'ego, którą znalazłam w jednej z szafek pod umywalką. Jest wypłowiała, wielka i zapewne śmierdzi stęchlizną, ale to i tak lepsze niż nic.

– Skąd to wytrzasnęłaś?

– Ja...to...to po moim ojcu.

– Po ojcu. – powtarza nie spuszczając ze mnie wzroku. – Musisz bardzo za nim tęsknić, skoro porzuciłaś swoją garderobę na noszenie jego.

– Tak. – potwierdzam cicho.

– A twoja mama? Ona żyje?

– Ona... – znowu zaczynam się jąkać. Czuję się jakbym była zapędzona w kozi róg. Raz skłamałam, a teraz jestem zmuszona zrobić to kolejny raz. To wcale nie napawa mnie dumą. Wręcz przeciwnie, żałuję tamtych słów lecz jakie mam opcje? Nie mogę przecież powiedzieć, że jestem wychowaną domu dziecka. Dziewczyną bez imienia i nazwiska, która jak szczenię została przygarnięta przez jedną z pracownic. Takie osoby nie są godne zaufania.

– Tak, moja mama żyje.

– Jest w moim wieku? Może ją znam. Jak się nazywasz?

Od tych ciągłych pytań kręci mi się w głowie. Moje dłonie pokrywa cienka warstwa potu i marzę o wyjściu na zewnątrz. Na chłód. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top