Rozdział 6 (część druga)
Od tych ciągłych pytań kręci mi się w głowie. Moje dłonie pokrywa cienka warstwa potu i marzę o wyjściu na zewnątrz. Na chłód.
– Nelson.
Michelle marszczy brwi i cmoka. Wygląda jakby się mocno zastanawiała nad tym co właśnie usłyszała. Oblewa mnie wstyd ale też chęć walki. Dlatego od razu zmieniam temat. Pytam ją co trzeba zrobić i oferuję pomoc przy przygotowywaniu obiadu. Nie wiem czy zapunktowałam lecz w końcu na twarzy kobiety pojawia się delikatny uśmiech, który sięga zielono-brązowych oczu. Dopijam kawę i mam zamiar umyć kubek, gdy niespodziewanie po całym mieszkaniu roznosi się płacz. Michelle wstaje z krzesła, choć robi to niezwykle ociężale chce jak najszybciej znaleźć się przy swoim malutkim wnuku. To smutne, że musiała przejść operacje biodra, a potem długą rehabilitację, która i tak nie dała jej stuprocentowej sprawności.
– Pójdę do niego. – mówię opanowanym głosem. Michelle odpowiada mi lekkim kiwnięciem głowy i szybko wychodzę z kuchni. To moja druga wizyta w domu Ledgera i nadal nie znam rozkładu wszystkich pomieszczeń, ale na szczęście mam dobrą pamięć i to właśnie dzięki niej odnajduję pokój płaczącego chłopca. Wzdycham głęboko, bo nie podoba mi się pomysł, aby tak małe dziecko przebywało w oddzielnym pomieszczeniu. Cole powinien być otoczony ludźmi, których zna. Powoli podchodzę do białego łóżeczka i zaglądam do środka.
– Cześć, maleńki kowboju. – szepczę pochylona nad niespokojnym chłopcem. Widzę jak zaciska swoje drobne piąstki i wierzga nóżkami otulonymi w ciepły i miękki materiał niebieskiego śpioszka. Jego twarz w sile złości przybrała kolor dorodnego pomidora, a jasno brązowe pojedyncze kosmyki włosów są mokre od potu. Bez zastanawiania ostrożnie biorę go w ramiona i przytulam. Cole jeszcze przez chwilę płacze lecz potem mruga zdziwiony i uspakaja się, gdy krzątam się po pokoju.
– Nie lubisz być sam, co? – odzywam się głaszcząc go po pleckach. – Nie martw się, ja też nie lubię.
Chłopiec nadal mi się przygląda więc posyłam mu szeroki uśmiech.
– Jestem Rain. – przedstawiam się cicho. – I obiecuję, że już nigdy nie będziesz sam.
– Odważna obietnica, kropelko. – na dźwięk głosu Ledgera omal dostaję zawału serca. Nie spodziewałam się go, a na pewno nie tutaj.
– Twoja mama mówiła, że zaszyłeś się w gabinecie. – mamroczę tuląc do piersi gaworzące maleństwo.
– Nie lubię pracować w hałasie. – rzuca patrząc z ponurą miną na Cole'a. – Czemu płakał?
– Był sam.
– Tak, matka położyła go z nadzieją, że nieco odpocznie.
– To nie jest łatwe zadanie. Male dzieci są bardzo absorbujące. – przyznaję cicho. – Przepraszam, że nie mogłeś się skupić. Od teraz będzie spokojniejszy. – nie spoglądam w jego stronę. Nie mogę, bo wtedy zauważyłabym jak nonszalancko opiera się o futrynę i jak bardzo ten cholerny szary sweter podkreśla każdy napięty mięsień na jego szerokiej klacie. Gdybym pozwoliła sobie na zawieszeniu wzroku na swoim szefie ujrzałabym fragment srebrnej klamry paska i niebieskie dżinsy opinające jego mocne uda. Gdybym na niego patrzyła czułabym nieznaną dotąd gorąc i nazwałabym go najseksowniejszym facetem na świecie.
– Podoba ci się, to co widzisz? – jego ochrypły ton szybko przywraca mnie do rzeczywistości.
Do licha. Przyłapał mnie.
– Nie patrzyłam na ciebie.
– Taa, a na co? – kpi krzyżując ramiona na szerokiej piersi.
– Zainteresował mnie ten krzyż nad twoją głową. – wypalam czerwieniąc się jak jeszcze niedawno Cole.
– Rodzice są cholernie religijni. Przeszkadza ci to?
– Nie.
– To znów ubrania twojego ojca? – pyta zawieszając spojrzenie na mojej bluzie. – Był fanem Sex Pistols?
Supeł w moim żołądku zaciska się, kiedy Ledger wyraźnie akcentuje pierwszy człon nazwy kapeli. Jestem też więcej niż pewna, że zrobił to zupełnie nieumyślnie i głupotą byłoby tak reagować na durne słowo. Poza tym jestem dorosła i „sex" nie powinien być dla mnie powodem do nerwowego chichotu.
Ale jest.
– Yy tak, trochę.
– Nieźle.
– Słuchasz ich?
– Nie. – odpowiada bez cienia uśmiechu. – W moich żyłach płynie kowbojska krew, aniele. Nie mógłbym porzucić swojego dziedzictwa na rzecz angielskiego punka.
– Czyli country? – zgaduję.
– Czyli country. – potwierdza, a potem obraca się na pięcie i wraca do swojego gabinetu, który okazuje się być tuż naprzeciw. Świadomość, że Ledger mógł widzieć jak brałam Cole'a na ręce powoduje przedziwne skoki adrenaliny. Dlaczego nie potrafię przestać drżeć na jego widok? Czuję się z tym źle, ponieważ on należał do Addie i za nic w świecie nie mogę pozwalać sobie na takie przesadzona reakcje. Bo tym właśnie są moje emocje, prawda? Przesadzonymi reakcjami na nowe doświadczenie. Nie mam zbyt wielkiego doświadczenia z facetami, a szczególnie tak potężnymi i gburowatymi jak Ledger. Zastanawiam się ile ma lat, nigdy mi tego nie powiedział.
Przestań o nim myśleć. To twój szef.
Usilnie przekierowuję uwagę na spokojnego chłopca. Po wcześniejszym płaczu już nie ma ani śladu, mały wtula się we mnie jak w ulubiony kocyk i kilka razy mruga powiekami zanim zasypia. Jest absolutnie urzekający. Kręcę się po pokoju, wyglądam przez okno i patrzę na zagrodę, w której przebywa bydło. Nie znam się na krowach ani bykach, więc nie jestem w stanie ich rozróżnić, ale za to szybko lokalizuję dwa słodkie cielaki. Są niemal wciśnięte w bok innego, potężnego zwierzęcia o brązowo-białej sierści. Przy każdym wydechu para wydobywająca się z ich różowych nozdrzy przypomina mi o puchatych chmurkach, które kiedyś oglądałam razem z Marion. Byłam wtedy mała, ale już posiadałam pewne poczucie niesprawiedliwości. Mimo to, świat, w którym żyłam wydawał się jakiś inny. Piękniejszy. Spoglądam w prawą stronę i widzę tam trzy murowane obory, stajnię oraz parę pustych padoków. To mój pierwszy raz na ranczu. W domu dziecka nikt nie pasjonował się krowami, końmi czy muzyką country. Odsuwam się od okna i powoli podchodzę do drzwi. Kusi mnie by zajrzeć do gabinetu Ledgera. Nie powinnam tego robić, bo to nie jest w moim obowiązku, ale z jakiegoś powodu moje stopy same niosą mnie pod jego gabinet. Trzymając w ramionach drzemiącego Cole'a dyskretnie zaglądam przez uchylone drzwi do środka. Omiatam wzrokiem zapamiętane drewniane, stare meble i duży regał wypchany segregatorami. Ledger zajmuje miejsce we skórzanym fotelu, pochyla się nad stosem jakichś papierów i co chwilę mieląc pod nosem jakieś przekleństwo. Podciągnął rękawy swetra aż do łokci, przez co widzę na jego prawym przedramieniu coś, co być może jest fragmentem tatuażu.
– Widzę cię. – niski, wibrujący głos rozpala moje kości. – Potrzebujesz czegoś?
– Ja tylko... – wzdycham głęboko. – Pomyślałam sobie, że może pokażesz mi ranczo?
– Co?
– Nigdy na żadnym nie byłam. – wyjaśniam z pośpiechem. – Oczywiście zrozumiem, jeśli odmówisz.
– Twoi rodzice nie mają ziemi? – dziwi się, zupełnie tak jakby każdy w miasteczku posiadał własny teren, a jego brak oznaczał nieudolne zarządzanie rodzinną kasą.
– A wszyscy muszą ją mieć? – oblewam się rumieńcem.
– Większość ma.
– Moja rodzina nie może sobie na nią pozwolić. Czy teraz możesz mnie oprowadzić? Dobrze byłoby wiedzieć gdzie i co się znajduje.
– Po co? – wzdycha niepocieszony.
– Na wszelki wypadek.
Ledger milczy, co uznaję za wystarczającą odpowiedź. Smutno mi, ale nie będę błagać szefa o to, żeby zapoznał mnie z miejscem pracy. Poradzę sobie sama. Zresztą od lat działam w ten sposób. Liczę wyłącznie na siebie. Odsuwam się od drzwi i powoli zmierzam w kierunku pokoju Cole'a.
– Dobra, oprowadzę cię – dociera do mnie jego spięty głos. – Ale bez dzieciaka, zrozumiano?
– Oczywiście, jest początek grudnia, mógłby się przeziębić.
– Taa. Nieważne.
– Ledger...
– Skończyłem dyskusję. – warczy odpychając się od biurka. – Masz pięć minut, żeby znaleźć się na podwórku inaczej szlag trafi twoją wycieczkę.
Nie chciałam go denerwować, ale chyba właśnie to zrobiłam. Nie do końca rozumiem jego drażliwość wobec Cole'a, bo nie byłby jedynym rodzicem, który musi samotnie wychowywać dziecko. Powiedziałabym, że takich osób jest tysiące, miliony. Są wszędzie. To może być ten zapracowany facet z teczką i uśmiechnięta blondynka pakująca twoje ciepłe bułki do papierowej torebki. Nie widzimy ich starań, nie zauważamy oznak nieprzespanych nocy. Omijamy ich nie zdając sobie sprawy jak ciężki bagaż dźwigają na swoich barkach. Bo nie musimy. Nie interesujemy się czyimś życiem. A może czasem byłoby warto. Może wtedy zrozumielibyśmy, że nie jesteśmy tacy wyjątkowi. Uśmiecham się smutno do śpiącego chłopca i ostrożnie kładę go do łóżeczka.
– Nie musisz być wredny. – mruczę kiedy staję w progu gabinetu Ledgera.
– To nie oznaka chamstwa, tylko szczerości. – odpowiada idąc w moją stronę. – I jeśli ci się to nie podoba, to chyba masz problem, aniele.
– Tak się składa, że ja także jestem bardzo szczera i wiesz co? W tym momencie zachowujesz się jak fiut.
Nie planowałam obrażać swojego szefa, ale słowa wyleciały z moich ust i już na próżno jest udawać, że nic się nie stało. Ledger wbija we mnie wściekłe spojrzenie, a ja z łatwością dostrzegam grubą żyłę pulsującą na szyi i zmarszczone brwi tworzące dwie poziome linie na jego czole.
– Nie zapominasz się? – grzmi rozdrażniony.
Zapewne oczekuje, że przytaknę i będę prosiła o wybaczenie i cóż, może byłabym skłonna to zrobić, gdyby nie fakt, że naprawdę, zachował się jak fiut.
– Jest twoim pracodawcą. – dodaje trzęsąc się ze złości.
– Och, tak. Przepraszam, już się poprawiam. – posyłam mu fałszywy uśmieszek. – Zachowujesz się jak fiut, szefie. Czy teraz jest lepiej? Dobrze połechtałam twoje ego?
– Nie jesteś biedną, zagubioną dziewczyną w potrzebie. – stwierdza mierząc mnie rozgniewanym wzrokiem.
– Nie, nie jestem. – mówię zadzierając podbródek. – I jeśli ci się to nie podoba, to chyba masz jakiś problem, kowboju.
Ledger roztwiera usta, wygląda na kompletnie zdumionego tym co usłyszał. Uśmiecham się pod nosem, czując, że zapędziłam go w kozi róg. Nie jestem zimną suką, nigdy nie wyrządziłabym mu krzywdy lecz żaden facet nie będzie wobec mnie zachowywał się w ten sposób. Mam swoje granice, których przestrzegam, a dziś ten wielki jak dąb ranczer otarł się o jedną z nich.
– Będę miał z tobą kłopoty.
– Tylko jeżeli postanowisz być dupkiem.
Mężczyzna prycha, a następnie kładzie swoje dłonie na biodrach i pomimo, że ze sobą walczy, to zdradzają go własne usta, których kąciki lekko się unoszą ujawniając rozbawienie. W tym momencie powinnam przypomnieć mu o wycieczce, a sobie dać solidną reprymendę, bo gapienie się na jego usta wcale nie jest w porządku, lecz zamiast tego oboje milczymy.
– Daleko ci do kropelki. – odzywa się ochryple. – Jesteś pieprzoną ulewą, aniele.
– Kiedy trzeba. – potwierdzam bezkarnie tonąc w jego ciemnych oczach. – Czy możemy już pójść?
– Nie możemy, nie jesteś gotowa. – odpowiada i niespodziewanie łapie mnie za rękę. Jestem na tyle zdziwiona, że nie protestuję, gdy wpycha mnie do swojego gabinetu, a potem każe się nie ruszać, kiedy sam otwiera dwudrzwiową szafę i wyjmuje z niej kapelusz. Ma piękny beżowy odcień i pasek ze sztucznej brązowej skóry, na którym umieszczono metalową czaszkę byka.
– To ten sam co ze szyldu?
– Tak. Od tej pory, gdy przebywasz na ranczu nosisz ten kapelusz.
– Proszę.
– Co?
– Zapomniałeś dodać „proszę"
– Nie zapomniałem. – jednym płynnym ruchem wciska mi na głowę kapelusz.
Krzyżujemy spojrzenia, ale żadne z nas już nie podejmuje nowego tematu. Nie wiem ile czasu mija lecz kiedy Ledger chwyta mnie za przegub i ciągnie za sobą po schodach, moje nogi są jak z waty. Gdzieś dociera do mnie przytłumiona rozmowa rodziców Ledgera. Pewnie dobrze byłoby ich poinformować o tym, że Cole spokojnie usnął. Właściwie już mam taki zamiar, ale wtedy Ledger zatrzymuje się w korytarzu i patrząc na swoje odbicie w lustrze zakłada swój kapelusz. I to raczej nic takiego, że jego ma taki sam kolor jak mój. Przyglądam się mężczyźnie. Skupiam się na jego twarzy i oczach, które z każdą kolejną sekundą tracą swój blask.
– Nie myśl o tym. – szepcę i nieświadomie robię krok w przód. Stoimy obok siebie i oboje wpatrujemy się w zimną taflę szkła. Z niezrozumiałych powodów jest to dla mnie bardzo intymna chwila.
– O czym mam nie myśleć? – pyta nie odrywając wzroku od własnego odbicia.
– O tym co złe.
– Skąd wiedziałaś?
– Ujrzałam ból w twoim spojrzeniu. Wiesz co będę teraz chciała?
– Wyjść na zewnątrz.
– Będę chciała żebyś trzymał swoje demony na uwięzi. Bo one nam nie są nam do niczego potrzebne. I w sumie masz rację, pragnę wyjść na dwór, bo bardzo ciekawi mnie perspektywa poznania twojego rancza.
Ledger wzdycha, nasuwa kapelusz nisko na czoło i zarzuca na siebie sztruksową kurtkę, a następnie otwiera przede mną drzwi i czeka aż przekroczę próg. Znowu spotykam się z szefem-dżentelmenem. Musiałabym skłamać, gdybym powiedziała, że mnie to nie rusza. Bo, niech to szlag, rusza i to mocno. Usilnie trzymam się swoich reguł. Twardych zasad.
– Myślisz, że twoi rodzice nie będą mieli nic przeciwko? – pytam podążając za mężczyzną w kierunku drugiego mniejszego domku.
– Nie. – odpowiada krótko. – Tu trzymamy siano dla koni i zamykamy nieposłuszne niańki. – mówi wskazując ruchem głowy na budynek z białą elewacją. Nie umyka mi drobna złośliwość w jego głosie, ale zamiast na dorzuceniu do pieca, bardziej skupiam się na podziwianiu budynku. Trzymają w nich siano? Serio? Z wielką radością mogłabym się tam wprowadzić i traktować pomieszczenie jak swoje własne mieszkanie.
– Tu są lochy. – kontynuuje pokazując mi kolejne zabudowanie. O wiele mniejsze. – Są w nich narzędzia tortur takie jak grabie, łopaty, widły i szpadle.
Ledger opowiada mi o tych wszystkich miejscach z zaangażowaniem, które w naturalny sposób zaczyna wypierać wcześniejszy ból. Chłonę ten widok i rozkoszuję się leniwym uśmiechem, który sięga jego oczu.
– Tam parkujemy robocze auta.
Rzeczywiście w oddali zauważam dwa wysłużone Chevrolety.
Idziemy na tyły domu. To właśnie widok z okna z pokoju Cole'a. Murowana stajnia jednak robi o wiele większe wrażenie niż wcześniej. Nagle rozlega się rżenie koni i spinam się cała w obawie, że te silne zwierzęta jakimś cudem wydostaną się z boksu i nas staranują.
– Hej, może nie idźmy tam. – mamroczę widząc jak mężczyzna zmierza w stronę stajni.
– Dlaczego?
– Wiem jak wygląda stajnia.
– Owszem, ale nie wiesz jak wygląda moja stajnia. – odpowiada i bez wahania chwyta mnie za rękę. Czy to nie dziwne, że tak często łapie moją dłoń? Czy nie dziwne, że moja skóra płonie w miejscu, w którym ją dotykał? On zdaje się tego w ogóle nie zauważać. Być może zrobił to zupełnie nieświadomie. Nie wiem. Jedyne czego jestem świadoma, to tego, że ciągnie mnie do stajni pełnej rżących koni. Mdli mnie z nerwów. Boję się koni odkąd jeden zrzucił Marion ze swojego grzbietu, a mnie ugryzł w palce podczas próby nakarmienia go marchewką. Od tamtej pory nie miałam bliskiego kontaktu z tymi zwierzętami. Aż do tej chwili. Ledger włącza oświetlenie i znika gdzieś za ścianą. Stoję jak słup soli ignorując odgłosy stukania kopyt o betonową podłogę i parskania.
– Zacząłem jeździć konno kiedy miałem pięć lat. Tata posadził mnie w siodle i powiedział, że mam mocno trzymać wodze, bo inaczej połamię sobie wszystkie kości. – dobiega mnie głos mężczyzny.
– I co? – dopytuję unikając patrzenia na rżące konie.
– No i trzymałem. – odpowiada wyłaniając się z pomieszczenia. – Nie chcę się chwalić, ale twój szef jest pieprzonym mistrzem rodeo.
Tracę dech, a to wszystko przez Ledgera, który szczerzy zęby w szatańskim uśmieszku. Nie jestem pewna, czy mu uwierzyć. Równie dobrze przecież mógł kłamać. Tylko po co? Mężczyzna zauważa moją konsternację i bez wahania wraca do sąsiedniego pomieszczenia, a gdy ponowie przychodzi na jego szyi wisi kilkanaście złotych medali. Mrugam oszołomiona tym widokiem. Co jeszcze przede mną ukrywa? Mam wrażenie, że nawet w połowie nie poznałam tego człowieka.
– To bardzo imponujące. – przyznaję. – Nadal startujesz w zawodach?
– Nie.
– Dlaczego?
– Po prostu. Było minęło. – zerka na mnie jednym okiem. – Chcesz się przejechać? W prawdziwe nie planowałem pokazywać ci wszystkiego, ale mógłbym zrobić wyjątek. Za ogrodzeniem jest nasza łąka, która sąsiaduje z polem Beckettów. Jesteśmy jednak od nich lepsi, bo mamy strumyk.
Oczami wyobraźni widzę płaską jak stół ziemię porośniętą roślinnością i wąską wstążkę życiodajnej wody, która w lecie wabi kolorowe ważki. Serce bije mi jak oszalałe. Chciałabym zobaczyć to miejsce, przekonać się jakie jest naprawdę, lecz blokuje mnie mój strach.
– Boisz się koni. – słyszę nagle jego głos.
– Nie.
– Przestań, przecież widzę lęk w twoim spojrzeniu.
– To żenujące. – jęczę rumieniąc się. – Możemy o tym zapomnieć? Albo w ogóle wyjść ze stajni? Czuję się obserwowana przez te zwierzęta.
– Nie.
Po tym jednym słowie, jego palce zaciskają się wokół mojego nadgarstka i nim zdążę zaprotestować oboje wchodzimy do boksu. Nie chcę tu być, lęk staje się coraz silniejszy. Mało brakuje abym zaczęła krzyczeć. Stoję niedaleko ogromnego, czarnego jak smoła konia, który w przedziwny sposób unosi swój łeb i porusza chrapami ukazując pożółkłe zęby.
– Zaraz mnie zaatakuje. – piszczę przerażona i robię najgłupszą rzecz pod słońcem, a mianowicie wciskam się w szeroką pierś Ledgera.
– Tornado próbuje zebrać jak najwięcej informacji o twoim zapachu. – wyjaśnia lekkim tonem.
– Tornado? Nazwałeś konia tornado i to ma mnie uspokoić?
Jego klatkę piersiową rozsadza głośny, tubalny śmiech.
– To łagodny wałach, nie zrobi ci krzywdy.
– Nie wierzę ci. – dukam zaciskając powieki. – Chcę wrócić do domu, już mam dość tej wycieczki.
– No i proszę, ulewa ustała i znów siąpi niewinny deszczyk. – mówi rozbawionym tonem. – Nie bój się, otwórz oczy.
– Nie.
– W takim razie, daj mi rękę.
Nie czekając na moją reakcję bierze moją dłoń. Gorąc zalewa mi ciało, kiedy czuję jego dłoń na swojej, a tuż potem pod opuszkami palców wyczuwam coś gładkiego i jedwabistego.
– Cholera. – wyrywa mi się.
– To dobry początek. – Ledger powoli kieruje moją dłoń w stronę końskiej grzywy. Muskam szorstkie włosy porastające potylicę i szyję. Nadal dygoczę, choć teraz nie jestem pewna czy to wciąż jedynie wina mojego lęku. Mając zamknięte oczy, moje pozostałe zmysły stały się o wiele bardziej wyostrzone. Czuję ciepłą dłoń mężczyzny, jego twarde odciski od ciężkiej fizycznej pracy i długie palce, które tak naturalnie spoczywają na moich. W pewnym momencie Ledger pochyla się nade mną. Jego gorący oddech muska mi kark.
– Zdaje się, że Tornado ma słabość do pyskatych nianiek.
– A ty? – szepczę tracąc gdzieś rozsądek.
– Przekonajmy się. – jego usta są tak blisko mojej skóry, że niemal czuję ich czuły dotyk. – Kim jesteś, aniele? Siejesz we mnie chaos. Jedna część serca pragnie rozpaczy, a druga... – wzdycha głęboko. – Druga chciałaby nadziei.
– Jestem młodą dziewczyną, która bojąc się koni, podjęła pracę na ranczu.
Ledger śmieje się cicho, a ten wspaniały dźwięk wpada mi wprost do serca. Uśmiecham się, odważam otworzyć oczy i milknąc wpatruję się w nasze złączone dłonie na czarnej, końskiej sierści. Czuję niespodziewane napięcie, coś nowego i niesamowicie ekscytującego, kiedy mężczyzna postanawia odwrócić mnie przodem do siebie. Góruje nade mną. Wypełnia cały boks. Nabieram powietrza wypełnionego zapachem siana, koni i drzewnych perfum.
– Nie, aniele – mówi niskim, wibrującym głosem. A zaraz potem wsuwa mi kciuk pod brodę i lekko unosi, przez co nasze spojrzenia się spotykają. – Jesteś początkiem moich kłopotów.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top