Rozdział 5


                                                                            LEDGER

Jest już wieczór, gdy wracam do domu. Wiem, że powinienem zrobić to wcześniej, ale po niespodziewanym spotkaniu z koleżanką Addie nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca. Krążyłem po miasteczku zastanawiając się czy miałbym w sobie tyle sił, aby rzeczywiście pociągnąć za sznurek. Czy ta nieznajoma kobieta mnie uratowała? A może sam to zrobiłem? Może nie byłem gotów? W tamtym momencie, gdy wsuwałem głowę w pętlę myślałem tylko o tym, czy będzie bolało. Wypiłem zbyt mało whiskey , żeby nie odczuwać strachu. Wszystko we mnie niemal krzyczało z rozpaczy. Było mi żal tego, że nie umiem znaleźć innego rozwiązania i wtedy pojawiła się ona.

Jak widmo wyłoniła się z gęstej porannej mgły.

Czy chciała mi pomóc czy tylko się wystraszyła? Nie wiem, ale dzięki jej obecności moje serce nadal bije. Wzdycham głęboko, pocieram nerwowo zarost na policzku. Za chwilę wjadę na teren swojego rancza i będę musiał zmierzyć się z tym od czego tak rozpaczliwie próbowałem uciec.

Nie jestem na to gotowy. Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek był. Zaciskam zęby wjeżdżając przez otwartą bramę. W mojej wyobrazi pojawia się obraz zasmuconej matki. Pewnie znów dam jej całą masę powodów do zmartwień. Jestem zły na siebie za to co robię lecz jednocześnie wciąż nie mam sił, by przerwać ten okropny okrąg. Mrużę oczy, zmęczenie po nieprzespanej nocy zaczyna coraz mocniej dawać mi się we znaki i nagle dostrzegam radiowóz. Stoi zaparkowany przed domem, tuż obok starego motocykla ojca. Nie przypominam sobie, żebym umawiał się z Evie, więc zachodzę w głowę czy inni przedstawiciele prawa mieliby pretekst do złożenia mi wizyty. Ostatnio trochę rozrabiałem, to fakt, ale raczej nie na tyle, by wzywać policję. A może jednak? Przez większość czasu byłem pijany i niewiele pamiętam. Boli mnie głowa, gdy zatrzymuję wóz obok białego auta z brązowo-żółtymi paskami i niechętnie wysiadam. Na szyi mam czerwone pręgi po zaciskanym sznurze, skostniałe, zesztywniałe palce u dłoni i zaschnięte łzy w przekrwionych oczach. Nie czuję się dobrze i też tak nie wyglądam. Zastanawiam się czy będą kazać mi dmuchać w alkomat czy od razu zaciągną na izbę wytrzeźwień. Obie te rzeczy będą nieprzyjemne dla moich rodziców. Z trudem przełykam ślinę i stawiam kolejne kroki w stronę tych paru stopni, które prowadzą na szeroką werandę. Myślę o swoich czynach i ich konsekwencjach. Denerwuje mnie fakt, że na terenie mojej posiadłości stoi pieprzony radiowóz. Podeszwy moich roboczych traperów głośno uderzają o mokre, chłodne deski. Unoszę dłoń, naciskam klamkę i wchodzę do mieszkania. W środku panuje dziwny chaos. Płacz dziecka odbija się od ścian razem z kojącym głosem mojej matki, a włączony telewizor skutecznie zagłusza tocząca się gdzieś w pokoju rozmowę. Stoję w korytarzu i nie wiem co zrobić, bo najbardziej na świecie chcę odwrócić się na pięcie i zniknąć. W moich uszach dudni pełen wściekłości wrzask niemowlęcia, żołądek wywraca mi się na drugą stronę, a dłonie mimowolnie zaciskają się w pięści. To przecież nie jest moje życie. Nie planowałem tego. Nie w taki sposób.

– Ledger.

Sztywnieję na dźwięk własnego imienia wypowiedzianego głosem ojca. Unoszę wzrok i obaj wpatrujemy się w swoje twarze. Ojciec pierwsze oznaki starzenia ma za sobą, ale jego zmarszczki nigdy nie były tak głębokie jak teraz. Nie mogę przestać myśleć, że to z mojej winy.

– Cześć tato. – odpowiadam cicho, zbyt cicho, żeby mnie usłyszał.

– Gdzie byłeś?

– W okolicy. – mówię nie wspominając ani słowem o tym, że jeszcze kilka godzin temu chciałem się zabić.

– Dobrze, że wróciłeś. – podchodzi mnie i kładzie swoją dłoń na moim ramieniu. – Chodź, Evie przyjechała z jakąś dziewczyną, która ma zająć się Colem.

– Co?

– Chodź.

Nie wyjaśnia mi niczego więcej, a ja nie jestem pewny czy chcę z nim pójść. I choć wiem, że matka ma wiele obowiązków związanych z prowadzeniem domu i opieką nad dzieckiem, to nie do końca podoba mi się pomysł zatrudniania jakiejś dziewczyny. I to za moimi plecami. Ojciec nie czeka, aż się zmobilizuję. Wypycha mnie z korytarza zanim zdążę zaprotestować i wpadam jak długi do pokoju dziennego, gdzie przy stole siedzą Evie, matka i ona.

Nieznajoma, która uratowała mi życie.

– Co ty tutaj robisz?

Tym jednym pytaniem powoduję, że oczy wszystkich zwracają się w moją stronę.

– Rozumiem, że możesz być zdziwiony, ale liczyłam na milsze przywitanie. – odzywa się Evie wstając od stołu.

– Nie miałem na myśli ciebie. – burczę rozdrażniony.

– Tak? a kogo? – Dziwi się.

– Mnie. – odpowiada nieznajoma i także podnosi się z miejsca. – My...spotkaliśmy się już dzisiaj.

– Wy? Gdzie? I dlaczego nic o tym nie wiem?

Biorę drżący oddech. Nie chcę, żeby powiedziała o sytuacji, która w nieoczekiwany sposób skrzyżowana nasze drogi. Dyskretnie kręcę głową z nadzieją, że zrozumie mój przekaz.

– W barze. – wypala bez najmniejszego wahania. – Nie wiedziałam, że to twój przyjaciel. Poprosił mnie, żebym postawiła mu drinka.

– Och, synu, jak ci nie wstyd? – Jęczy matka kołysząc niemowlę w ramionach.

– Serio? – Evie wygląda na zażenowaną i cóż, ja także nie czuję się jak bohater, ale lepsze to niż wyjawienie prawdy.

– Poprosiłem. – odzywam się wsuwając dłonie do kieszeni wytartych dżinsów. – Mogła odmówić, ale nie zrobiła tego i dlatego... – urywam mając pustkę w głowie. Co za pochrzaniona sytuacja.

– Dlatego postanowił mi pomóc.

– Pomóc? W czym? – Zdziwienie wyziera z oczu Evie.

No właśnie. W czym, do cholery miałbym jej pomagać? Zdaje się, że moje zdumienie jest równe reszcie.

– W grze w bilard. – dziewczyna wspina się na wyżyny kreatywności wymyślając tą przedziwną opowieść, lecz z jakiegoś powodu nikt jej nie przerywa. Ani nie podważa.

– Przegrywała. – mówię nadając głosowi lekki ton. – Powiedziała, że straci pięć dolarów jeśli nie zdobędzie punktów więc pomogłem.

– Często odwiedzasz bary? – matka nie kryje swojego zmartwienia. – Evie, traktuję cię jak własną córkę i ufam twoim wyborom, ale czy jesteś pewna, że to odpowiednia osoba?

– Tak, a przynajmniej byłam jeszcze parę minut temu.

Dziewczyna traci pewność siebie. Widzę jak czerwienieją jej policzki, a w oczach błyszczy lęk. Boi się stracić możliwość pracy? Pracy, o której nie wiedziałem dopóki nie zjawiłem się w mieszkaniu. Z jednej strony pragnę ciągnąć naszą farsę nawet kosztem jej dobrego imienia, ale z drugiej wiem, że jeśli to zrobię, to okażę się totalnym złamasem. Spoglądam na nią i widzę niepewność malującą się na jej twarzy. Stoimy od ciebie w odległości paru kroków, ale mam wrażenie, że jestem znacznie bliżej. Wodzę wzrokiem po zbyt szerokich ubraniach, które na siebie włożyła. Wygląda w nich jak strach na wróble. Jaka dziewczyna wystąpiłaby na rozmowie o pracę w takich łachmanach?

Być może taka, która nie ma pieniędzy na porządne ubrania.

Dziewczyna potrzebuje tej pracy, żeby przetrwać.

Kurwa.

– Nie, nie odwiedzam często barów. Tak naprawdę znalazłam się tam przez sentyment. Mój ojciec uwielbiał grę w bilard. Zmarł rok temu, ale... – dziewczyna patrzy prosto w oczy mojej podejrzliwej matki i wzrusza żałośnie ramionami. – Wciąż za nim tęsknię. – pociąga nosem.

Nie mam pojęcia czy zmyśliła to wszystko czy może dzieli się z nami swoim bólem. I sądząc po minach Evie i ojca nie jestem sam.

– Niestety nie odziedziczyłam po nim talentu, a żeby zagrać musiałam najpierw zapłacić jakiemuś facetowi, który z niewiadomych powód nie chciał dopuścić mnie do stołu, więc przegrałam pierwsze pięć dolarów, a potem przegrałabym i drugie gdyby nie... – jej oczy odnajdują moje spojrzenie.

– Gdyby nie ja. – dokańczam nie spuszczając z niej wzroku.

– Uważacie, że to w porządku? – pyta Evie. – Jak mogliście?

– Nie zrobiliśmy niczego złego. – broni nieznajoma.

– Nie? A bar?

– Nie piłam w nim alkoholu, ja tylko...

– Tylko nie powiedziałaś mi, że znasz Ledgera. – rzuca śmiejąc się pod nosem. – Stresowałam się waszym pierwszym spotkaniem, a tu, o proszę. Niespodzianka! Nie mogłaś oszczędzić mi nerwów i opowiedzieć o tym w samochodzie?

– Nie wiedziałam, że to...ten Ledger. – słowa nieznajomej brzmią szczerze.

– Nic z tego nie rozumiem! – Wybucha ojciec. – Czy możecie wyłożyć kawę na ławę i przestać trajkotać jak przekupki na targu? Potrzebuję jasnych informacji. Kim jest ta dziewczyna, jakie ma wobec nas zamiary i czy nadaje się na pomoc dla mojej żony. To wszystko co mnie interesuje.

– Oczywiście, panie Zack. – Evie uśmiecha się potulnie, a następnie zerka na dziewczynę. – Dokonasz autoprezentacji czy mam zrobić to za ciebie?

Nieznajoma powoli przesuwa wzrok po moich rodzicach, a potem zatrzymuje się na niespokojnym dziecku. Wtedy na jej twarzy znika strach i pojawia się uśmiech. I najprawdopodobniej ten niespodziewany, pełen wewnętrznego ciepła uśmiech powoduje, że matka się uspakaja.

– Evie nigdy nie zrobiłaby nam krzywdy. – mówi do ojca, a następnie czule przyciska wierzgające dziecko do swojej piersi. A ja nadal stoję z rękoma wbitymi w kieszenie i topię się we czarnych wodach swojego smutku. Wypieram fakt, że płaczące niemowlę jest moim synem. Zachowuję dystans i otaczam się wysokim murem, którego przebić może jedynie whiskey . Rodzice zaczynają rozmawiać z nieznajomą, która mimo obaw coraz bardziej się otwiera. Nie mam jednak ochoty słuchać tego jak świetnie zajmuje się dziećmi. Nie obchodzi mnie to. Powoli odwracam się w stronę wyjścia.

– A ty dokąd? – Evie z prędkością błyskawicy podchodzi do mnie i łapie za łokieć.

– Boli mnie głowa. – mruczę. – Chcę pójść do siebie.

– Najpierw wydrukujesz umowę, podpiszesz ją i podasz papiery Rain.

Rain.

A więc to tak ma na imię tajemnicza dziewczyna, która zjawia się znikąd na pustej drodze i umie opiekować się dziećmi. Dziewczyna, która tak rozpaczliwie potrzebuje pracy, że zdecydowała się kłamać. Nie znam jej dobrze lecz gdzieś w głębi jestem prawie pewien, że to nietypowe imię w idealny sposób odzwierciedla to jakim jest człowiekiem. I nagle czuję ciepło w okolicy serca. Jest tak intensywne, że mimowolnie unoszę dłoń i przyciskam ją do piersi.

– Wybacz, Ledger, ale nie masz nic do gadania. Ktoś musi zdjąć nadmiar obowiązków z barków twojej mamy.

– I to musi być ona? Nie mogła znaleźć innej roboty?

– Może to przeznaczenie? – Evie posyła mi delikatny uśmiech. – Zgodzisz się? Dasz dziewczynie zatrudnienie?

– Przecież nie mam nic do gadania. – przypominam z lekkim przekąsem. – Idę wydrukować papiery, zaraz wrócę.

– Ledge.

– Słowo harcerza. – pokazuję jej trzy uniesione palce.

Wiem, że jej podejrzliwość ma uzasadnienie. W końcu wiele razy była świadkiem moich nieczystych zagrań, które kończyły się upojeniem alkoholowym. Skłamałabym gdybym powiedział, że ani przez chwilę nie pomyślałem o tym, żeby zwyczajnie wyjść z domu i pojechać do monopolowego, ale obecność Rain w przedziwny sposób oddala ode mnie te plany. Dlatego nie blefuję i wspinając się na piętro naprawdę idę do pokoju, który pół roku temu był moim gabinetem i zasiadając przed masywnym biurkiem w skórzanym fotelu uruchamiam komputer. Nie pamiętam kiedy ostatni raz z niego korzystałem. Na pulpicie jest pełno folderów z datami w nazwie, są zdjęcia byków i długie listy tego co należy zrobić. Jedną z nich było naprawienie cieknącego dachu w północnym skrzydle stajni. Krzywię się, bo tę robotę wykonali za mnie pracownicy. Klikam myszką na dokument, który okazuje się być fakturą. Fakturą, której nie opłaciłem. Spoglądam na datę i szybko obliczam, że termin spłaty minął dokładnie trzy miesiące temu. Jak to się stało? Przecież zawsze pamiętałem o rachunkach. Byłem na bieżąco z każdą sprawą, która dotyczyła rancza. Sprawdzam w systemie ilu hodowców zarejestrowało się na specjalne wizyty pokazowe, w których mogą dokonać zakupu bydła, ale w rubrykach nie ma liczb. Są za to zera. W jednej sekundzie mam ochotę przywalić sobie w pysk i jednocześnie wpełznąć pod kamień. Chowam głowę w drżących dłoniach i gdy nawiedza mnie pragnienie sięgnięcia po alkohol rozlega się ciche pukanie do drzwi. Nie reaguję, ale osoba, która postanowiła do mnie zajrzeć wcale się tym nie przejmuje i naciskając klamkę wchodzi do środka.

– Cześć.

Znajomy głos każe mi podnieść głowę, a kiedy to robię moje oczy natychmiast rozpoznają Rain. Dziewczyna stoi niepewnie przy starej biblioteczce, którą zamiast książek wypełniłem opasłymi segregatorami.

– Cześć. – odpowiadam zdziwiony jej obecnością.

– Przepraszam, że cię nachodzę, ale chciałam wyjaśnić pewne sprawy. Ja...ja naprawdę znam się na dzieciach i jestem więcej niż pewna, że poradzę sobie z twoim synkiem.

– Nie nazywaj go tak.

– Nie rozumiem?

– Nie mów, że jest mój. – syczę rozdrażniony.

– Maluszek nie jest twoim dzieckiem?

– Co cię to obchodzi? Zostałaś zatrudniona, żeby odciążyć moją matkę, a nie zadawać jakieś durne pytania.

– Zostałam zatrudniona?

– Tak. Zaraz wydrukuję twoją umowę. – warczę pocierając policzek. – Mogłabyś już zostawić mnie samego?

– Mogłabym. – przesuwa się w kierunku drzwi. – Dziękuję za danie mi szansy.

Łypię na nią jednym okiem, ale nic nie mówię. Nie wiem co miałbym powiedzieć. Pomysł z pracą nie wyszedł ode mnie, ba, po przekonaniu się w jak dramatycznym stanie są finanse rancza szczerze uważam, że lepiej byłoby zachować te pieniądze niż przetrwonić je na jakąś młodą niańkę w męskiej, obszernej koszuli. Z jakiegoś powodu nie odzywam się ani słowem. Odprowadzam ją spojrzeniem, a gdy całkowicie znika za drzwiami pozwalam sobie na ciche westchnienie. Czuję się winny temu w jakiej pozycji się znaleźliśmy. I choć cholernie nie chcę, to zmuszam się by wstać i zakasać rękawy. Wychodzę z gabinetu, biegnąc po schodach przeczesuję palcami włosy. Nie mam zamiaru iść do pokoju, gdzie nadal toczy się rozmowa, lecz niespodziewanie na mojej drodze staje nikt inny jak szeryf.

– Chcę wyjaśnień. – żąda

– Wyjaśnień?

– Nie powiedziałeś mi nic o Rain.

– Kiepski ze mnie spowiednik.

– Wręcz fatalny. Dokąd idziesz?

– Do stajni. – zaczynam tracić cierpliwość. – Evie, jestem ci wdzięczny za pomoc, którą okazujesz mnie i moim rodzicom, ale daj mi już spokój, okej?

– Masz przy sobie alkohol?

– Co?

– Pytam czy celowo wymykasz się do stajni, żeby wypić.

– Nie.

– Ledge, nie próbuj mnie oszukiwać.

– Chciałem zobaczyć co u koni. Nie wierzysz? To chodź ze mną.

Evie mierzy mnie czujnym wzrokiem, nie jest pewna czy powinna mi ufać i cóż nie dziwię jej się, przecież tyle razy obiecywałem, że nie zobaczy mnie już pijanego, a każdym razem gdy przyjeżdżała byłem nawalony. Ale gdy nagle decyduje się pójść ze mną coś wbija mi się w serce. To żal. Evie pewnie sądzi, że kłamię i musi mieć mnie pod ciągłą obserwacją. Spoglądam na nią, kiedy bez słowa wsuwa swoją rękę pod moje ramię i parskam pod nosem.

– Zostawisz Rain samą? – pytam upewniając się.

– Nic jej nie będzie.

– Mnie też.

– Tego nie jestem taka pewna.

Kiwam głową w milczeniu, a potem zapominając o kurtkach wychodzimy na zewnątrz. Jest już ciemno i temperatura spadła o kilka stopni. Czuję na skórze powiew orzeźwiającego, górskiego wiatru, który niesie za sobą muczenie bydła i rżenie koni. Niegdyś te wszystkie rzeczy były moją dumą i wolnością. Były siłą, którą przeistaczałem w pracę. Niegdyś miałem marzenia i plany. Chciałem zbudować potęgę i osiągnąć wielki sukces. A teraz każda z tych rzeczy wydaje się dziwnie odległa. Skryta pod grubą warstwą mojej nieustającej rozpaczy. Popadająca w coraz większą ruinę. Idziemy w stronę wymurowanej stajni. Jest duża i posiada kilka dużych okien, dzięki czemu zwierzęta mogą obserwować otoczenie bądź chłodzić się podczas upałów. Przesuwam zasuwę i otwieram drzwi. Zapach siana i soczystych jabłek przypominają mi o dniach spędzonych w siodle. O śmiechu i beztrosce, którą czułem galopując pośród pól i rozległych łąk.

– Wszystko w porządku? – Evie patrzy na mnie z troską. – Kiedy ostatni raz tu byłeś?

– Nie pamiętam. – odpowiadam włączając oświetlenie.

Ciepły pomarańczowy blask rozprasza mrok panujący w stajni. Dociera do boksów i siodlarni ujawniając miesiące zaniedbań. Moich zaniedbań.

– O rany, czy wasi pracownicy w ogóle tutaj zaglądają?

– Powinni.

– Spójrz tam. – wskazuje na wiadro wypełnione mętną wodą. – Czy to dajecie koniom do picia?

– Przestań. – fukam wyplątując się z jej uścisku i prawie biegnę w kierunku tego cholernego wiadra. Zaglądam do środka, krzywię się widząc tam swoje zniekształcone odbicie. – Ktoś może używał wody do czyszczenia i zapomniał wylać.

– Albo jednak chciał dać koniom.

– Porozmawiam z nimi.

– Koniecznie, Ledge. Koniecznie.

Rozdrażniony biorę wiadro i wylewam wodę do starego zlewu w siodlarni, a następnie przyglądam się pustym workom na owies i suszoną trawę. Nic z tego nie rozumiem. Przecież robotnicy wiedzą, że należy uzupełniać zapasy.

– Wracamy. – odzywam się ponurym tonem.

– Już? Nawet nie zajrzałam do koni.

– Zajrzysz kiedy indziej. Coś tu śmierdzi.

– To może zamiast uciekać, wziąłbyś się do pracy?

– Właśnie to robię.

Wyprowadzam Evie ze stajni, gaszę światło i w pośpiechu wchodzimy do mieszkania. Mieszkania, w którym nadal słychać płacz dziecka i ciche nucenie kołysanek. Budzi się we mnie głód, pragnienie zapicia wszystkich nerwów alkoholem lecz wtedy mój wzrok dostrzega Rain. Siedzi przy stole pochylona nad jakimiś szmatami i dopiero po kilku sekundach uświadamiam sobie, że dziewczyna szyje. A właściwie zszywa moją podziurawioną koszulę. Stoję jak kołek w progu pokoju i zapominam pieprzonego języka w gębie.

– Jesteś już. – Matka zauważa mnie pierwsza. – Chciałam zszyć twoją koszulę, wiesz tę, którą przedziurawiłeś przeskakując przez płot, żeby dostać się do baru Newtona.

– Podziwiam twoją doskonałą pamięć. – mruczę niezadowolony, że postanowiła obnażyć mnie przed bądź co bądź wciąż obcą dziewczyną.

– Moja jest jeszcze lepsza. – wtrąca się Evie.

– Niestety, gdy zabierałam się za robotę, Cole zaczął płakać i Rain zaproponowała, że mi pomoże.

– Starasz się przypodobać? – Evie uśmiecha się szeroko. – Super, na to liczyłam. Oferuj pomoc Blackwoodom zawsze i wszędzie, a staniesz się ich numerem jeden. Mam rację, pani Michelle?

– A pewnie, że masz! – odpowiada matka kołysząc w ramionach dziecko. – Nie ma nic za darmo, a mówiąc to, mam na myśli zaufanie. Najpierw trzeba się poznać. I wykazać.

– Dlatego walczę z igłą i nitką. – rzuca Rain, na co wszyscy wybuchają śmiechem.

Wszyscy oprócz mnie.

– Byłem w stajni. – Oznajmiam twardym tonem. – Musimy porozmawiać, tato.

– Ach, czułem, że tak będzie. – wzdycha podnosząc się z fotela.

– Czyli wiedziałeś o tym bałaganie?

– Wiedziałem.

– I? Przemówiłeś im do rozsądku?

– Nie ma komu przemawiać, synu.

– Zatrudniamy ponad dwudziestu pracowników, zatem nie mów mi, że nie ma komu... – urywam, gdy ojciec podchodzi mnie i delikatnie ściska za ramię.

– Nie ma nikogo, Ledger.

– Co?

– Nie mamy już pracowników. Odeszli od nas.

– Co? – powtarzam z niedowierzaniem. – To żart? Robisz sobie jaja?

– Synu, bez pracy nie ma kołaczy. Robiłem wszystko, żeby temu zapobiec, ale nie udało się. – delikatnie popycha mnie w stronę korytarza. – Chcą przejąć naszą ziemię. Jesteśmy zadłużeni.

– Kto chce?

– Bennettowie.

– Po moim trupie! – podnoszę głos. – To musi być jakieś nieporozumienie! To...to niemożliwe!

– Świat nie przestał się kręcić, tylko dlatego, że ty to zrobiłeś. Każdego dnia zwierzęta generowały mnóstwo wydatków, potrzebowaliśmy słomy, paszy. Musieliśmy opłacać wodę, ogrzewanie i prąd. Ledger, to były gigantyczne pieniądze, których nie odrobiliśmy. Nie byliśmy w stanie. Nawet z pożyczką, którą zaciągnąłem w banku ledwo wiążemy koniec z końcem.

Słowa ojca dudnią mi w uszach, są głośne i brzmią jak jeden nieśmieszny żart. Wziął pożyczkę na spłatę zadłużeń rancza? Kiedy? Jak to możliwie, że nie miałem o niczym pojęcia? Przecież to działo się tuż pod moim nosem! Zaciskam szczękę i szybko zwijam dłoń w pięść, którą pośpiesznie lokuję w ścianie. Huk uderzenia stawia Evie w gotowości i nim się orientuję, staje obok.

– Ledger. – mówi ostrzegawczo.

– Słyszałaś co powiedział? – pytam patrząc na nią szeroko otwartymi oczami.

– Słyszałam, ale nerwami niczego nie załatwisz.

– Nie. Nerwami nie.

Odwracam się na pięcie i w pośpiechu otwieram dwudrzwiową szafę, w której ojciec trzyma swoją strzelbę. Wściekłość na samego siebie przysłania mi rozsądek. Chwytam broń i paczkę naboi.

– Ledger! Odłóż to! – Evie nie pozwala mi dotrzeć do drzwi. – Do cholery, jeśli tego nie zrobisz, to zadzwonię po wsparcie i przenocujesz w areszcie!

– Nikt nie będzie kładł łap na moją ziemię! – krzyczę.

– Opanuj się!

– Jest moja!

– Olałeś sprawę! – Evie także zaczyna krzyczeć. – Przez pół roku tylko wegetowałeś, a teraz kiedy nadchodzi czas zmierzenia się z konsekwencjami to łapiesz za broń?! Opamiętaj się, chłopie!

– Nikt nie zabierze mi mojej ziemi. – warczę choć jednocześnie moja wola walki zaczyna gdzieś ulatywać. Może to przez stanowczą postawę Evie, a może przez ciągły płacz dziecka. Nie wiem. Ogarnia mnie niemoc, więc odkładam strzelbę i wychodzę z domu. Jestem zmęczony, niemal wycieńczony tym okropnym, podłym życiem, w którym nie ma dla mnie ani odrobiny radości. Wsiadam do samochodu, ale zamiast odpalić silnik, ja tępo wpatruję się w deskę rozdzielczą. A potem zauważam scyzoryk. Leży zupełnie niewinnie, a jedno z ostrzy błyszczy w blasku księżyca niczym diament. Ujmuję w je w palce i zaczynam się zastanawiać czy będę w stanie udźwignąć ból po stracie rancza. Ból, który będzie przypominał mi jak wiele mogłem zyskać. Mówią, że samobójcza śmierć jest aktem odwagi, ale ja się z tym nie zgadzam. Teraz, gdy siedzę w chłodnym aucie i myślę nad pocięciem sobie żył wcale nie czuję się silny.

Jestem słaby. I jak tchórz chcę zniknąć, by już nigdy więcej nie czuć wyrzutów sumienia. Jakie to śmieszne, że jeszcze parę minut temu wypluwałem płuca zachowując się jak największy obrońca, a teraz nie umiem poradzić sobie z przytłaczającymi myślami. Jestem ubezpieczony, jeśli umrę, to rodzice otrzymają pieniądze. Mogliby także sprzedać mój wóz, motocykl, gitarę, gramofon i cenną kolekcję winyli. To powinno pomóc ranczu.

– To twoje drugie podejście, nie spieprz tego. – szepcę podwijając rękaw koszuli. Zaciskam powieki, przykładam zimny metal do ciepłej skóry i wbijam ostrze w tętniącą żyłę. Moje ruchy są zbyt gwałtowne, nieprecyzyjne, dlatego ogarnia mnie jedynie lekkie pieczenie wskutek zdartej skóry.

– Kurwa. – jęczę uderzając czołem o kierownicę.

Ściskam w dłoni scyzoryk, ale nawet to nie daje porządnych rezultatów. Czuję się jakbym przegrywał. I kiedy chcę ponowić próbę, nagle ktoś puka w szybę. Niechętnie prostuję się we fotelu, jestem prawie pewny, że to Evie lub ojciec. Wyszli z domu zaniepokojeni odgłosem silnika. Szykuję się na trudną rozmowę, może odparcie ataków ale gdy spoglądam w szybę widzę zupełnie kogoś innego.

– Cześć, twoja mama powiedziała, że powinnam poprosić cię o podwózkę. – mówi Rain, gdy tylko opuszczam szybę.

– To nie jest dobry pomysł. – cedzę przez zęby.

– To co robisz także. Mogę? – Nie czekając na moje pozwolenie naciska klamkę i wsiada do samochodu.

– Nie powinnaś tu być.

– Wiem, że jesteś ode mnie sporo starszy i na dodatek od dziś stałeś się moim szefem, ale proszę daruj sobie te teksty, bo jesteś jedyną osobą, która nie powinna czegoś robić.

– Wysiadaj.

– Jeśli wyrzucisz narzędzie, którym chcesz się zranić.

– Co?

Rain nie odpowiada. Zamiast tego wbija spojrzenie w moją poczerwieniałą skórę na wewnętrznej stronie nadgarstka.

– Wcale nie chodziło ci o podwózkę, prawda?

– Miałam zamiar pójść do domu, ale zobaczyłam jak siedzisz sam w aucie i... zaniepokoiłam się.

– Jesteś moim pieprzonym aniołem stróżem, Rain?

– Wiesz jak cennym darem jest życie? – odpowiada pytaniem na pytanie. – Jak wiele osób chciałoby być na twoim miejscu?

– Na moim miejscu? – parskam ironicznie. – Nie mam nic, rozumiesz? Nic.

– Masz zdrowie. – niespodziewanie łapie mnie za rękę. – I siłę. Jesteś sprawny. Uważasz, że to nic?

– Będziesz mi teraz prawić morały?

– Nie. Będę ci przypominać jakim jesteś szczęściarzem.

– To nie należy do twoich obowiązków.

– Właśnie, że należy. – upiera się, a ja szybko zabieram rękę i nie wiedząc co z nią zrobić, wsuwam do kieszeni. – Posłuchaj, dawno temu zrobiłam coś strasznego. Popełniłam błąd, który miał fatalne skutki i nie chcę, żeby ktokolwiek przechodził przez to samo. Zatem jeśli mogę pomóc, to pragnę to robić. Świat jest przepełniony smutkiem i ludźmi, którzy nie radzą sobie z bólem. Po co dokładać mu jeszcze ciebie? Czy nie lepiej byłoby wstać z kolan i zacząć wszystko od nowa?

Słucham jej głosu, który w niechciany sposób wypełnia moją głowę i powoduję, że naprawdę zaczynam nad wszystkim rozmyślać. Denerwuje mnie to, lecz nie umiem przestać. Moja dusza jest zbyt złakniona nadziei na nadchodzące lepsze jutro. Wpatruję się w kierownicę, chcąc znaleźć słowa, które opisałby mój stan. Moje lęki, obawy i wstyd, który przygniata do samej ziemi, ale z moich ust wydostaje się jedynie westchnienie.

– Żałoba to bardzo skomplikowany proces.

– Mówisz jakbyś ją już przeszła.

– Bo tak jest. Poświęciłam wiele dni na opłakiwaniu tego co się stało, ale moja rozpacz nie odwróci czasu. Cierpnie, jakkolwiek głębokie by nie było, nie przywróci jej życia, a może zrujnować twoje.

– Straciłem kontrolę. – przyznaję, lecz bardziej niż jej obecnością martwię się samym sobą. Bo w momencie, gdy wypowiadam te słowa stawiam czoła prawdzie. – Nie miałem pojęcia, że jesteśmy w tak złej sytuacji. Ranczo miało być potęgą. Dumą, a jedyne co udało mi się osiągnąć to długi.

– Potrzebowałeś chwili na oddech. Nie ma w tym nic złego, ale teraz nadszedł czas na działanie.

– Addie pewnie przewraca się w grobie. – rzucam ponuro, a potem wybucham histerycznym śmiechem. – Zawsze twierdziła, że nie mam głowy do biznesu i prędzej czy później skończę bez chociażby jednego centa w kieszeni. Namawiała mnie na kursy z zarządzania, chciała żebym zapisał się na studia, ale ja jak zwykle byłem zbyt uparty. Chciała dla mnie dobrze.

– Każdy ma prawo wyboru.

– I dlatego jest jak jest.

Rain nie odpowiada. To dziwne, ale nawet nie wiem ile czasu minęło odkąd wsiadła do samochodu, nie zwracałem uwagi na upływające minuty. Ani przez chwilę. Oboje patrzymy na mrok za przednią szybą i niespodziewanie decyduję, że naprawdę podrzucę ją do domu. Odpalam silnik i wrzucam bieg zupełnie ignorując jej zdziwienie.

– Co robisz? – pyta siadając sztywno na fotelu.

– Wiozę cię do domu.

– Ale... – urywa zmieszana. – Nie trzeba.

– Jest późno, może być niebezpiecznie. Gdzie mieszkasz?

– To nic, lubię nocne spacery.

Łypię na nią jednym okiem, ale nic nie mówię. Zatrzymuję wóz i wysiadam na zewnątrz.

– Idziesz? – wołam zniecierpliwiony.

– Idę.

Rain powoli wygrzebuje się z samochodu, chucha na dłonie, a następnie krzywi się, gdy podmuch wiatru omal nie zwalił jej z nóg. Może i lubi nocne spacery, ale dziś pogoda sprzyja jedynie przesiadywaniu na kanapie w towarzystwie gorącej czekolady i wełnianych koców.

– Zaraz, a ty? – zwraca uwagę na to, że idę tuż za nią.

– Powiedziałaś, że lubisz spacerować, więc odprowadzam cię do domu.

– Ja... – nerwowo zerka za siebie, a potem bezradnie wzrusza ramionami. – Nieważne.

Nie rozumiem jej zachowania. Czy ma mi za złe, że okazałem lepsze maniery niż do tej pory? Chcę się dowiedzieć, ale po namyśle odpuszczam i przyspieszam kroku, żeby wyprowadzić ją przez bramę. Blask pomarańczowych latarni ulicznych będzie ciągnął się za nami przez kolejne metry, ale w końcu ich zabraknie, a my będziemy musieli podążać w kompletnej ciemności. Jest tego świadoma? Musi być skoro się uparła. Dawno nie odczuwane poczucie odpowiedzialności walczy z powstałą pół roku temu obojętnością. Dziewczyna jest młoda, pewnie w ogóle nie przemyślała swojej decyzji. Coś ściska mnie w piersi, gdy wyobrażam sobie jak spaceruje po zmroku szutrową drogą.

– Masz odblaski?

– Co?

– Czyli ich nie masz.

– No nie. – przyznaje cicho. – Pewnie powinnam się w nie zaopatrzyć.

– Och, serio? – ironizuję.

– O której jutro przyjść? – szybko zmienia temat.

– Nie wiem. O której chcesz?

Rain marszczy brwi, wygląda jakby się nad czymś zastanawiała.

– Będę przed siódmą.

Kiwam tylko głową. Co miałbym innego zrobić? Podziękować? Zaproponować transport? Wciąż nie wiem, gdzie mieszka. Może całkiem niedaleko. Blask latarni staje się coraz odleglejszy, wyjmuję telefon i włączam latarkę.

– Ile ty masz właściwie lat, Rain?

– A na ile wyglądam? – rzuca tym wyświechtanym tekstem i śmieje się pod nosem, doskonale zdając sobie z tego sprawę. – Dobrze się zastanów, szefie.

– Wyglądasz jak chodzący, nieletni problem.

– Skreśl nieletni. Mam dwadzieścia dwa lata.

– Rzeczywiście ogromna różnica.

– Nie masz pojęcia ile obowiązków i nowych rzeczy spada niczym kowadło w dniu osiemnastych urodzin.

– Masz rację, nie mam pojęcia. Urodziłem się w ciele dorosłego faceta i zamiast mleka piłem whiskey.

– To wyjaśniałoby dlaczego tak bardzo ją lubisz.

– Lubię też kakao.

– Chyba nie ma na świecie osoby, która nie lubiłaby kakao. Kiedyś bardzo często je piłam, ale teraz...

– A teraz co?

– Nic. – odpowiada cicho, a uśmiech znika z jej twarzy.

Dziwię się samemu sobie, że chcę poznać powód dlaczego nagle się zasmuciła. I mimo, że ni dawałem szans, to nasza rozmowa okazuje się całkiem fajną. Nie wiem na ile można zaufać ledwo poznanej dziewczynie, lecz szybko uświadamiam sobie, że Rain wie o moich problemach. Wie o dziecku, wie o długach. I co gorsza, wie, że planowałem się zabić. Te rzeczy powinny mnie odstraszać, postawić w najwyższej gotowości, ale z jakiegoś powodu wcale nie czuję się zagrożony. Szlag, czuję się tak jakbym wreszcie znalazł kogoś, kto jest w stanie mnie zrozumieć.

– Interesujesz się modą? – próbuje wyjść z tej dziwniej i mało komfortowej sytuacji. Myślę o jej za dużej męskiej koszuli, którą włożyła za zniszczony pasek wypłowiałych dżinsów. Nie podążam za trendami, więc równie dobrze dziewczyna mogła zaprezentować jakiś hit.

– Nie. Dlaczego?

– Zauważyłem, że masz na sobie męskie ubrania.

– Yy. Tak, one są Yy... Mojego taty. Mojego zmarłego taty, za którym tęsknię.

– Byliście blisko?

– Tak. Robił ze mną te wszystkie rzeczy, o których marzą dzieci w domu dziecka. Był zawsze przy mnie. Wspierał, śmiał z moich żartów.

– Brzmi jak ideał. Jesteś pewna, że istniał? – pozwalam sobie na niewinną zaczepkę. – Wiesz, zazwyczaj ojcowie tacy nie są.

– Mój był. – ucina i następnie milknie.

Zastanawiam się co powiedziałem nie tak, czym mogłem ją urazić. Nie znajduję jednak żadnej przyczyny i postanawiam puścić to w niepamięć. Idziemy w zgodniej ciszy, która otula nas niczym kokon. Oświetlam jej drogę, a ona zgrzyta z chłodu zębami.

Może i lubi nocne spacery, ale z pewnością nie o tej porze roku. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top