Rozdział 4 (pierwsza część)


RAIN

Jak wczoraj budzą mnie krzyk i odgłosy tłuczonego szkła. Zrywam się z kanapy, przyciskam dłoń do galopującego serca i rozglądam się wokół. Czuję wewnętrzny niepokój lecz nic się nie dzieje. Wnętrze przyczepy jest wysprzątane, okna zamknięte a drzwi dodatkowo zablokowane na zasuwkę. Uspakajam przyspieszony oddech. Wstaję i rozciągam mięsnie, choć te nie miały nawet szansy na regenerację po tym jak od kilku dni uprawiam maraton idąc do jedynego w miasteczku sklepu DIY, a następnie wlokę kilku centymetrowe deski, śrubokręty i farby kupione na przecenie za jedynie połowę ich wartości. Nie mam zamrożonych pieniędzy ani takich, których mogłabym wdawać bez większego zastanowienia. Transport do Sheridan pochłonął lwią część moich skromnych oszczędności i coraz bardziej dociera do mnie, że będę potrzebowała pracy. Wchodzę do miniaturowej łazienki, biorę szybki prysznic zanim woda podgrzewaczu nie stanie się zimna. Osuszam ciało szorstkim, wytartym ręcznikiem i staję naprzeciw wąskiego, popękanego lustra. Przyglądam się swojemu odbiciu w towarzystwie nerwowych wrzasków dobiegających gdzieś z tyłu pola kampingowego.

– Jesteś silna Rain. – szepczę drżącym głosem. – Dasz sobie radę.

Rozczesuje mokre pasma włosów w kolorze ciemnego blondu i związuje je w ciasny warkocz. Nie mam suszarki ani czasu, żeby wyschły. Wciągam o wiele za dużą koszulkę z idiotycznym nadrukiem łosia z puszką lokalnego piwa żałując, że Brody nie posiadał w swojej garderobie czegoś dojrzalszego, a potem zakładam równie zbyt obszerną wypłowiałą koszulę w zieloną kratę, którą zestawiam z jasnoniebieskimi dżinsami wygrzebanymi parę miesięcy temu w lumpeksie. Nie powalam swoim wyglądem ale przynajmniej nie będę marznąć. Uśmiecham się do siebie i wychodzę z łazienki. W idealnym świecie nigdzie bym nie wychodziła. Wsunęłabym stopy w białe puchate kapcie i wstawiała wodę na kawę myśląc o zbliżających się świętach Bożego Narodzenia. Niemal parskam, gdy wyobrażam sobie własny dom z piękną kuchnią. Nie dorastałam wśród luksusowych mebli, a moje marzenia bazują jedynie na podstawie reklam, które oglądałam. I może to dla niektórych dziwne, ale blok reklamowy był dla mnie oknem na inną rzeczywistość. To dzięki nim wiedziałam jakie są marki perfum, jakie auta uchodzą za najlepsze i jak żyje ta druga, odległa część świata. Reklamy był dla mnie tym, czym teraz dla większości stał się Instagram. Z trudem otrząsam się z rozmyślań. Zakładam buty, kurtkę i naciągam czapkę, która ma chronić moje mokre włosy przed wiatrem. Wychodząc na zewnątrz rozglądam się po kilka razy w lewo i prawo. Chcę mieć pewność, że nikt mnie nie zaczepi. Owijam szyję szalikiem kiedy stawiam długie, sprężyste kroki w stronę wyjścia z pola. Jest jeszcze ciemno, poranki o tej porze nie są przyjemne. Oświetlam drogę latarką w telefonie ciesząc się, że udaje mi się opuścić ten niezbyt bezpieczny teren. Od centrum dzieli mnie kilkanaście metrów więc czym prędzej zaczynam maszerować. Jeszcze nie wiem dokładnie co chcę dziś robić, ale jedną z ważniejszych rzeczy jest rozejrzenie się za pracą. Może mogłabym zapisać się jako bezrobotna w urzędzie albo odwiedzić jakiś bar? W barze zawsze brakuje kelnerek, prawda? Nie boję się żadnego zatrudnienia, choć tak naprawdę moje CV nie jest imponujące. Posiadam doświadczenie w opiece nad dziećmi lecz szybko się uczę. Tak, to ostatnie jest na pewno dobrym atutem. Staram się wesprzeć samą siebie, próbuję rozwinąć skrzydła i przekonać, że teraz będzie lepiej ale to nigdy nie jest łatwe.

– Hej! Hej!

Odwracam się lecz na chodniku nie ma nikogo poza mną. Spoglądam więc na drogę i widzę radiowóz oraz głowę szeryfa wystającą przez opuszczoną szybę. Evie, chyba tak ma na imię.

– Cześć. – Odpowiadam niechętnie. Nie wiem dlaczego się zatrzymała, ani co gorsza dlaczego zwróciła na mnie uwagę. Wolę pozostawać w cieniu.

– Rain, prawda?

– Tak.

– Co ty tutaj robisz? – pyta szczerze zdumiona. – Mieszkasz w tej okolicy?

Czy powinnam przytaknąć? A może zwyczajnie udać, że nie usłyszałam pytania? Czy mieszkanie na terenie pola kampingowego to już margines? Zaciskam zęby, bo choć nie chcę, to znam odpowiedź na ostatnie.

– W okolicy. – mamroczę niewyraźnie. – Coś się stało?

– Nie, to znaczy tak. Wiesz, często patroluję ten rejon ze względu na wzmożoną aktywność zboczeńców i złodziei. Dokąd idziesz?

– Do centrum.

– Wsiadaj, podrzucę cię.

– Nie, nie ma takiej potrzeby.

– To nie była prośba. Wsiadaj Rain.

Biorę głęboki wdech. Evie byłaby całkiem fajną znajomą, gdyby nie fakt, że jest szeryfem. Gdy spoglądam na jej beżowy mundur czuję niewidzialne ciosy zadane prosto w brzuch. Przypomina mi się wykrzywiona bólem twarz Brody'ego, kiedy klękał przed nieprzytomną zakrwawioną kobietą. Widzę jak drżącą dłonią odgarnia włosy z jej twarzy i niemal słyszę jak błaga, by nie umierała.

– No dalej! – popędza

Zmuszam mięśnie do pracy, mam wrażenie, że każdy mój krok jest naznaczony jej krwią. Wsiadam na miejscu pasażera w radiowozie, a mój wzrok od razu odnajduje plik wydrukowanych kartek spoczywających na desce rozdzielczej.

– To listy gończe? – wypalam bez zastanowienia.

– Nie. – Evie śmieje się jak z dobrego żartu. – Choć może w pewnym sensie pasują.

– Nie wiem czy chcę znać szczegóły.

– To ogłoszenia o pracę.

– Biuro szeryfa szuka osób do pracy? – mimo wcześniejszych obaw nie mogę powstrzymać ekscytacji.

– Nic z tych rzeczy. Robię przysługuję mojemu przyjacielowi.

– Okej, a kogo potrzebujesz?

Czuję, że Evie mi się przygląda. Nic nie mogę poradzić na rumieńce, które niczym niechciani goście pojawiają się na moich policzkach.

– Kogoś zorganizowanego, umiejącego gotować i zajmować się małym dzieckiem. Znasz taką osobę?

– Siedzi obok ciebie.

Może taka autoreklama nie jest dobra i popełniam błąd, ale nie mam nic do stracenia. Czekam na reakcję Evie, na jej uśmiech, wzruszenie ramion. Cokolwiek.

– Bez obrazy, ale potrzebuję kogoś kto naprawdę zna się na dzieciach.

– W jakim wieku?

– Cole ma niecały roczek.

– Pracowałam już roczniakami.

– Ty? – kpi potrząsając z niedowierzaniem głową. – Przecież pewnie jesteś niepełnoletnia.

– Czyli sprzedajcie whisky niepełnoletnim? – parskam.

– Nie wypiłaś jej. – przypomina. – Nie myśl, że cię nie obserwowałam. Zachowałaś się w porządku, więc nie było sensu cię spisywać.

– Mam dwadzieścia dwa lata, możesz wyluzować.

– Pomyliłaś się, dodałaś sobie pięć lat.

Wybucham śmiechem, bo nikt wcześniej nie zachowywał takiej nieufności w sprawie mojego wieku. Ale też nikogo wcześniej to nie interesowało. To miła choć nieco dziwna odmiana i nie wiem jak poradzić sobie z nowymi uczuciami. Dlatego śmiech wydaje się najlepszym rozwiązaniem.

– Pudło, szeryfie.

– Jesteś pewna?

– Tak, jestem pewna. Jestem dorosła i potrzebuję pracy. Właściwie po to szłam do centrum, miałam nadzieję, że znajdę gdzieś jakąś lukę, którą będę mogła wypełnić.

– Jak to się stało, że zajmowałaś się dziećmi?

Uśmiech na mojej twarzy znika, bo i ile naprawdę opiekowałam się maluchami tak nigdy nie miałam umowy o zatrudnienie. Dzieci okazywały się najczęściej niechcianym ciężarem, zatrutym owocem po hucznej zabawie. Podrzucano je do okna życia, a potem wraz z Marion opiekowałam się nimi. Trwało to bardzo długo. Uważałam, że jestem całkiem dobra w byciu niańką.

– Znalazłam ogłoszenie, poszłam na rozmowę i dostałam pracę. – mówię bez zająknięcia.

– A twoi rodzice? Nie mieli nic przeciwko?

– Nie, absolutnie nie mieli. – poprawiam się na siedzeniu. – Czyli co? Dasz mi namiar na tego twojego przyjaciela? Serio potrzebuję kasy.

Evie nie wygląda na przekonaną, a ja nie mam pojęcia co zrobić, żeby zmieniła zdanie więc zaczynam milczeć. Nasza cisza utrzymuje się przez całą drogę do centrum, ale zamiast wyrzucić mnie na pierwszym lepszym parkingu, ona postanawia jechać dalej.

– Dokąd mnie wieziesz?

– Na kawę.

Na kawę? Po co? Czuję nadchodzącą panikę. Nawet nie mam wystarczająco dużo pieniędzy, żeby za nią zapłacić.

– Nie denerwuj się, ja stawiam. – dodaje uspakajającym tonem.

– Dzięki, ale to...jest koniecznie. Jadłam śniadanie w domu i...

– Zabieram cię na kawę, żeby pogadać o pracy. – łypie na mnie okiem. – Możesz się wyluzować.

Evie używa moich wcześniejszych słów co dodaje mi nieco otuchy. Nie mówiłaby tak gdyby miała wobec mnie złe zamiary, prawda? I może właśnie to sprawia, że zaczynam jej się przyglądać. Ma o wiele jaśniejsze ode mnie blond włosy, których zazwyczaj w ogóle nie upina. Pełne usta i owalną twarz, której brakuje ostrych krawędzi. Jak osoba z wyglądem miłej dziewczyny z sąsiedztwa dostała stanowisko szeryfa? To nie jest żaden temat tabu. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie wszyscy faceci opuścili swoje umysłowe jaskinie. Niektórzy wciąż traktują kobiety przedmiotowo i z mniejszym poważaniem. Jak Evie udaje się panować nad takimi dzikusami? Szybko zauważam też złotą obrączkę na jej palcu. Może to mąż ustawia wszystkich do pionu?

– Nad czym tak myślisz?

– Co?

– Zamilkłaś więc na pewno o czymś myślisz.

– Nieczęsto kobieta ma okazję zostać szeryfem.

– Niestety masz rację. I co w związku z tym?

– Jak ci się udało?

– Miałam ogromne szczęście. Otworzyłam paczkę swoich ulubionych solonych chipsów i niespodziewanie znalazłam w nich złotą gwiazdę.

– To nie mógł być przypadek. – stwierdzam rozbawiona jej odpowiedzią.

– Tak, też tak sądzę. Wszechświat dał mi znak.

– Sheridan cię potrzebowało.

Evie kiwa głową, a następnie skręca w kierunku wąskiej drogi. Kiedyś mieściła się tutaj pralnia i z powątpieniem patrzę przez przednią szybę, ale już po kilku minutach okazuje się, że moje obawy są zupełnie bezzasadne. Tam gdzie dawniej przynosiło się brudne ubrania teraz funkcjonuje kawiarnia. I to patrząc na ciekawy, ceglasty budynek z neonowym szyldem wygląda na dość drogą.

– Jaką pijesz?

– Rozpuszczalną. – mruczę odpinając pasy. – Nie potrzebuje wiele, Evie. Wystarczy mi gorąca woda i saszetka trzy w jednym.

– O boże, jesteś taka jaka jak Ledger.

– Kto? – śmieję się trzaskając drzwiami.

– Ledger, mój przyjaciel i – mruga zawadiacko w moją stronę. – I twój przyszły szef.

– Czyli mam tę pracę? – ledwo panuję nad głosem, który nagle ma ochotę stać się piszczący.

– Jeśli oczarujesz mnie na rozmowie rekrutacyjnej. – chichocząc wchodzi do lokalu. – Ile słodzisz? Zamówię dla ciebie coś ekstra.

Przechodzi mnie dreszcz. A potem kolejny i następny i już wiem, że zaraz w moich oczach pojawią się zdradzieckie łzy. Nie mogę sobie na nie pozwolić lecz tak trudno mi powstrzymać wzruszenie, gdy ktoś przejawia wobec mnie tak miłe nastawienie. Że sprawia, że czuję się ważna.

Evie tylko podśmiechuje się pod nosem, gdy prowadzi mnie do kwadratowego stolika w rogu sali. Wystrój robi wrażenie. Na ścianach w kolorze zielonej butelki wiszą duże fotografie przedstawiające plantacje kaw z odległych zakątków Afryki. Dyskretne oświetlenie powoduje przyjemny półmrok, a drewniane meble nawiązują do nazwy lokalu. „Green Coffee" jest nowoczesne, klimatyczne i mocno wyróżnia się na tle zadymionych barów. Jakim cudem kawiarnia przetrwała w tak zapyziałym miejscu? Rozglądam się dookoła czując aromatyczny zapach palonych ziaren oraz świeżych wypieków. Powoli zdejmuję czapkę wraz z kurtką i siadam na jednym z foteli obitych miękkim materiałem.

– Wszystko okej? – Evie przygląda się mojej twarzy. – Strasznie czerwona się zrobiłaś.

– To nic, ja...zaraz mi przejdzie.

Chciałabym podejść do lady i zamówić dla nas dwie kawy z bitą śmietaną. Chciałabym się szeroko uśmiechać i nie mieć żadnych zmartwień. Choć raz. Choć na chwilę. Gdzieś w głębi czuję smutek ale z całej siły go wypieram. Przecież nie jest aż tak źle.

– Oby. – grozi mi żartobliwie palcem, a potem idzie złożyć zamówienie.

Nie patrzę na nią. Zamiast tego wbijam wzrok w blat stołu i próbuje wyobrazić sobie maluszka, który potrzebuje opieki. Pewnie ma zapracowanych rodziców. Może ów Ledger też jest stróżem prawa? Myślę, nie wiadomo z jakiego powodu, o mężczyźnie pod czterdziestkę z grubą brodą i w wełnianym swetrze. Takim, który uwielbia krzyżówki i niedzielne strzelanie z wiatrówki do puszek. A jego żona? Pewnie jest niskiego wzrostu, świetnie gotuje ma na imię Nancy. Razem tworzą spokojną, do bólu przewidywalną rodzinę. Co wcale nie jest niedobre. Wręcz przeciwnie jest świetne. Ich dziecko wychowuje się w oazie bezpieczeństwa. Miejscu, do którego ja nigdy nie miałam wstępu. Chciałabym poznać tego szczęśliwego malucha. I tą rodzinę.

– Barry przyniesie nam kawy. – niemal podskakuje na krześle, gdy dociera do mnie głos Evie.

– Barry?

– Barry Johnson, właściciel kawiarni. – szczerzy zęby. – Bycie szeryfem ma swoje zalety.

– Niewątpliwie.

– Wracając do tematu pracy. – zaczyna rozpierając się wygodnie we fotelu. – Ta robota to nie tylko przewijanie i karmienie małego. Będziesz musiała gotować, sprzątać i co gorsza znosić humory Ledgera.

– Dam radę.

– Teraz mieszkają z nim jego rodzice. Starają się jak mogą, żeby wszystko ogarnąć, ale to są już wiekowi ludzie. Michelle jest wspaniałą kobietą, ale ma prawie pięćdziesiąt cztery lata i zoperowane biodro z kolei Zack... Zack to typowy kowboj. Chce dobrze, ale gówno wychodzi.

– Jak to w życiu, nie? – wzdycham cicho. – Nadal jestem przekonana, że dam sobie radę.

– Cole ma sześć, prawie siedem miesięcy i koszmarne kolki.

– Masaż brzuszka powinien przynieść ulgę.

– Michelle potrafiła dzwonić do mnie o pierwszej w nocy i łamiącym głosem mówić, że Cole nadal płacze. – Evie mruży oczy, pochyla się lekko w przód i splata dłonie na blacie stołu. – Nie mam zamiaru cię odstraszać, ale muszę być pewna. Ledger jest w rozsypce z powodów osobistych. Prawdopodobnie na skraju depresji i alkoholizmu. Zależy mi, żeby mu pomóc, a nie dołożyć problemów.

– Nie jestem psychologiem ani terapeutą. Nie będę też biegać po piwo, ale znam się na opiece nad małymi dziećmi. Wiem czego potrzebują i jak o nie zadbać, a to w tej pracy powinno być najważniejsze.

– I mówi mi to dziewczyna w rozciągniętej flaneli.

– W końcu to Sheridan, nie? Flanela jest w naszej krwi.

Evie wybucha śmiechem. Jej reakcja jest tak szczera, że niemal od razu łapie mnie za serce. To niespodziewane i nieco niepokojące uczucie, bo od dawna, a w zasadzie nikt poza Marion nie zadał sobie trudu by obdarzyć mnie tyloma emocjami. Chcę coś powiedzieć, ale wówczas do nasze stolika podchodzi wysoki i dobrze zbudowany facet w niebieskiej koszulce z długim rękawem. Materiał ciasno przylega do jego ciała, mam wrażenie, że celowo ponieważ doskonale widać zarys sześciopaku. Ma kręcone ciemne włosy i leniwy, flirciarski uśmieszek.

– Kawa dla pięknych dziewczyn! – oznajmia najpierw teatralnie się kłaniając, a potem stawiając nasze zamówienie na blacie stolika. – Czy życzycie sobie czegoś jeszcze? Mamy pyszne pączki z nadzieniem pistacjowym albo – jego wzrok pada bezpośrednio na mnie – truskawkowym z białą czekoladą.

– Wiesz jak przekonać kobietę, Barry. – Evie wzdycha głośno. – Co wolisz? Ja chyba skuszę się na pistację. Uwielbiam ten smak.

– W porządku, wystarczy mi kawa. – odpowiadam z uśmiechem. Za nic nie chcę nadwyrężać hojności Evie, to byłoby bardzo nie fair.

– Nonsens. Dla niej truskawka. – decyduje za mnie. – A teraz spadaj, bo będziemy rozmawiały o ważnych sprawach. – gromi po przyjacielsku mężczyznę.

Barry zadaje się tym nie przejmować. Pewnie wiele razy Evie powtarzała ten sam scenariusz, przystojny właściciel kawiarni posyła nam szelmowski uśmiech i krótko potem odchodzi od naszego stolika. Biorę wdech i następnie powoli wypuszczam nagromadzone w płucach powietrze.

– Ważne sprawy. – mówię owijając dłonie wokół wysokiej szklanki z aromatyczną latte.

– Nie mam pojęcia dlaczego, ale chcę ci ufać Rain.

Jej słowa poruszają moją najczulszą stronę. Przygryzam wargę, by kolejny raz nie dopuścić do łez.

– Dziękuję.

– Jutro wezmę cię do domu Ledgera, dziś niestety nie jest w formie by rozmawiać. – krzywi się jakby zjadła cytrynę. Albo pół tuzina cytryn i chyba wiem co to oznacza. Mój przyszły pracodawca jest pijany.

– Jutro brzmi super. – zapewniam. – Nie mogę się doczekać.

– Przyjadę po ciebie. Gdzie mieszkasz?

To z pozoru niewinne pytanie mogłoby mnie pogrążyć. Nie mogę powiedzieć jej prawdy, no bo kto zechciałby zatrudnić opiekunkę do dzieci, która pomieszkuje w starej przyczepie kempingowej swojego przyjaciela, który odsiaduje wyrok. Raczej nikt. Ludzie są bardzo ostrożni, niemal przewrażliwieni. Pragną idealnych referencji nawet za cenę kłamstwa. Otaczamy się najlepszymi rzeczami i tego samego oczekujemy od reszty. Świat nieustannie się zmienia i to co kiedyś było normą teraz staje się marginesem. Dążymy do najwyższych jakości, bezbłędności i wspaniałości zapominając, że przecież tam po drugiej stronie jest człowiek. Nieidealny, zakompleksiony i z różnymi bólami. Człowiek, który choć nie otrzymał od losu pięciu gwiazdek daje z siebie wszystko i jedyne o czym marzy to docenienie. Zauważenie.

– Rain?

– Umówmy się tutaj.

– Tutaj? U Barry'ego?

– Tak.

Tak będzie bezpieczniej.

Jakiś czas później, gdy wychodzimy z kawiarni Evie pyta czy gdzieś mnie podrzucić. Sama jedzie do biura szeryfa wypełnić jakieś dokumenty i transport nie byłby żadnym problemem. Odmawiam. Dokąd miałabym pójść wiedząc, że otrzymałam pracę? Wycieczka do centrum już nie jest mi potrzebna. Rozstajemy się, ale zanim każda odchodzi w swoją stronę podajemy sobie numery telefonów, a ja czuję, że wreszcie jestem komuś potrzebna. Jestem widzialna. I mimo wszelkich obaw na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Idę lekkim krokiem. Zupełnie nieświadoma tego dokąd niosą mnie stopy. Skręcam i wspinam się wąską brukowaną uliczką. Nigdy nie spacerowałam w tej części miasteczka, bo nigdy też nie widziałam ku temu większej potrzeby. Dziś jest inaczej. Nie do końca rozumiem czemu wybieram tą mało uczęszczaną drogę, ale im dłużej idę tym bardziej ją rozpoznaję. Niespodziewanie chodnik znika, a ja muszę przejść na pobocze. Jest mgliście, szare niebo nie dodaje uroku nagim drzewom. Wszędzie unosi się wilgoć i coś jeszcze. Żal? Smutek? A może to strach? Stawiam kroki coraz mniej pewnie, nawet spoglądam za siebie. Na ulicy pojawiają się piasek i maleńkie kamyki. Oddech więźnie mi w gardle, kiedy nagle dociera do mnie gdzie doszłam. To tutaj. Miejsce tragicznego wypadku. Miejsce, gdzie wszystko się skończyło. Niespodziewanie zauważam samochód. To wielka, warkocząca czarna bestia, której jasne ślepia przenikają moje. Zatrzymuję się, w żołądku czuję supeł, gdy dociera do mnie, że drzwi kierowcy są otwarte. Czy ktoś tu jest? Dlaczego auto stoi pośrodku drogi? Serce omal nie wylatuje mi z piersi. Nerwy szarpią każdą komórkę mojego ciała. Alarmują. Niespodziewanie w powietrzu roznosi się echo pękającej gałęzi, a zaraz potem ciche westchnienie. Jakby z bezsilności. Szybko odwracam głowę w kierunku niepokojącego odgłosu i wtedy go widzę. Mężczyzna w czarnej bluzie z kapturem stoi pod jednym z drzew, a z jego szyi zwisa gruby pleciony sznur. Ułamana gałąź leży tuż przy jego bosych stopach. Bez słowa obserwuję jak podchodzi do kolejnej. Mocniejszej. Patrzę jak zarzuca na nią sznur, a potem formuje pętle i wkłada w otwór swoją głowę.

To może być minuta. Ludzkie życie wyliczone w sześćdziesięciu marnych sekundach. Zasycha mi w krtani, gdy mężczyzna zaciąga pętlę.

– Proszę nie! – błagalny krzyk wyrywa się z mojej piersi i wydostaje przez drżące usta. – Nie rób tego, proszę. – dodaję nie spuszczając wzroku z zaciśniętych na sznurze palców mężczyzny. Nie odpowiada, nie unosi oczu. Boję się, że moja prośba to za mało.

– Nie zabijaj się. – głos mam tylko ton głośniejszy od szeptu, myślę, że mnie nie usłyszy, bo tak naprawdę ja ledwo słyszę siebie lecz właśnie wtedy on rozluźnia swoje palce i wyjmuje głowę z pętli.

– Nie umiem. – przyznaje opadając na obydwa kolana. – Tak bardzo chcę, ale kurwa, nie potrafię.

Widzę jak jego potężne ciało zaczyna się trząść i jak kieruje wzrok w stronę gałęzi, gdzie nadal zwisa sznur.

– To znaczy, że nie powinieneś.

– Nie masz pojęcia... – odpowiada pochylając głowę.

– Każdy w życiu ma jakąś bitwę do wygrania. Ty jeszcze swojej nie wygrałeś. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top