Rozdział 3
LEDGER
Nie wiem dlaczego to robię. Nie mogę przestać. Dodge podskakuje na nierównej drodze, zwalniam bo za chwilę droga stanie się wąska i będę potrzebował zaledwie paru metrów, żeby dotrzeć do miejsca, w którym wszystko się skończyło. Nie umiem przestać. Niemal codziennie wsiadam do samochodu i pędzę w jednym kierunku. Nie chcę przestać. Jadę przecież do Addie. Co jeśli ona naprawdę tam jest i czeka? Co jeśli jednego dnia nie pojadę, a ona poczuje się samotna, opuszczona. Poczuje się, jakbym pogodził się z jej odejściem. Nigdy. Nigdy nie będę w stanie zaakceptować tego, że zniknęła.
Rozpłynęła się jak mgła zostawiając mnie z ciężarem.
Zatrzymuję samochód na poboczu. Kiedy idę w stronę ustawionych na ziemi zniczy czuję się na wpół martwy. Każdy krok, który przybliża mnie do Addie jest pełen cierpienia. Za plecami mrok ustępuje jasności. Blade promienie listopadowego słońca nie są jednak na tyle hojne by ogrzać zziębnięte gałęzie drzew. Mglisty poranek nie daje mi nadziei. Nic nie jest w stanie mi jej dać. Klękam przed bukietem zwiędłych kwiatów. Nie są ode mnie. Pewnie powinienem, ale nie przyniosłem ani jednego.
– Cześć. – mówię cicho dotykając dłonią chłodnej ziemi. – Jak ci tam na górze?
Krzywię się słysząc własne słowa.
– Co za kretyńskie pytanie. – karcę się. – Przepraszam, Addie. Ja...po tym jak odeszłaś, ja nie wiem co się ze mną dzieje. Dni i noce wydają się takie same. Są puste, zimne i zupełnie bez sensu. Myślę o tobie. Myślę jak to jest umierać. Czy to coś złego? Byłaś moim wszystkim, Addie. Moim wschodem i zachodem. Moją gwiazdą. Wskazywałaś mi drogę. Bez ciebie nie potrafię wrócić do domu. Dlaczego to musiałaś być ty? – zaciskam dłoń w pięść i uderzam nią w ziemię. – To nie powinnaś być ty.
Gorące łzy staczają się z mojego policzka, pociągam nosem jakby miało to w jakiś sposób powstrzymać rozdzierający serce płacz i nagle, między jednym drżącym oddechem, a drugim wyczuwam czyjąś obecność. Zastygam, a potem powoli odwracam głowę i widzę niską, szczupłą dziewczynę w za dużej zielonkawej kurtce. Nie znam jej. Wpatruję się w jej czerwone, wypełnione smutkiem oczy, a wszystko wokół staje się dziwnie odległe. Nie słyszę warkotu silnika auta, ani nie przeszkadza mi wiatr, który strząsa resztę liści na wąską drogę. Dziewczyna nie odrywa ode mnie spojrzenia, a moje serce niespokojnie szarpie się w piersi. Chcę coś powiedzieć, zapytać lecz gdy otwieram usta, ona odwraca się na pięcie i ucieka.
– Zaczekaj!
Podnoszę się z kolan, unoszę rękę jakbym posiadał magiczną moc, która zatrzymałaby biegnącą dziewczynę lecz nie jestem superbohaterem tylko pogrążającym się w rozpaczy facetem w rozciągniętej flanelowej koszuli i znoszonej kurtce Dayton Trucker od Carhartt. Stoję więc i gapię się na oddalającą się postać, a krzyk więźnie mi w krtani. Kim jest ta dziewczyna? Wyglądała na poruszoną. Czy znała Addie? Wracam do wozu. Kładę brudne od ziemi dłonie na kierownicy i lekko ją ściskam. Czemu tak wiele rzeczy jest zupełnie poza moją kontrolą? Gdy zamykam oczy znowu jest maj i kwitną astry. Słońce pochyla się ku zachodowi, konie rżą za oknem kiedy stoję naprzeciwko Addie. Kłócimy się. Schowałem jej kluczyki od samochodu, bo nie chciałem żeby pojechała do znajomego. Byłem zazdrosny, a ona krzyczała, że zwariowałem. I prawdopodobnie tak było. Gdyby nie ta sprzeczka Addie nie wyszłaby zdenerwowana z domu, nie musiałaby iść tą cholerną drogą. A jej znajomy nie składałby mi kondolencji. Mogłem temu wszystkiemu zapobiec i nie zrobiłem nic. Absolutnie nic co mogłoby odwrócić bieg wydarzeń. Nie uspokoiłem się jak prosiła, nie przestałem krzyczeć, nie oddałem jej kluczyków. Echo zatrzaskiwanych drzwi jeszcze długo pobrzmiewa w mojej głowie. To prawie tak jakby Addie zamykała jakąś część swojego życia. Naszego życia. Otwieram oczy i powoli toczę się w stronę głównej ulicy. Ile razy chciałem pojechać do znajomego Addie? Wciąż nie znam jego imienia, choć doskonale wiem jak wygląda. Ile razy chciałem go zapytać o ich relację? Ile razy tchórzyłem? Strach nie dopuszczał prawdy. Nadal nie dopuszcza. Każdego dnia budzę się z mieszanką żalu, bólu i lęku. Parkuję przed pubem. Jest wcześnie i Tim dopiero otwiera swój lokal ale ja nie mogę dłużej czekać.
– Cześć, mogę? – pytam wysiadając z auta.
– Nie jestem pewny.
Tim wie o tym co się stało. Zresztą każdy o tym wie. Sheridan jest małe.
– Wracam od Addie. Potrzebuję się napić.
– Tym bardziej nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Jedź do domu, do swojego dzieciaka.
– Sprzedaj mi butelkę whisky. – naciskam. – No co? Nie zrobisz tego? Naprawdę, kurwa, nie sprzedasz mi tej zasranej whisky?
– Jest ledwo siódma rano, Ledger
– Nie pytałem o godzinę. – warczę obrzucając go wściekłym spojrzeniem.
Tim stoi niewzruszony z dłońmi wciśniętymi głęboko w kieszenie czarnych dżinsów. Wiem co myśli i tak bardzo jak nie podobają mi się te myśli, to tak bardzo mnie nie obchodzą. Może kiedyś, może dawniej...ale na pewno nie teraz. Wsiadam do samochodu i odjeżdżam z piskiem opon. Zły i poirytowany objeżdżam pozostałe bary, ale te otwierają się w południe. Czuję jak wzbiera we mnie gniew i coraz mocniej szarpię kierownicą. Dokąd mam jechać? Nie chcę wracać do domu. Krążę wściekły po mieście aż w końcu podjeżdżam pod sklep monopolowy. Tu też nie jestem mile widziany, ale istnieje cień szansy, że Roger puścił tamtą bójkę w niepamięć. Wyjmuję kluczyk ze stacyjki i przecieram dłonią szorstki zarost. Zdaję sobie sprawę, że w ciągu sześciu miesięcy z porządnego gościa stałem się wkurwiającym wrzodem na dupie, ale nic na to nie poradzę. Śmierć Addie mnie zmieniła. Zabrała ze sobą wszystko, to co dobre.
– Czego tu chcesz?
Niezbyt przyjazne powitanie Rogera każe mi obrać jakąś taktykę, dzięki której choć odrobinę wkupię się w jego łaski.
– Przyjechałem cię przeprosić. – mruczę niezadowolony z własnego pomysłu.
Roger patrzy na mnie jakby nie dowierzał, że te słowa wyszły z moich ust i cóż, ja też nie mogę w to uwierzyć.
– Ty przyjechałeś mnie przeprosić? – dla podkreślenia tego jak bardzo jest zdumiony wskazuje palcem raz na siebie a raz na mnie. Mruży jasnoniebieskie oczy próbując wychwycić podstęp, ale niczego nie wyczuwa. To oczywiste przecież jestem świetnym kłamcą. Przez pół roku mówię tylko to, co pragną usłyszeć inni. Nie zdradzam własnych myśli, które są coraz bardziej niepokojące. Dawniej marzyłem o zbudowaniu potężnego rancza, a dziś moim jednym pragnieniem jest alkohol. Oto krótka historia mojego upadku. Upadku, do którego doszło z nie mojej winy. Ze złości aż zaciskam zęby. Czy naprawdę obwiniam Addie za to, że zginęła? Czy w ogóle można kogoś za to obwiniać?
– To jakiś żart?
Prawie się uśmiecham. Prawie.
– Nie.
– Czyli co? Przyjechałeś do mnie od rana tylko po to, żeby przeprosić za to, że tydzień temu rzuciłeś się na mnie z łapami? – Roger wypina dumnie pierś, na pewno rozsadza go poczucie wyższości. Ignoruję to, że właśnie podwija rękawy koszuli w kratę, a następnie krzyżuje ramiona. Roger jest starszy ode mnie o prawie siedem lat, ma zaokrągloną twarz i pamiątkę po naszym ostatnim spotkaniu w postaci dwóch blednących sińców pod oczami. Gdy byłem dzieckiem lubił mnie straszyć padłymi przy drodze wężami, a kiedy podrosłem o wszystkim kablował moim rodzicom, którzy na moje pytanie skąd wiedzą odpowiadali krótko „takie są uroki małych miast, lepiej przywyknij"
– Nie. Przyjechałem, żeby kupić whisky, ale uznałem, że najpierw połechtam twoje ego.
Stoję z rękoma w kieszeni i nie drga mi nawet powieka, gdy Roger czerwienieje ze złości.
– Jesteś fiutem, Ledger.
– Płacę gotówką. – dodaję wygrzebując studolarowy banknot.
– Daj mi jeden powód dlaczego miałbym ci ją sprzedać.
– Reszta dla ciebie.
Roger gapi się to na mnie, to na swoją kasę fiskalną. Widzę malujące się na jego twarzy zakłopotanie. Nie jest pewny czy powinien sprzedawać mi alkohol ale chęć zarobku zdaje się przewyższać jego morale. Spomiędzy jego wąskich warg wylatuje jakieś krótkie przekleństwo „Wal się" albo „Idź w chuj" nie wiem, nie obchodzi mnie co ma mi do powiedzenia ani jakie ma o mnie zdanie. Nie czuję żadnej satysfakcji kiedy sięga po butelkę i nabija ją na kasę. Mam wrażenie, że zostałem odcięty od jakichkolwiek uczuć w momencie, gdy trumna z ciałem Addie znikała pod ziemią.
– Ona nie byłaby zadowolona. – mruczy Roger.
– Ona nie żyje, więc to bez znaczenia. –odpowiadam oschle i rzucam pieniądze na ladę. Zabieram whisky, wychodzę ze sklepu i kolejny raz mierzę się z poczuciem totalnej pustki. Nie mam nic do czego chciałbym wracać, nie mam nic co sprawia, że czuję się szczęśliwy. Przełykam z trudem ślinę. Moje ciało jest spięte, a serce obolałe. Wsiadam do samochodu i chwilę krążę bez celu po mieście, aż w końcu zatrzymuję się przy starej bibliotece. Budynek przeznaczono do rozbiórki. Pełno tutaj taśm i pachołków, które jasno informują, że nie można wchodzić do środka. Otwieram butelkę, wyrzucam zbędny plastik zabezpieczający szyjkę i wypijam kilka solidnych łyków. Nie wchodzę do budynku, a jedynie siadam na jednym ze zniszczonych schodków i wzdycham żałośnie. Ostatnio bardzo często to robię. Wzdycham. Staję się irytującym dupkiem i nawet nie mam sił tego zmienić. Wlewam alkohol do gardła myślą o ranczu i tym ile pracy leży odłogiem, bo nie potrafię zmobilizować się do niczego innego oprócz ganiania za whisky. Ogarnia mnie żal i smutek, że w ten sposób rujnuję nasz rodzinny biznes. Przymykam powieki, kiedy świat zaczyna się niebezpiecznie szybko kręcić. Blackwood Ranch powstało dzięki pracowitości i wierze mojego pradziadka. To on postawił wszystko na jedną kartę i wybudował duży dom wraz z stajnią, padokami i postawił ogrodzenie, a potem zainwestował pieniądze w zwierzęta. Byki i krowy, które odznaczały się siłą i wytrzymałością oraz zwinne i szybkie konie, na grzbietach których mógł przemierzać duże odległości. Nie trwało to chwilę. Pradziadek poświęcał wszystko, nawet własne zdrowie by utrzymywać wysoki poziom hodowli bydła i dopiero po kilku latach pojawiły się pierwsze sukcesy. Pierwsi kupcy, którzy realnie zasilali portfel. Po jego śmierci cały dobytek przejął mój ojciec. Wychowałem się pośród koni i krów. Będąc dzieciakiem widziałem wiele dobrych i tych mniej dobrych rzeczy. Szybciej niż rówieśnicy poznałem zapach oraz smak krwi, a także nauczyłem się bić. Ojciec powtarzał mi jak ważna jest nasza ziemia i tego jak dużo poświęcenia jest warta. Zasiał we mnie ziarno odpowiedzialności i szacunku do rancza, które po czasie wyrosło na solidne drzewo. A przynajmniej takie było do momentu tragedii. Bez Addie mój wewnętrzy kompas szaleje. Czuję się zagubiony i zmęczony ciągłym cierpieniem.
– Nie wierzę.
Słyszę nagle znajomy głos. Odstawiam do połowy pustą butelkę i unoszę głowę. Mrugam kilkukrotnie, bo mimo, że rozpoznaję twarz, to za cholerę nie mogę przypomnieć sobie imienia kobiety. Chcę wstać, ale w tym samym momencie nasilają się zawroty i prawie upadam.
– Nie wstawaj.
– Znam cię. – bełkoczę.
– I nie gadaj. – kobieta mierzy mnie ostrym spojrzeniem, które niespodziewanie łagodnieje. – Ledger, to dzieje się zbyt często. – mówi klęcząc przy mnie.
Nie odpowiadam. Nie wiem co.
– Za chwilę wpadniesz w nałóg. Nie możesz tego sobie zrobić. – łapie mnie za dłoń i mocno ściska. – Nie rób tego swoim rodzicom. Swojemu synkowi.
– Każdy dzień to wyzwanie. – szepczę wpatrzony w nasze dłonie. – Każda godzina, rozumiesz?
– Pomogę ci. Ranger ci pomoże. Nie zostawimy cię samego, Ledge. Tylko proszę, błagam cię, nie pij więcej. Alkohol nie sprawi, że twoje życie się zmieni. Wręcz przeciwnie, może je zniszczyć.
– Nie można zniszczyć czegoś co już jest zniszczone.
– Twoje życie nie jest zniszczone. Masz kochającą rodzinę, przyjaciół, masz wspaniałe ranczo. Musisz jedynie zacząć to dostrzegać.
Nie jestem pewny czy zdołam udźwignąć kolejne słowa Evie. Znowu wzdycham, a moja dłoń zdradziecko wyślizguje się z jej rąk. Tracę kontrolę i zdaje się, że oboje to wiemy. Dlatego nie mówi nic kiedy sięgam po butelkę i zaczynam przyglądać się etykiecie. Ani gdy wypijam łyk. Milczy obserwując jak torturuję swój organizm kolejnymi dawkami alkoholu. W pewnym momencie wstaje i wykonuje telefon. Nie mam pojęcia do kogo. To nie jest ważne. Nadal siedzę na schodku, chowam głowę w pomiędzy kolanami, bo irytują mnie blade promienie słońca.
– Czyżby światłowstręt? – Evie kładzie swoją dłoń na moim ramieniu.
– Wracam. –oznajmiam słabym głosem.
– Chyba śnisz. Nie ruszysz się stąd.
– Bo?
– Bo tak mówię. – warczy mierząc mnie spojrzeniem. – Ranger przyjedzie tu za pięć minut, odtransportuje cię do domu.
– Nie chciałem do domu.
– A ja nie chciałam żebyś pił. – zerka z odrazą na pustą butelkę. – Nigdy wcześniej nie widziałam, żebyś tyle w siebie wlewał. Nigdy. A znamy się od ilu? Dziesięciu? Piętnastu lat?
– Mam powód.
– Przepraszam. Naprawdę przepraszam za to co teraz powiem, bo jest to cholernie brutalne, ale...to jej życie się skończyło. Nie twoje. Addie była moją serdeczną koleżanką, spędzałyśmy ze sobą dużo czasu i rozmawiałyśmy na różne tematy. Ta tragedia była niewyobrażalnym ciosem. I wierz mi, że mocno ją przeżyłam aż pewnego dnia zrozumiałam, że moje umartwianie się nic nie pomoże. Stało się, Ledger. Musisz zaakceptować prawdę.
Zaciskam szczękę. W ustach Evie wszystko brzmi tak lekko. Tak cholernie prosto, jakby wcale nie poruszała tematu śmierci Addie. Jakby opowiadała o zakupach i sposobie jak zaoszczędzić kilka dolców nie nabierając się na fałszywe promocje. Patrzę na nią, trochę z przerażeniem, a trochę z niedowierzaniem. Nie umiem przyswoić tego co powiedziała. Bo jak mam niby pogodzić się z tym, że Addie odeszła? Że rozpłynęła się nad naszym niebem niczym poranna mgła. Jak, do diabła, mam zaakceptować to, że już nigdy więcej jej nie zobaczę? Nie dotknę? Chcę coś powiedzieć, ale nie jestem w stanie wydusić z siebie choćby słowa. Mam zamiar ponowić próbę i w tym samym czasie dostrzegam Rangera. Biegnie w naszą stronę.
– Urwałem się zaraz po twoim telefonie. – mówi zadyszany skupiając się na swojej żonie, ale jego wzrok szybko odnajduje moje spojrzenie. – Przesadzasz. – warczy groźnie.
– Nie chcę czuć. – mamroczę. – Nie czuć niczego.
– Znajdę ci psychologa.
– Nie potrzebuję.
– I psychiatrę, który przepisze ci leki na uspokojenie. A teraz wstajemy. – chwyta mnie pod pachy i stawia na chodniku jak małego chłopca. – Trzymasz się? Masz zawroty?
– Wytrzymam. – zapewniam ponuro.
– Odwiozę go do domu, a ty weź jego kluczyki i jedź za nami. – słyszę szept Evie. – Bo jeszcze wpadnie na pomysł, żeby wsiadać za kierownicę i spowoduje wypadek.
Słucham poszczególnych słów nie zapamiętując całości. Przesiewam informacje i kiedy zatrzymuję się na „wypadek" niemal od razu przenoszę się w czasie. Cofam się o pół roku i siedzę zapłakany na podłodze. Drzwi od mieszkania wciąż są otwarte, choć policja wraz z Evie wyszli godzinę temu.
– Jak nazywał się ten drań? – pytam pogrążony we wspomnieniach.
– Co? Kto?
– Ten, który zabił Addie.
– Brody Rice. Odsiaduje wyrok w więzieniu. Dlaczego o nim pomyślałeś?
– Dlaczego myślę o osobie, która zniszczyła mi życie? Nie wiem, Evie, może chciałbym go zaprosić na kawę. – warczę rozdrażniony jej pytaniem, które w tej chwili wydaje mi się totalnie bezsensu.
– Nie musisz być złośliwy. – mruczy Ranger.
– Chcę spojrzeć w oczy gnidzie, która ją zabiła. – odpowiadam patrząc na kobietę. – Wiesz gdzie siedzi?
– Wiem i zapewniam, że podam ci adres, ale nie teraz. Musisz wytrzeźwieć, Ledge.
Wkurzam się na to, że Evie ma rację lecz mój organizm jest na tyle zdewastowany alkoholem, że nie mam ochoty się przeciwstawiać. Ranger pomaga mi wsiąść do radiowozu Evie, a potem prosi mnie o kluczyki. Podaje mu je, a on zamiast odejść kładzie mi na ramieniu swoją dłoń.
– Pomożemy ci. – mówi tonem jakby składał jakąś przysięgę. – Wyjdziesz na prostą, bracie.
Dzięki.
Nie mówię tego jednak na głos. Nie jestem w stanie. Ranger to rozumie, uśmiecha się i obchodzi wóz, żeby otworzyć żonie drzwi. Ranger po ślubie stał się trochę pantoflem, ale kto by nim nie był mieszkając pod jednym dachem z szeryfem. Tak naprawdę zbudowali piękny związek, którego cholernie im zazdroszczę. Zresztą nie tylko im. Zazdroszczę każdemu, kto ma obok siebie ukochaną osobę. Osobę z którą może rozmawiać, śmiać się i złościć. Osobę, przy której czuje się szczęśliwy.
W codziennym pędzie życia nie mamy czasu, żeby zdać sobie sprawę jak ważni są nasi bliscy, dopóki ich nie stracimy.
– Gotowy? – pyta Evie uruchamiając silnik.
– Nie.
– Doceniam twoją szczerość. – rzuca z uśmiechem, a potem odjeżdżamy z miejsca.
Siedzę we fotelu, mój wzrok uparcie koncentruje się na przedniej szybie lecz nie dostrzegam za nią zbyt wiele. Obraz jest dziwnie rozmyty, mało ważny. Powinienem czuć skruchę, że Evie odwozi mnie do domu w takim stanie, ale wcale tak nie jest. Mam wrażenie, że alkohol wypalił we mnie wszelkie uczucia. A może to tylko moje życzenie? Przecież byłoby łatwiej gdybym mógł nie czuć. Gdybym był zimnym głazem zamkniętym na najmniejszą emocję. Nie wiem kiedy wjeżdżamy na szutrową drogę, która wiedzie nas prosto na teren rancza. Krzywię się na widok przekrzywionego szyldu i znów obiecuję sobie, że coś z tym zrobię.
– Wejść z tobą? – Evie zerka na mnie z troską.
– Jak chcesz. – mruczę tonem pełnym obojętności.
– Chcę. – Zapewnia, a potem oboje wysiadamy z radiowozu.
Już w chwili, gdy Evie trzasnęła drzwiami zauważyłem ojca. Stał przy oknie z rękoma w kieszeniach. Nie muszę nawet wchodzić do domu, żeby wiedzieć jakie myśli kotłują się w jego umyśle. Jest mną rozczarowany. Czuje niemoc widząc mnie pijanego. Zaciskam szczękę i nagle zatrzymuję się w połowie drogi. Opuszczam głowę.
– Co się dzieje?
– Nie zasłużyli na to. – szepczę wpatrując się w zwinięte w pieści dłonie.
– Ty też na to nie zasłużyłeś, Ledge. – odpowiada klepiąc mnie po plecach. – Ale życie jest jak rzeka, a te mają swój nurt, którego nie możesz zawrócić.
– Taa.
– Chodź, nie traćmy więcej czasu.
Niechętnie ruszam w stronę schodów. Nie są wysokie, mają tylko pięć stopni lecz gdy się po nich wspinam mam wrażenie, że pokonuję Mount Everest. Oddech więźnie mi w gardle i znowu ogarnia mnie potrzeba złagodzenia nerwów przez wypicie alkoholu. Evie stoi tuż obok, kątem oka widzę jak wyciąga dłoń i puka do drzwi. Czekam, choć tak naprawdę analizuje swoje szanse. Zastanawiam się czy zdążyłbym uciec zanim zobaczę w progu rodziców. Myślę nad konsekwencjami kradzieży radiowozu i jazdy pod wpływem. Aż nagle drzwi się otwierają, a ramiona ojca zamykają mnie w mocnym uścisku.
– Doprowadź się do porządku, synu. – słyszę jego szept.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top