chapter: two
Retrospekcje i teraźniejsza akcja opisywane są naprzemiennie i oznaczane symbolem ♦
Harry szybko poznaje okrucieństwo wojny i równie szybko oswaja się ze śmiercią. Każdego dnia widzi wiele przypadków śmierci - śmierć atakującą żołnierza kulą, przebijającą go na wylot, śmierć zaglądającą zza lufy wrogiego czołgu, lub śmierć czającą się pomiędzy noszami w polowym szpitalu. Oswaja się z tematem śmierci, czasami wyobrażając sobie swoją własną, lecz ostatecznie porzuca te mroczne rozmyślenia na rzecz tych wiele przyjemniejszych - myśli o Louisie.
Nad jego głową spada grad pocisków, kiedy siedzi w chłodnym, wilgotnym schronie, ściśnięty pomiędzy mężczyzną we francuskim mundurze, grającym na harmonijce, a płaczącą siostrą Miłosierdzia w fartuchu poplamionym krwią. Jest wypruty z emocji, pusty i cholernie chory z tęsknoty za domem. Umiera z głodu, a skóra piecze go od munduru, którego nie zdejmował już od dobrych paru tygodni. Jego nogi spuchnięte są od nieustannego marszu, a twarz brudna od unoszącego się w powietrzu pyłu, który czuje na całym swoim ciele. Wpatruje się pustym wzrokiem w betonową podłogę, drżącą pod wpływem kolejnych wybuchów i wydaje mu się, że widzi przed sobą uśmiechniętą twarz Louisa z włosami rozwianymi przez wiatr. Widzi jego białą, kościelną koszulę, brązowe szelki i te lśniące niebieskie oczy, które pod wpływem uśmiechu zamieniają się w dwa błyszczące półksiężyce.
- Hej, kolego. Masz może ogień?
Podnosi mętne spojrzenie na siedzącego naprzeciwko blondyna o dziecięcej twarzy i pokrytych pyłem włosach wystających spod hełmu. W dłoni trzyma niezapalonego tytoniowego skręta, a jego mundur nosi liczne ślady tłustych plam.
Harry wyrywa się z zamyśleń i sięga do kieszeni, lecz w porę przypomina sobie, że nie znajdzie w niej swojej ulubionej zapalniczki. Zamiast tego otwiera drugą kieszeń, po wewnętrznej stronie munduru i wysuwa z niej opakowanie zapałek.
- Dzięki - blondyn uśmiecha się, odpala zapałkę i przypala nią czubeczek zwiniętego w pośpiechu papierosa, po czym wyciąga osmoloną dłoń w kierunku Stylesa. - Jestem Niall Horan.
Harry wsłuchuje się w jego akcent i już wie, że nowo poznany pochodzi z Irlandii. Przyjaźnie ściska jego dłoń i uśmiecha się lekko.
- Harry Styles.
Niall uśmiecha się i beznamiętnie pali swojego papierosa, niewzruszony kolejnymi wybuchami. Po wielokrotnych bombardowaniach wszystkie oddziały nieco oswoiły się już w hukiem zrzucanych bomb.
- Cholernie tu nudno - rzuca beztrosko Niall. - Przydałaby się talia kart.
Harry unosi brew i przypomina sobie o ciążącym mu w przedniej kieszeni przedmiocie. W zamyśleniu sięga do niej i wysuwa plik kart do gry, spięty razem gumką. Na początku często grywał. Po przybyciu do Belgii poznał paru innych żołnierzy z żyłką do hazardu i wykorzystał swoje nieczyste zagrywki, by ograć ich do cna. Teraz jednak miał zamiar grać uczciwie.
- Możemy zagrać, jeżeli chcesz - mruczy, z wprawą tasując talię.
- Pewnie - Niall Horan wysuwa z blaszanego pudełka papier i odrobinę tytoniu. - Potasuj, a ja skręcę ci papierosa. Pewnie jeszcze trochę tu posiedzimy.
Harry kiwa głową, z nadzieją, że gra i smak dymu tytoniowego pozwolą mu na chwilę oderwać się od bolesnej tęsknoty.
Wkrótce do gry przyłączają się inni. Francuzi, Anglicy, nawet paru Belgów. Gra jest tak zacięta, że nikt nie zwraca już uwagi na wybuchające w górze bomby. Wszyscy śmieją się i kibicują, nie przejmując się faktem, że nad ich głowami ludzkie dusze właśnie idą do nieba.
♦
Mijają kolejne dni, a Louis ciągle czuje na swoich ustach posmak tytoniu, którym smakowały usta Harry'go. Nocami wspomina ich burzliwe zbliżenie w chłodnej, smolistej wodzie i jest wściekły na samego siebie.
Od tamtej pory unika Stylesa. Unika go, gdy ten przychodzi do pracy u jego ojca. Unika go, gdy chłopak czeka pod jego oknem. Unika go nawet wtedy, gdy młodszy mówi mu przepełnione nadzieją na odpowiedź "cześć". Po prostu czuje, że tak będzie lepiej, bo przecież Harry wcale nie chciał tego pocałunku. Czuje się paskudnie winny temu, że obarczył swoimi uczuciami kogoś tak niewinnego i tak cholernie niezorientowanego.
Zamyka oczy i widzi siedmioletniego chłopca z burzą kasztanowych loczków. Widzi iskierki radości w jego zielonych oczach, słodki uśmiech, uwydatniający ubytek po mleczaku i cholernie nienawidzi się za zgorszenie tego dziecka.
Nie myśli jednak o tym, że Harry jest już mężczyzną. Mężczyzną o twardym charakterze i stanowczym postępowaniu, który mimo wszystko umiera z tęsknoty za każdym razem, gdy jego niegdyś najdroższy przyjaciel traktuje go jak powietrze. Nie wie o tym, że Harry skrycie pisze miłosne listy zaadresowane do jego osoby i o tym, że w furii rwie je na kawałki, pewien, iż Louis go nienawidzi. Nie wie, jak potworne poczucie winy wolno trawi serce młodego Stylesa. I nie wie, że Harold Styles, który nie jest już małym Harrym kocha go do tego stopnia, iż jest gotów uciec z nim na drugi koniec świata.
Jest deszczowy poranek, gdy w drodze do pracy Harry zauważa nad swoją głową czaszę czerwonego parasola. Podnosi wzrok i uśmiecha się lekko, następnie kierując spojrzenie na trzymającą go zadbaną dłoń z perłową bransoletką na nadgarstku.
- Cześć, Harry - odzywa się Caitlin Ambler, w drugiej dłoni trzymając swój wiklinowy kosz. - Musiałeś bardzo zmoknąć.
Harry spuszcza wzrok na jej szarą sukienkę z grubej, drapiącej wełny i czarne buty za kostkę. Na szyi dziewczyny błyszczy perłowy naszyjnik, a pełne usta pokryte są warstwą klasycznej czerwonej szminki, gdy odsłania w uśmiechu białe, miejscami nieco krzywe zęby.
- To nic - mruczy, przeczesując dłonią ociekające wodą kasztanowe loki.
- Przeziębisz się - mówi z przejęciem rudowłosa i w jednej chwili jej uśmiech gaśnie. - Coś cię trapi?
Harry kręci przecząco głową.
- Nie, to nic.
- Powiedz - upiera się dziewczyna.
- To nic.
- Obrażę się, jeżeli mi nie powiedz - próbuje znów, szturchając szatyna łokciem.
Harry spuszcza wzrok w błotnistą drogę i w zamyśleniu liczy własne kroki. Ciągle ma we wspomnieniach widok mokrego Louisa, spoczywającego w jego ramionach z napuchniętymi, gorącymi ustami, lśniącymi błękitnymi oczami i niewypowiedzianymi wyznaniami na końcu języka.
- Chyba jestem zakochany - mówi półszeptem, przerażony brzmieniem własnego głosu.
Caitlin przystaje w półkroku, porażona wyznaniem towarzysza. Jej oddech przyśpiesza, gdy wpatruje się w chłopaka płonącymi nadzieją oczyma.
- T-tak myślisz? - pyta, a jej głos drży.
Harry nie rozumie tej sytuacji w ten sam sposób. Nie zna powodu, dla którego policzki rudowłosej nagle płoną ognistą czerwienią, a usta rozchylają się w akcie desperacji, z którą to dziewczyna postępuje naprzód, upuszczając swój wiklinowy kosz na błotnistą ziemię.
- Chyba tak - odpowiada Harry, nie rozumiejąc dlaczego drobna, wypielęgnowana dłoń układa się na jego policzku w taki sposób, w jaki powinna być ułożona dłoń Louisa.
- Więc jednak - przez wulgarną czerwień szminki przemyka spełniony uśmiech, nim pełne usta stykają się z tymi Harry'ego i obydwoje zamierają w krótkim, deszczowym pocałunku.
Parasolka wymyka się ze zdrętwiałej dłoni Caitlin, gdy Harry otrząsa się z szoku i odpycha rudowłosą krótkim, stanowczym szarpnięciem. Krople deszczu spływają po białej, dziewczęcej twarzyczce naznaczonej kilkoma niewinnymi piegami, gdy oniemiała wpatruje się lśniącymi od łez oczami w obiekt swoich dziecięcych westchnień, wierzchem dłoni ocierający ślady jej szminki ze swoich ust.
- Harry...
Szatyn rzuca jej krótkie spojrzenie, po czym odchodzi w kierunku domostwa rodziny Tomlinsonów, z okien którego Louis od początku obserwował całą sytuację.
Caitlin Ambler ukrywa twarz w dłoniach i długo stoi pośród strug deszczu, lecz ani Harry, ani Louis nie poświęcają temu uwagi. Harry zmierza właśnie w stronę bramy Tomlinsonów, a Louis bezwstydnie szlocha w swoją poduszkę, krzycząc bezgłośnie ze złości na siebie, Harry'ego i cholerną Caitlin.
Nienawidzi Caitlin Ambler.
♦
Najsłabszą stroną Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego jest brak broni pancernej i sił lotniczych, a Harry przekonuje się o tym na własnej skórze, gdy podczas jednej z walk drogę odwrotu odcina mu oddział czołgów nieprzyjaciela. Czuje chłodny dotyk śmierci na karku, gdy błądzi wśród ruin francuskiego miasteczka, słysząc za sobą wybuchy czołgowych pocisków. Nie widzi nikogo ze swojego plutonu i zaczyna dusić go niepokój. Otaczają go tylko trupy i półtrupy, błagające o litość serią zbolałych jęków.
Jego ramię zostaje chwycone przez czyjąś zachłanną dłoń, a on sam trafia do ciasnej piwniczki z winem, które kiedyś będzie warte grube pieniądze.
W taki sposób poznaje kaprala Liama, który uratuje mu życie jeszcze wiele razy, zanim sam skona pod pochmurnym niebem Dunkierki.
♦
- Louis!
Harry Styles stoi w strugach deszczu pod oknem najlepszego przyjaciela i woła go ile sił w płucach, choć pewien jest, że ten nie odpowie.
- Lou!
Żadnej odpowiedzi. Brak jakiejkolwiek reakcji. Gorączkowo rozgląda się wokół i zauważając otwarte drzwi na ganek decyduje się na nieodwracalne posunięcie. Jeszcze nie wie, że to jedyna dobra decyzja, którą poczyni.
Wchodzi do skąpanego w półmroku domu, słysząc głosy czterech sióstr, znajdujących się w pokojach na piętrze oraz dźwięk maszyny do pisania z półotwartych drzwi biblioteki, spełniającej też rolę pracowni pana Tomlinsona. Nie myśli zbyt długo, zanim otwiera drzwi i zastaje siedzącego przy biurku Louisa w skupieniu wystukującego serię słów na klawiaturze maszyny do pisania. Jego serce zatrzymuje się, gdy starszy podnosi wzrok i zamiera, świadom jego obecności.
- Louis...
Starszy wyrywa kartkę z maszyny i wstaje, odwracając się plecami do przybysza. Nie chce pokazać mu swoich zaczerwienionych oczu ani boleśnie przygryzionych do krwi warg. Nie chce, żeby Harry widział jego słabość.
- Hej, to ja - Styles postępuje parę kroków naprzód, wchodząc wgłąb ociekającego zapachem starych książek pomieszczenia.
Louis nadal zacięcie ignoruje jego obecność, układając świeże pismo na stoliku przy regale z książkami. Harry wie, że robi to specjalnie i budzi się w nim niewyobrażalne pragnienie, aby po prostu zamknąć to drobne ciało w swoim mocnym uścisku.
- Louis... Czy możemy tylko porozmawiać?
Odpowiada mu pociągnięcie nosem.
Harry ociekając deszczem postępuje jeszcze kolejne parę kroków do przodu, odważnie brnąc przed siebie. Zatrzymuje się dopiero, gdy stoi o krok od pleców swojej drobnej miłości i wstrzymując oddech ze zdenerwowania unosi dłoń, aby dotknąć nią delikatnego, drżącego ramienia.
Louis podrywa się i odwraca gwałtownie, wbijając w chłopaka spanikowane spojrzenie.
- Co ty tu robisz? - rzuca oskarżycielskim tonem.
- Porozmawiajmy - naciska stanowczo Harry, opierając dłoń na półce regału nieco ponad ramieniem Louisa i odcinając mu tym samym jedyną drogę ucieczki.
Niebieskie oczy nikną za mgiełką łez i zdenerwowania, gdy niższy spuszcza wzrok, biorąc serię głębszych oddechów.
- Nie mamy o czym.
- Louis - szepcze czule Harry. - Obaj dobrze wiemy...
- Przestań - starszy rzuca szatynowi nieufne spojrzenie. - Wszystko widziałem.
Harry nie wie, co powinien powiedzieć. Chce po prostu wziąć Louisa w ramiona, scałować złość z jego słodkich ust i za pomocą gestów wyjaśnić, że kocha go bardziej niż kogokolwiek na świecie. Niestety, brak mu odwagi, a słowa nigdy nie były jego sprzymierzeńcem. Nie potrafi mówić o uczuciach. Nigdy nawet nie próbował.
- Lou - unosi dłoń i z wahaniem gładzi rumiany policzek.
- Zapomnijmy o tym, Harry.
Styles nie chce zapominać. Nie o tym. Nie o najlepszej osobie w jego życiu. Louis może kazać mu zapomnieć o jego partyjkach gry w kości, o fajkach, nawet o alkoholu w weekendy. Dla Louisa Harry jest gotów zapomnieć nawet imion swoich rodziców, ale pod żadnym pozorem nie zapomni chwil, w trakcie których był naprawdę szczęśliwy.
- Po prostu nigdy więcej nie przychodź - mówi Louis, a słowa te uchodzą z niego wraz z dźwiękiem łamanego serca.
Harry czuje jak najlepsze, co mógł dostać od losu wymyka mu się przez palce. Jego policzki płoną, a oczy z każdą chwilą coraz bardziej wilgotnieją, gdy sam z siebie przypiera Louisa do regału i napierając swoim ciałem na jego stara się zainicjować ich kolejny w połowie idealny pocałunek.
Deszcz bębni o szyby, gdy dwa oddechy splatają się ze sobą w jedno, a dwóch nieśmiałych młodzieńców patrzy sobie w oczy pewni jednego.
- Kocham cię - szepcze Harry, a jego chrapliwy głos miesza się z dźwiękiem ulewy. - Kocham cię, Louisie Tomlinson. Kocham cię bardziej niż kogokolwiek.
♦
Drogi Haroldzie,
Cambridge być może nie było szczytem moich marzeń, ale dało mi możliwość pomagania tam, gdzie jestem najbardziej potrzebny. Rekrutują studentów na staż w nowym szpitalu (z przyczyn nalotów nie mogę podać Ci adresu ani nazwy) i większa część moich towarzyszy skorzystała z tej oferty. Ja również. Służba zdrowia desperacko potrzebuje lekarzy, nawet tych z niepełnym wykształceniem.
Szpital przeznaczony jest dla żołnierzy. Czasami zdarzy się paru cywilów, ale to rzadkość. Na razie na oddziałach pustki, ale codziennie dowożą nowe łóżka. Czuję, że niedługo się zacznie. Ostatnio mieliśmy tylko paru marynarzy z rzadką odmianą żółtaczki.
Często robią nam próbne alarmy. Wtedy ludzie stają się bardzo krzykliwi, a służba cywilna ogłusza wszystkich gwiżdżąc w gwizdki. To naprawdę uciążliwe i jestem pewien, że nigdy do tego nie przywyknę.
Szczerze mówiąc wydaje mi się, że szybko zaaklimatyzowałem się na oddziale. Być może to dlatego, że ordynator bardzo mnie polubił, a być może po prostu z powodu tęsknoty za Tobą i konieczną potrzebą znalezienia czegokolwiek, co pozwoli mi przestać o Tobie myśleć.
Znam cały swój grafik na pamięć. Na razie tylko uczęszczam na krótkie wykłady, czytam, robię obchody po oddziałach, czasami kogoś zbadam albo dam jakieś instrukcje pielęgniarkom. Łatwizna.
Śnię o Tobie każdej nocy i przysięgam, że czekam tylko na moment, aż będę mógł zamknąć Cię w swoich ramionach.
Jak zawsze Twój,
Louis W. Tomlinson
Parokrotnie czyta list i dmucha, by przyśpieszyć schnięcie atramentu. Niewielki pokój sanitarny oświetlony jest jedną lampą, świecącą mglistym, mdłym światłem, które sprawia, że młody student staje się jeszcze bardziej śpiący. Składa kartkę na pół i wsuwa do śnieżnobiałej, schludnie zaadresowanej koperty. Ma nadzieję, że list zdoła szybko dotrzeć na drugą stronę kanału. Ma ogromną nadzieję, że trafi w ręce Harry'ego akurat w momencie, gdy ten będzie tęsknił za nim najbardziej.
♦
Jest ciepły, słoneczny poranek, gdy Harry kosi trawnik w ogrodzie rodziny Tomlinson ubrany w swój zwyczajowy znoszony podkoszulek i spodnie ze spranymi, brunatnymi szelkami, stale będąc obserwowanym przez parę lśniących, niebieskich oczu. Louis siedzi na drewnianej balustradzie werandy, beztrosko bujając nogami i żując gumę, która już dawno straciła smak. Wpatruje się w Stylesa, błądząc wzrokiem po jego umięśnionych ramionach, doskonale widocznym opalonym karku i kosmykach przydługich włosów zlepionych tuż przy czole potem.
Obaj uśmiechają się, gdy ich spojrzenia się spotykają.
- Masz ochotę na lemoniadę? - pyta radośnie Louis, gdy orientuje się, że szatyn zmierza w jego stronę.
- Lemoniadę? - kąciki warg Stylesa drgają. - Po prostu mam ochotę na twoje usta.
Policzki starszego w jednej chwili oblewają się rumieńcami. Nie wie jakim cudem ten pozbawiony manier chłopak potrafi jednym zdaniem odebrać mu zdolność logicznego myślenia, ale jest pewien jednego - to jeden z tych elementów osobowości Harry'ego, w których zakochał się najbardziej.
- Nie możesz pocałować mnie tutaj - rzuca z kpiącym prychnięciem.
- Dlaczego? - pyta Harry, a jego dłoń niepozornie zbliża się do tej Louisa.
Starszy stara z całych sił stara się nie ulec urokowi szatyna, mimo że całe jego ciało krzyczy "tak" podczas, gdy rozum nadal pozostaje przy oschłym "nie". Posyła Stylesowi pobłażliwe spojrzenie i wzdycha, starając się obrać właściwą drogę, by wybrnąć z niewygodnej sytuacji.
- Ponieważ jesteśmy na zewnątrz, Harry.
- Co z tego? - parska młodszy i ostentacyjnie rozgląda się wokół. - Nikogo tu nie ma.
Louis w milczeniu kręci głową i zeskakuje z balustrady, stawiając bose stopy na wilgotnej trawie i niby od niechcenia splatając swoją dłoń z tą szatyna. Upewnia się, że nikt nie jest świadkiem tego niewinnego aktu bliskości i z czerwonymi policzkami prowadzi Stylesa do wnętrza domu, gdzie promienie porannego słońca tańczą walca w rytm unoszących się na wietrze zasłon.
- To jak z zabawą w chowanego, Harry - mówi, gdy bez przechodzą przez wyściełany dywanami pokój dzienny. - Musimy ukryć nasze uczucia tak dobrze, aby nikt ich nie znalazł.
Harry milczy, zbyt zaabsorbowany faktem, iż jego dłoń znajduje się w czułym uścisku dłoni starszego. Cicho podąża za nim w kierunku chłodnego korytarza i wchodzi na trzeszczące, drewniane schody, wsłuchując się w odgłosy starego domostwa.
- Więc o to chodzi - odzywa się w końcu, gdy zamykają się za nimi drzwi sypialni Louisa. Podchodzi bliżej i zbierając w sobie odwagę unosi dłoń, by nieśmiało położyć ją na biodrze starszego. - Ty naprawdę nie chcesz, żeby ktoś się dowiedział, prawda?
- To byłby koszmar - mruczy Louis, a jego spojrzenie utkwione jest w martwym punkcie ponad ramieniem Stylesa.
Harry przez dłuższą chwilę analizuje słowa starszego, wpatrując się w jego oczy, jakby to właśnie z nich zamierzał wyczytać odpowiedź. W końcu ulega własnym pragnieniom. Redukuje dystans pomiędzy dwoma ciałami do minimum i z dużo większą stanowczością gładzi wierzchem drugiej dłoni policzek Louisa. Starszy najwidoczniej nie ma zamiaru pozostać bierny. Wbrew obawom podoba mu się strona, w którą to wszystko zmierza. Podoba mu się delikatność Harry'ego, temperament jego poczynań i ten drażniący głos z tyłu głowy, podpowiadający mu, że lada chwila wydarzy się coś wielkiego.
- Chciałbym powiedzieć wszystkim, że cię kocham - szepcze Harry, a jego słowa są tylko słodkim preludium przed pełnym spełniania i miłości pocałunkiem, który scala parę rozpalonych serc w jedno.
W późniejszych dniach pocałunki w ukryciu stają się czymś codziennym, ale nadal równie wyjątkowym. Można powiedzieć, że obydwaj traktują czułość jako rutynę. I obojgu podoba się taki układ rzeczy.
Wraz z czasem Harry robi się coraz odważniejszy, a Lou pozwala, by dotyk młodszego zawładnął jego ciałem. Nie hamuje swoich reakcji. Zaczyna lubić uczucie motyli w brzuchu, parzące policzki i mrowienie skóry w miejscach, gdzie spadają drobne pocałunki Stylesa.
Ich uczucie kwitnie wolno, harmonijnie z całym światem, ukryte w cieniu tajemnicy tak głęboko, aby nikt z zewnątrz nie mógł go znaleźć.
♦
W dniu, w którym Louis wysyła list, Harry jest już w Cherbourgu, świadomy tego, że czeka go najgnuśniejsza zima w życiu. Długa, bezowocna zima jest okrutna dla całego Korpusu Ekspedycyjnego. Niewiele się dzieje, toteż Styles ma dużo czasu, aby zacząć chorobliwie tęsknić za domem.
Kopiąc okopy myśli tylko o Louisie, w znoszonych, sztruksowych ogrodniczkach upapranych ziemią. Zabezpieczając linie zaopatrzeniowe marzy o drobnych dłoniach splatających się z jego własnymi w słodkim, niewinnym geście, a podczas nocnych ćwiczeń myślami śpi razem z Lou w jego wąskim łóżku zasłanym białą pościelą.
Tak właśnie mijają mu pierwsze miesiące wojny - okres nudy, tęsknoty i marszów wiejskimi drogami w pełnym ekwipunku.
Dopiero pierwsze przebłyski wiosny na obrzeżach francuskich szos napełniają go dziwną obawą. Przeczuciem, że najgorsze dopiero przed nim. Nieważne jak bardzo zahartowały go nocne alarmy, wielokilometrowe marsze i musztry na prowizorycznych placach apelowych - nadal nie czuje się gotowy na konfrontację z nieprzyjacielem.
Do tego nie da się przygotować - wyznaje w jednym z listów do Louisa. - Niemcy po prostu przyjdą, a ja będę musiał zacząć zabijać. Stanę się zabójcą, ale w słusznej sprawie. Tak myślę.
Wysyła list w kwietniu, lecz odpowiedź dociera do niego nieco w połowie maja, gdy zaczynają się wycofywać, jeszcze przed rozkazem totalnego odwrotu w stronę Kanału. Nie doszło jeszcze do wymiany ognia z wrogiem. Harry nie zaczął zabijać. Nie oddał nawet jednego strzału. Mimo wszystko jest pewien, że najgorsze dopiero przed nim.
Później nastaje pierwsza bitwa w jego życiu. Chrzęst czołgowych gąsiennic, huk wystrzałów i krzyki poległych. Jak przez mgłę widzi towarzyszy broni pojmanych do niewoli i przez myśli przechodzi mu obezwładniająca myśli - tej nocy umrze, lub trafi do obozu jenieckiego. Żadna z tych dwóch opcji nie jest ani trochę pocieszająca, lecz obydwie są tak samo prawdopodobne. Jedynie nadzieja na powrót w ramiona Louisa ratuje mu życie.
Tej nocy Harry staje się zabójcą w słusznej sprawie.
♦
Louis w skupieniu uderza w klawisze klawiatury maszyny do pisania, jednocześnie zerkając na stronice podręcznika współczesnej medycyny. Jego palce zgrabnie odnajdują każdą literę, jakby znał rozkład klawiszy na pamięć, a z nosa zsuwają się okrągłe, druciane okulary, które zakłada, by nie mieć problemu z rozczytaniem drobnej czcionki.
Słońce chyli się ku zachodowi, gdy wstaje i zamyka opasły tom. Podchodzi do regału i staje na palcach, by dosięgnąć kolejnego dzieła do przestudiowania - ogromnego egzemplarza "Atlasu Anatomii". Jego palce jednak ledwo sięgają grzbietu okładki, a nim chłopak zdąża się zniechęcić, czuję tuż za swoimi plecami znajome ciepło.
Silne ramię Harry'ego unosi się nad jego głową i bez problemu chwyta "Atlas", by następnie podać go oniemiałemu Louisowi.
- Dziękuję - Lou uśmiecha się z wdzięcznością, trzymając książkę przy klatce piersiowej. - Co robisz tu tak późno?
Harry w roztargnieniu drapie się po karku i zerka na Louisa dziwnie przykrym, ponurym spojrzeniem. Tomlinson wie, że coś jest nie tak, ale nie wie jeszcze, że lada chwila usłyszy najbardziej beznadziejną informację w swoim życiu. Informację, która nie da mu spać po nocach. Tę informację, przez którą będzie umierał z tęsknoty przez następne lata swojego życia.
- Mam ci coś do powiedzenia, Louis.
Spojrzenie zlękniętych, owładniętych napięciem niebieskich oczu spotyka się z twardym spojrzeniem zielonych tęczówek szatyna.
- Zaciągam się do armii.
Louis czuje się jakby ktoś uderzył go w twarz. Otwiera usta w niemym szoku. Z jego rąk wysuwa się nieszczęsny "Atlas Anatomii".
- Harry...
Szatyn uśmiecha się smutno i podchodzi, by zamknąć niższego w szczelnym, pocieszającym uścisku. Palce Tomlinsona zaciskają się na materiale jego znoszonej, cuchnącej tanimi fajkami koszuli, tak mocno, jak szloch zaciska jego gardło w duszącym uścisku bezsilności.
- To nic, Louis. Przecież wrócę.
Starszy nie słucha dalszych słów Stylesa. W jego umyśle dominuje tylko myśl o tym, że Harry może nie wrócić. Lada chwila może trzymać go w swoich ramionach po raz ostatni. Ostatni raz widzieć chłopięcy uśmiech, błyskające ekscytacją zielone oczy, burzę przydługich kasztanowych loków.
Jego mały Harry Styles kradnący jabłka z sadu sąsiadki i łapiący wraz z nim motyle. Chłopiec z buzią brudną od soku porzeczkowego, potarganymi wiatrem włosami z przejmującym pragnieniem bycia blisko Louisa właśnie zaciągnął się do armii, wystawiając własne życie na próbę. Och, jego mały, niewinny Harry.
- Nie możesz - szepcze bezgłośnie.
Harry słucha jego cichych błagań z oczami szklącymi się od łez. Trzyma w objęciach miłość swojego życia, starając się aby słowa nie brzmiały jak ostatnie pożegnanie. Poczucie winy ciąży w jego sercu wraz z niewypowiedzianymi wyznaniami. Ma ochotę powiedzieć starszemu tyle rzeczy - tych mniej i tych bardziej ważnych. Chce powiedzieć mu, że nigdzie, gdziekolwiek będzie nie zobaczy drugiego tak pięknego uśmiechu. Z nikim nie spędzi tak wiele godzin nudzących rozmów, jak z Louisem Tomlinsonem.
W nikim nie zakocha się tak jak w Louisie Tomlinsonie.
Jednak zamiast powiedzieć to wszystko, po prostu ociera własne łzy wierzchem dłoni i śmieje się sztucznie, poklepując ukochanego po plecach.
- Przestań się mazać. Przecież wrócę.
♦
Mapa staje się jedynym istotnym szczegółem w całym ekwipunku. W wielu miejscach podarta, wyblaknięta, nieco pognieciona z wieloma śladami błota, łez i krwi tkwi wetknięta za pasek szeregowego Stylesa, maszerującego markotnie w świetle popołudniowego słońca.
Ścieżka, ku której zmierzali zaczyna się nieopodal zbombardowanego budynku o surowym, złowieszczym wyglądzie. Wokół w otaczającym ruinę błocie walają się walizki i wysypujące z nich przedmioty - ubrania, książki, fotografie. Wszystkie zniszczone, podeptane i zapomniane. Strzępy porwanej odzieży i zasłon znaczą krótki szlak od szkieletu zbombardowanego domu aż po niewielki las za nim. Wszędzie czuć gorzki posmak wilgotnej sadzy, gdy Harry zwija mapę i rozgląda się, nasłuchując. To była ich droga ku domu. Ich skrót.
Obaj wiedzą, jak niebezpieczna jest wędrówka ulicami. Nocami słyszą echo nalotów, oczami wyobraźni widzą ginące rzesze usiłujących się ewakuować uchodźców. Sami nie zamierzają zginąć w taki sposób.
- Więc którędy teraz? - kapral Payne rzuca szatynowi długie spojrzenie.
- Tam - Harry wskazuje dłonią ścieżkę.
W porównaniu do niego Liam jest mieszczańskim burżujem. Nie lubi otwartych przestrzeni i czuje się zagubiony, gdy tylko znajdują się z dala od osad. Wbrew jego rangi korzystanie z kompasu stanowi dla Liama niemałe wyzwanie, przez co Harry dawno stwierdził, że towarzysz musiał przespać tę część szkolenia.
- Może powinniśmy się rozejrzeć za miejscem do spania? - sugeruje kapral, rozglądając się po zrujnowanym gospodarstwie.
- Tutaj? - Harry rzuca mu krzywe spojrzenie. Czuje pulsującą w powietrzu złą energię tego miejsca i wie, że nie będzie potrafił zasnąć w punkcie, gdzie niemal namacalnie wyczuwa śmierć.
- Nie jest tak źle - uśmiecha się przekonująco Payne i podchodzi do rosnącej nieopodal jabłonki.
Uwagę Harry'ego przykuwa coś włochatego, bzyczącego wokół wysokiej trawy. Czarna, włochata kula nieustannie poruszająca się w swoim nierytmicznym tempie unosi się i opada, gdy pochodzi bliżej, czując odbierający oddech, paskudny smród gnijącego mięsa.
- Liam? - woła, nim chmara robacznic podrywa się do lotu, odsłaniając poczerniałe w rozkładzie dziecięce ciało.
Jest drobne i leży płasko pośród trawy, w połowie wsiąknięte w ziemię. Spod płatów wyschniętej skóry Harry zauważa biel kości, tak intymną, tajemniczą i zdecydowanie nieprzeznaczoną do oglądania.
Lada chwila kapral zjawia się za Harry'm. Patrzy to na niego, to na zbezczeszczone zwłoki i z trudem przełyka kęs jabłka.
- Miałeś rację. Poszukamy innego miejsca na noc, Harry - opiekuńczo otacza młodszego ramieniem i czym prędzej prowadzi w kierunku ścieżki. - W sumie jesteśmy całkiem niedaleko, wiesz? Lada chwila będziemy w domu. Może to nasza ostatnia noc we Francji. Cóż, powinniśmy to uczcić, nie sądzisz?
♦
Noc jest duszna i pachnie miętą, gdy sypialnia Louisa rozbrzmiewa dźwiękiem zduszonego szlochu. Dziewiętnastolatek oddychając gorączkowo wciska rozpalone policzki w materiał poduszki i płacze do utraty tchu, nieustannie mając przed oczami obraz swoich największych lęków.
Nie zastanawia się, co jest powodem decyzji Stylesa. Wie, że chodzi o jego przyszłość. Wie, że Harry nigdy nie potrafił zagrzać sobie nigdzie miejsca. Wie, że żadna praca nie wydawała mu się wystarczająco dobra, a nadchodząca groźba wojny i wynikające z tego liczne pobory do armii stanowiły dla niego dobrą okazję do zmiany. Myśli o tym, czy Harry choć przez chwilę myślał o nim, zanim zobowiązał się odbyć szkolenie i zaraz po nim wstąpić w szeregi Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego. I to właśnie te myśli nie dają mu spokoju.
Ciszę i serię rozpaczliwych pociągnięć nosem przerywa dźwięk kamyka odbijającego się od szyby okna. Louis drga i zaskoczony podnosi głowę. Zaszklone, opuchnięte oczy odnajdują w ciemności zarys okiennic akurat w momencie, gdy od szyby odbija się kolejny kamyk.
Podnosi się do siadu i ociężale wstaje z łóżka, pewien, że lada chwila będzie mógł powrócić do łóżka i na powrót wtulić twarz w mokrą od łez poduszkę.
Traktuje płacz jako jedyny sposób odreagowania, dopóki nie zauważa znajomej sylwetki mężczyzny, stojącego pod jego oknem w mdłym blasku księżyca w pełni. Oddech Louisa zamiera. Ostatnie łzy wolno spływają w dół rozpalonych policzków, gdy patrzy w dobrze znane oczy i nawet w nocnych ciemnościach jest pewien, że dostrzega ich zielony błysk.
Wszystko staje się dla nich tylko ułamkiem sekundy, gdy Harry kieruje swoje kroki ku wejściu, a Louis pozostaje w oknie, niemo wpatrując się w miejsce, gdzie jeszcze niedawno stał jego ukochany. Jego ukochany...
Drzwi sypialni uchylają się z cichym, charakterystycznym skrzypnięciem, by następnie wydać ten sam dźwięk przy zamykaniu. Louis uśmiecha się smutno powoli odwracając od okna, by zobaczyć w pełnej okazałości twarz towarzysza. Tej nocy Harry przestaje być jego niewinnym chłopcem. Jego małym, najważniejszym oczkiem w głowie. Tej nocy Harry jest mężczyzną, w którym Lou zakochuje się jeszcze bardziej, gdy ich usta łączą się ze sobą, wyszeptując pomiędzy pocałunkami wyznania miłości.
Biel pościeli Louisa przestaje być niewinna tak szybko, jak dwa splecione ciała upadają na nią, mnąc idealnie zasłaną kołdrę. Wszystko dzieje się w świecie oderwanym od rzeczywistości. W ich własnej czasoprzestrzeni, gdzie istnieją tylko dwa kochające się ciała unoszące się zgodnie w pełnym harmonii tańcu miłości. I choć żaden z młodzieńców nie jest doświadczonym kochankiem, obydwaj robią wszystko prawidłowo, jakby urodzili się tylko dla tej chwili. Jakby przeznaczeniem Harry'ego od początku było doprowadzenie kwilącego w jego ramionach Louisa do stanu bezgranicznej ufności, miłości i oddania. Jakby wszystko było im z góry narzucone, a jednak tak cudownie piękne i bezprecedensowe w swojej barwności.
Tej nocy para młodzieńców kocha się po raz pierwszy, niby nieświadoma gorzkiego rozstania, czekającego ich parę dni później.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top