chapter: three

Retrospekcje i teraźniejsza akcja opisywane są naprzemiennie i oznaczane symbolem ♦


Harry i Liam długo maszerują wcześniej wyznaczoną trasą po drodze mijając wszystkie przykłady okrucieństwa wroga, jakie tylko mogą sobie wyobrazić - począwszy od zniszczonych gospodarstw, przez porzucone zwłoki i zbombardowane miasteczka. Starają się trzymać z dala od miejskich dróg, by nie być zbyt widocznym dla sił lotniczych, lecz prędzej czy później muszą zejść z polnych ścieżek.

Młody szeregowiec wystarczająco napatrzył się już na to wszystko. Jest po prostu zmęczony. W czasie drogi nieustannie śni na jawie - o Louisie, o ich wspólnym sekrecie, o miękkości jego ust i cieple tych drobnych dłoni. Przyrzeka sobie, że przeżyje. Ma w końcu do kogo wracać.

- Nie kojarzę tej miejscowości - kapral Payne rzuca Harry'emu spojrzenie pełne niepokoju. - To zadupie w ogóle jest na mapie?

Szeregowiec z roztargnieniem sięga do paska, lecz czeka go gorzkie rozczarowanie - mapy nie ma tam, gdzie być powinna. Oddech grzęźnie mu w płucach, plus przyśpiesza. Nie ma jej w kieszeni. Nie jest też wetknięta za pasek. Czyżby ją zgubił? Upuścił gdzieś po drodze? Zostawił w czasie postoju? Dopiero kiedy zdesperowany rzuca na ziemię całe oporządzenie orientuje się, że przez cały czas trzymał mapę w lewej dłoni i ma ochotę zaśmiać się ze swojego roztargnienia.

- Już niedaleko - mówi, analizując kręte linie dróg. Mapy tyłów są niedokładne, nazwy miejscowości mieszają się ze sobą i szczerze mówiąc Harry ma wrażenie, jakby chodził w kółko. Oby tylko gdzieś dojść. Oby z dala od tego miejsca.

- Więc idziemy miasteczkiem? - pyta Liam.

- Nie ma wyjścia - Harry wzrusza ramionami i z powrotem zarzuca plecak na obolałe barki.

Miasto sprawia wrażenie opustoszałego. Puste okna, wiatr szalejący ulicami, porozrzucane ulotki, które dzień wcześniej zrzuciły tu samoloty wroga. Harry'ego przygnębia ten widok jawnej klęski. Naprawdę chciałby powrócić do kraju jako zwycięzca.

Idzie wyłożonymi kamieniami uliczkami z głową w chmurach. Mija porzuconą szmacianą lalkę, opartą o krawężnik i uśmiecha się lekko, myśląc o siostrach Louisa. Ciekawe jak sobie radzą, co teraz robią? Ciekawe jaka pogoda jest teraz w Anglii? Czy Lou wypił już swoją codzienną filiżankę rumianku? Czy jego włosy, tak, jak zawsze o tej porze roku, przybrały odcień miodowego blondu?

- HARRY!

Dłoń kaprala chwyta ramię nieuważnego żołnierza akurat w momencie, gdy powietrze przecina salwa z karabinu. Payne zaciąga szatyna za róg staroświeckiej kamiennicy, oddychając ciężko, a w jego oczach widać czystą panikę.

- Kurwa - prycha Harry, gdy dociera do niego cały realizm sytuacji. - Niemcy już tutaj?

- Nie - Liam kręci głową.

- Francuscy naziści?

Liam znów zaprzecza. Harry poważnieje.

- Kurwa, to nasi.

Podrywa się z miejsca i z całą nadzieją, jaka w nim drzemie wychodzi z ukrycia.

- Harry, stój! - woła za nim Liam, lecz wtedy znów ogłusza ich seria.

Szatyn kuli się za rogiem budynku, po czym wychodzi głośno nawołując.

- To my, anglicy! Nie bójcie się!

Cisza.

Liam z trudem opanowuje strach, a Harry idzie dalej, stojąc na otwartej przestrzeni z dłońmi uniesionymi w górę w geście poddania. Albo głupek, albo samobójca - myśli kapral, patrząc zaszokowany na ryzykowne poczynania młodszego.

- Anglais? - pada pytanie z drugiej strony barykady wyłożonej z worków z piaskiem.

- Oui! - odkrzykuje Harry.

Jakież szczęście, że Louis nauczył go kiedyś paru podstawowych zwrotów po francusku.

Ogień ustaje. Znad barykady wyglądają głowy dwóch opalonych mężczyzn we francuskich mundurach. Gestem dłoni przywołują Harry'ego do siebie, a ten pośpiesznie daje znak Liamowi. Wspólnie biegną, przeskakują przed barykadę i zostają gromko przywitani przez czwórkę francuskich żołnierzy.

- Do Dunkierki? - pyta jeden z nich łamaną angielszczyzną.

- Oui - Harry kiwa głową.

- Do jakiegokolwiek portu - wtrąca się Liam. - Zgubiliśmy nasz pluton. Rozkazy każą kierować się do morza.

- Boulogne i Galais już podbite - oświadcza z przykrością francuz. - Tylko Dunkierka.

Payne spogląda zrezygnowany na Harry'ego, który jednak nie traci zapału. Szeregowiec pośpiesznie rozkłada mapę, przez chwilę wpatruje się w miejscowości najbliżej morza i w końcu pokazuje rozkład dróg francuzowi.

- Którędy najszybciej, Messieurs?

Francuz w zamyśleniu pokazuje mu drogę na przełaj i poklepuje młodzieńca po ramieniu.

- Dwa dni i dotrzecie. Może nawet jeden dzień.

Harry uśmiecha się z wdzięcznością i składa mapę, uradowany jak nigdy dotąd. Dwa dni, może tylko jeden dzień i dotrze do Dunkierki, a stamtąd prosto do domu. Prosto do stęsknionego Louisa, czekającego na ganku swojej wiejskiej posiadłości.

- A wy? - Liam kieruje pytanie do francuza. - Nie ewakuujecie się?

Żołnierz kręci przecząco głową.

- Ktoś musi zatrzymać Niemców - uśmiecha się smutno. - Ktoś musi zostać i strzec dróg do Dunkierki.

Kapral prostuje się z uznaniem i salutuje towarzyszowi broni. Jest jakaś dziwna magia w tej sytuacji, patos codziennego pozdrowienia nabiera nagle głębszego sensu.

Już nigdy nie zobaczę tych ludzi - myśli Harry, gdy wspólnie z Liamem oddalają się ku przeciwległej drodze. - Oni tu zginą. Dzień lub dwa i Niemcy przybędą. A oni tu zginą.

Harry stoi przed oknem domu Tomlinsonów w brunatnym mundurze ze starannie przystrzyżonymi włosami i smutnym uśmiechem. Pochyla się, bierze w dłonie niewielki kamyk i celuje w okno starszego tak, jak robił to wiele razy wcześniej.

Lada chwila jasne włosy Louisa pojawiają się po drugiej stronie. Okno otwiera się, a młodzieniec patrzy na Harry'ego z góry z dziwnym poruszeniem w błękitnych źrenicach. Boże - myśli z boleścią Lou. - W życiu nie spodziewałem się, że zobaczę go takiego.

Teraz Harold Styles zdecydowanie nie jest już jego małym chłopcem z beztroskim uśmiechem i słodko rozwianymi przez wiatr przydługimi włosami. Nie, teraz jest dojrzałym mężczyzną - silnym i postawnym, epatującym odwagą, poświęceniem i wonią wody kolońskiej.

- Zejdziesz się pożegnać, czy mam cię zmusić? - pyta prześmiewczo Harry.

Louis parska cichym śmiechem, po czym odwraca się, by już chwilę później gorączkowo zbiec po schodach i wyjść tylnymi drzwiami, prosto w otwarte objęcia Harry'ego.

Ramiona szatyna oplatają go szczelnie, gdy wtula się w szorstki materiał munduru. To do niego takie niepodobne - myśli z goryczą. - Odbierają mi go.

- Znowu płaczesz? - pyta z nutą sarkazmu Harry, lecz słysząc szloch niższego, szybko poważnieje. - Hej, spójrz na mnie.

Unosi jego podbródek dwoma palcami i patrzy prosto w szklane, błękitne oczy, także z trudem powstrzymując się od łez. Louis z zakłopotaniem odwraca wzrok. Stara się jakoś przyswoić tę sytuację, pogodzić się z tym. Harry odjedzie, a on będzie musiał trwać w tym miejscu dalej.

- Nie przywyknę do twojej nowej fryzury - mruczy, starając się rozwiać ciężką atmosferę, a jego dłoń zsuwa z głowy Harry'ego wojskowy beret, by przeczesać krótkie, brązowe włosy. - Wolałem loki.

- Nie martw się. Odrosną - wzrusza ramionami Harry i znów chce porwać Louisa w objęcia, ale wtedy z domu wychodzą jego siostry, które również chcą go pożegnać.

Wszystkie płaczą.

Harry rozbawia je głupimi żartami i obiecuje, że przywiezie ze sobą pamiątki z Belgii, a one wierzą mu i ufnie wtulają się w jego ramiona. Gdy znikają w głębi ogrodu spojrzenie zielonych oczu znów kładzie się na Louisie, który nerwowo szarpie rękaw swojej starannie wyprasowanej koszuli.

- Hej - Harry rzuca w stronę towarzysza z cynicznym uśmieszkiem. - Tylko nie płacz po mnie za długo. Odwodnisz się.

Louis parska krótkim śmiechem.

- Nie mam zamiaru, idioto.

Wymieniają rozbawione spojrzenia i uśmiechają się pod nosem.

- Pewnie boisz się, że cię zdradzę, co? - śmieje się Harry, a widząc zgorszenie na twarzy kochanka, szybko dodaje - Nie martw się, nawet przez chwilę o tym nie pomyślałem.

- Czyżby? - droczy się z nim Louis.

- Możesz już przestać z tą zaborczością, cholerny zazdrośniku - cedzi Harry i znów przyciąga niższego w swoje objęcia.

Długo tkwią w uścisku, aż w końcu Styles delikatnie przypomina o konieczności stawienia się na peronie za dwadzieścia minut, na co Tomlinson niechętnie wypuszcza go ze swoich słabych ramion.

- Uważaj na siebie - szepcze, gładząc dłońmi policzki Harry'ego.

- O nic się nie bój - odpowiada mu szatyn, patrząc prosto w te niebieskie oczy. - Będę pisał.

Louis chce się uśmiechnąć, ale nie może nic poradzić na łzy cisnące mu się do oczu. Harry widzi ten przeklęty smutek na twarzy ukochanego i dokonuje wszelkich starań, aby zachować zimną krew. Nie rozpłacze się przy Louisie. Nie, musi być silny dla niego.

- Miałeś nie płakać - przypomina znów, a gdy Lou podnosi wzrok, szatyn kradnie z jego ust niewinny pocałunek.

- Wybacz - szepcze Louis. - To zbyt trudne. Boję się.

- Nie bój się. Przecież wrócę - odpowiada Harry i tknięty nagłą myślą wyjmuje z przedniej kieszeni munduru swoją nieodłączną metalową zapalniczkę. Przez chwilę patrzy na nią, po czym wręcza przedmiot Tomlinsonowi. - Trzymaj, weź ją.

- Po co? - pyta niższy.

- Dopóki będziesz ją miał, będziesz miał pewność, że po nią wrócę.

Louis uśmiecha się poruszony i zaciska dłoń na gładkiej, miejscami nieco pordzewiałej zapalniczce.

- Będę tęsknił.

- Ja też będę tęsknił, Lou.

Kolejny niewinny pocałunek, tłumiący szloch starszego.

- Muszę już iść.

Szybkie muśnięcie warg, spojrzenie prosto w oczy i Harry Styles odwraca się, czując, że nie może już tłumić własnych łez.

- Kocham cię, Lou - mówi bezgłośnie.

- Kocham cię mocniej - odpowiada równie cicho Louis.

Harry uśmiecha się i wychodzi, krocząc dumnie w swoim brunatnym mundurze. Z każdym krokiem jego oczy coraz bardziej napełniają się łzami, aż w końcu dociera za zakręt, gdzie kiedyś czytał list od Louisa dla Caitlin Ambler.

Teraz zatrzymuje się tu, by rozpłakać się jak dziecko.

Louis Tomlinson nadal stoi na schodach swojego domu, przyciskając do serca zapalniczkę.

- Wróć do mnie - szepcze, a ciepły wiatr niesie jego słowa.

Louis z dnia na dzień doświadcza coraz okrutniejszych skutków wojny. Całe jego życie to ciągła walka o przetrwanie tysięcy poszkodowanych żołnierzy, którzy trafiają do szpitala tkwiąc głęboko w otępiającej depresji, zwaną na oddziale nerwicą frontową.

Codziennie ogląda paskudne, ropiejące rany, słucha żałosnych zawodzeń i jęków bólu oraz udziela instrukcji siostrom Miłosierdzia, starając się oswoić z poczuciem miażdżącej odpowiedzialności. Wkrótce praca pochłania go do cna - Louis chudnie, nie śpi, drżą mu dłonie, gdy bada ciężko rannych pacjentów. Przy porannym obchodzie uważnie przygląda się twarzom poszkodowanych żołnierzy - szuka wśród nich Harry'ego, a gdy nieusatysfakcjonowany wraca do swojej ciasnej komórki przy pokoju sanitarnym parzy sobie mocną kawę i wraz z innymi sanitariuszami zagłębia się w mrocznych rozmyśleniach.

Gdzie jest teraz Harry? Czy żyje? Czemu nie odpisuje na listy?

Coraz częściej zdarzają się nocne alarmy bombowe. Większość z nich nie jest już tylko ćwiczebna - teraz bomby naprawdę sypią się z nieba, przez co sale operacyjne i miejsca dla najciężej rannych żołnierzy przeniesione są do piwnicy. Louis już zna na pamięć ten schemat ewakuacji - wszyscy pacjenci kolejno z wszystkich pięter schodzą wąską klatką schodową do ciemnej wilgotnej ciemnicy, będącej schronem, przy akompaniamencie krzyków paniki, gdy ziemia drży im pod stopami.

Tej nocy bomby znów się sypią. Louis zostaje wyrwany z płytkiego snu i pośpiesznie naciąga na siebie kitel lekarski. Słyszy alarm, gwizdki służby cywilnej i krzyki przerażonych pacjentów, gdy opuszcza pokój sanitarny, pośpiesznie wciskając w kieszenie dwie najważniejsze rzeczy - metalową zapalniczkę i pomięte, wyblaknięte od często oglądania zdjęcie. Serce bije mu jak oszalałe, gdy znów przemierza tę samą drogę po schodach do zimnego, ciemnego schronu i ma ochotę zacząć krzyczeć. Nienawidzi tego strachu, który paraliżuje go za każdym razem, gdy ziemia drży przez bliską detonację jednej z bomb.

Gdy dociera na miejsce w schronie jest już dość tłoczno. Najwięcej miejsca zabierają nosze z ciężko rannymi pacjentami, reszta stoi, milcząc.

Louis opiera się przy ścianie i oddycha głęboko. Musisz się uspokoić - mówi sobie, ale dłonie znów zaczynają mu drżeć. Wyjmuje z kieszeni lekarskiego fartucha zdjęcie i długo patrzy na dwójkę uśmiechniętych chłopców - na siebie i Harry'ego.

Zamyka oczy, wyobraża sobie, że ma już to wszystko za sobą i udaje mu się powstrzymać drżenie dłoni. 

  ♦  

Liam i Harry decydują się spędzić noc w przydrożnej szopie tuż obok zgliszczy małego gospodarstwa. Wspinają się po belkach na wyższy poziom, by tak wygodnie rozłożyć się na pachnącej słomie i pogrążyć w długo wyczekiwanym śnie.

- Myślisz, że naprawdę uda nam się wrócić? - pyta Liam, wyjmując z plecaka blaszaną puszkę z resztką zapasów - ostatnimi twardymi sucharkami, pachnącymi jak żarcie dla psów i paroma kromkami wilgotnego, spleśniałego chleba.

- No pewnie, że się uda - odpowiada Harry z taką pewnością, jakby ani przez chwilę nie wątpił w powodzenie ich powinności.

W rzeczywistości nawet nie wyobraża sobie, aby mogło być inaczej. Nie wyobraża sobie nie wrócić do domu. Boże, przecież on musi przeżyć. Musi wrócić do Louisa, wrócić po jego cholerną metalową zapalniczkę, aby Lou wiedział, że młodszy dotrzymał obietnicy. Teraz jednak dopada go przygnębiająca myśl, że dotarcie do domu może wcale nie być takie proste. Mogą nie zdążyć dotrzeć do Dunkierki. Mogą zgubić się po drodze. Mogą też natknąć się na wroga, który mknie przed siebie jak wiatr. Czekają na nich kilometry trasy na otwartym terenie, narażeni na ostrzał z samolotów i karabinów. Bombardowania i ostrzały artyleryjskie.

Harry przeżył już dwa okrutne ostrzały z ciężkiej artylerii, które do teraz kojarzyły mu się z paniką, dławiącym strachem i paraliżem. Każdy, nawet najmniejszy atak wroga poprzedzony był bombardowaniem, by zmieść z powierzchni ziemi ważne stanowiska i zdziesiątkować armię. Właśnie w ten sposób Niemcy niszczyli morale swoich przeciwników. Ci, którym udało się ocaleć kompletnie tracili rozum. Tylko niektórzy byli jeszcze zdatni do walki. 

Harry z autopsji wiedział, jak ciężkie było chwycenie karabinu, mając przed oczami martwe ciała towarzyszów broni. Wszystko, co kiedykolwiek znał traciło swoje znaczenie w obliczu tego ogromu nieszczęść. W czasie ataków sam ledwo wytrzymywał - popadał w chwile otępienie, drżał i jąkał się sam do siebie zanim udało mu się otrząsnąć i pozbierać do kupy zszargane nerwy. Wtedy myślał o Louisie i dopadał go piekielny gniew, budzący agresję do widocznych po drugiej stronie pola bitwy oddziałów wroga.

Przeklęci hitlerowcy - myślał wtedy Harry, celując karabinem trzymanym w skrajnie drżących dłoniach. - Chcą dotrzeć do Brytanii. Chcą dotrzeć do domu Louisa i zniszczyć to wszystko, co tak bardzo kocham.

Kiedy dźwięk strzałów cichł, a obie armie szykowały się do odwrotu, atak agresji i morderczy obłęd Harry'ego mijały. Wycofywał się powoli i równie powoli docierały do niego wspomnienia z pola walki. Zabijał ludzi. Dziesiątkował ich ołowiem i w ogóle nie miał wyrzutów sumienia. Chcieli skrzywdzić Louisa - tłumaczył sobie zawsze. - Chcieli mi odebrać wszystko, co kocham.

Jest wczesny poranek, gdy budzi się z krótkiego, nerwowego snu i długo leży ze wzrokiem utkwionym w zbitym z belek dachu stodoły. W końcu wstaje, rzuca ulotne spojrzenie ciągle śpiącemu kapralowi i wychodzi na chłodne, rześkie powietrze. Zmierza ku studni, skąd nabiera pełne wiadro wody i wypija, później napełniając też blaszaną menażkę.

Podnosi wzrok i patrzy w blade niebo, lśniące przebłyskami wschodzącego słońca. Na północnym nieboskłonie rozlewa się gęsta ciemna chmura, niewątpliwie pochodząca z płonącej rafinerii na Dunkierce. Harry uśmiecha się.

- Jestem coraz bliżej, Lou.

  ♦  

Wszyscy w szpitalu nieustannie rozmawiają o ewakuacji. Teraz to najgorętszy temat w pokoju sanitarnym i nieważne jak bardzo Louis chciałby powstrzymać swoje wyolbrzymione nadzieje, całymi dniami myśli tylko o tym, że lada chwila Harry do niego wróci.

- Po południu ordynator zwołuje zebranie personelu - oświadcza pogodnie jeden z współpracowników Louisa, wchodząc do pokoju sanitarnego z wyszczerbioną filiżanką herbaty.

- W jakim celu? - pyta od niechcenia Tomlinson, zajęty kartkowaniem codziennej gazety.

Nie żeby interesowały go nowinki z frontu i przygnębiające wieści o zbliżających się Niemcach. Nie, po prostu szuka czegoś, co na moment zajmie jego uwagę i pozwoli trochę oswoić się z myślą, że Harry jest tam gdzieś, walczy, czeka, może już nawet szykuje się do powrotu.

- Werbują lekarzy i pielęgniarki na okręty bojowe - mówi chłopak i jego uwadze nie umyka nagłe zainteresowanie ze strony Louisa. - Wysyłają ich niszczycielami na ewakuację Dunkierki. Fajna sprawa, no nie?

- Tak - Louis w zamyśleniu kiwa głową. - Fajna sprawa to za mało powiedziane.

Polne drogi ustępują miejsca krętym uliczkom, a na drodze Harry i Liam napotykają coraz to więcej ludzi - uchodźców z okolicznych wiosek, spóźnionych żołnierzy i całą gamę innych. Ulicą jadą wozy, samochody, wojskowe furgonetki i konie. Jest upalne popołudnie, a pod podeszwami butów chrupią odłamki szkła, gdy stają przed mostem, pilnowanym przez żołnierzy gwardyjskiego pułku. Wejście osłaniają dwa porządnie zabezpieczone workami z piaskiem karabiny maszynowe.

Po drugiej stronie mostu Harry zauważa już okopy, ciągnące się wzdłuż całego odcinka brzegu, domy z wybitymi dachówkami i workami z piaskiem w oknach, przygotowanych dla karabinów maszynowych. Porządku na moście pilnuje energiczny sierżant, który mierzy każdego chłodnym, nieufnym spojrzeniem i odsyła wszystkich żołnierzy na motocyklach - żaden pojazd ani sprzęt nie ma prawa przedostać się na drugą stronę mostu. Odsyła także mężczyznę z psem, który skamle smutno, gdy właściciel zostawia go przywiązanego do słupa. Ten widok łamie Harry'emu serce.

- Nie ociągaj się - odzywa się nagle Liam, szturchając towarzysza w ramię. Wygląda blado i chorowicie, ale nadal jest w nim jakaś pogoda ducha. - Coraz bliżej do domu, przyjacielu.

Harry rozpogadza się na dźwięk słowa "dom". Dom kojarzy mu się z Louisem.

Mijają żołnierzy w pełnej gotowości - belgów, francuzów, brytyjczyków - cały wielki tabun markotnych nieszczęśników, którzy w ciągu następnych paru dni mieli stawić czoła niemieckiemu atakowi, podczas, gdy ostatnie niedobitki Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego będą zajmowali miejsca na statkach.

Po dwugodzinnym marszu docierają w końcu do wschodniego skraju kurortu. Ulica usłana jest potłuczonym szkłem i połamanymi dachówkami - efektem nalotów i bombardowań. Na wysokich krawężnikach dzieci narysowały kredą uśmiechnięte twarze.

Największa satysfakcja ogarnia Harry'ego, gdy jego oczom ukazuje się plaża - jasny piasek, stalowo szare morze i pochmurne niebo - zła pogoda dla Lufftwaffe. Pośród ogólnej krzątaniny zauważa punkty zbiorne - podoficerów za prowizorycznymi biurkami, ogrodzone liniami kolejki żołnierzy czekających na statek, ludzi podpisujących rejestry podbijane gumowymi pieczątkami,cywilów zebranych wokół polowych kuchni i wydzierających się dowódców. Ktoś jednak zapanował nad paniką - myśli i ogarnia go błogie poczucie spokoju. Najgorsze już za nim.

Wiele tysięcy mężczyzn w brunatnych mundurach zajmuje rozległą plażę, z daleka wyglądając jak czarne kamyki na tle białego piasku. W powietrzu niosą się pieśni wojskowe, ktoś gra na harmonii, gdzieś indziej jakiś nadgorliwy major wykrzykuje gorączkowe rozkazy. Długie molo w całości zajęte jest przez kolejkę żołnierzy, lecz na horyzoncie Harry nie zauważa żadnego statku. Nic. Pustka. Na widnokręgu widać tylko gęste smugi dymu - pozostałość po niedawnym ataku lotniczym.

Harry wpatruje się w ten obraz z mieszaniną podekscytowania i lęku. Żołnierzy jest tak wielu - stoją w kolejkach, włóczą się po plaży formując niewielkie grupki, organizują prowizoryczne mecze piłki nożnej, niektórzy nawet zdejmują mundury i chlapią się w morskiej wodzie jak dzieci. A wszyscy są tylko ułamkiem całości.

- Dużo ich - wzdycha Harry.

- Liczyłeś, że będziemy tylko my? - parska w odpowiedzi Liam. - Spokojnie, dzień, może dwa i nadpłyną statki. Trochę poczekamy, ale w końcu warto, no nie?

Harry kiwa głową. Już niewiele dzieli go od domu.

Najdroższy Haroldzie,

Podjąłem najgłupszą, najbardziej bezpodstawną i ryzykowną decyzję w moim życiu, ale nie oceniaj mnie zanim nie zdradzę Ci moich powodów. Pewnie, gdy otrzymasz ten list będzie już po ewakuacji. Może przeczytasz go już w domu, siedząc wygodnie w fotelu w moim salonie. W każdy razie chciałbym, abyś o czymś wiedział.

Od samego początku naszej relacji, gdy jeszcze byliśmy dziećmi nie znającymi znaczenia słowa "przyjaźń", już wtedy czułem jak budzisz we mnie te uczucia, których sam nie potrafiłem opisać. Stawałem się przy Tobie lepszą osobą, Harry. Wiesz o tym, prawda? Przecież każdego dnia obserwowałeś jak zmieniałem się z chłodnego, zamkniętego w sobie Louisa, w tego serdecznego Louisa, którym chciałem dla Ciebie być.

Ja również obserwowałem to, jak drastycznie się zmieniałeś. Nadal pamiętam tego chłopca, który przychodził kraść truskawki z ogródka moich rodziców. Byłeś tym okolicznym obdartusem, z którym rodzice nie pozwalali mi się bawić, ale wraz z czasem stałeś się dla mnie całym światem. Mały chłopiec, którym byłeś ustąpił miejsca mężczyźnie, który do cna zgarnął dla siebie moje serce. Ja po prostu się w Tobie zakochałem, Haroldzie.

Trudno było mi się z tym oswoić. Wypierałem każdą najdrobniejszą myśl o Tobie, zanim na dobre zaakceptowałem fakt, że naprawdę jestem w Tobie niezaprzeczalnie, bezpowrotnie, szalenie zakochany.

Przyszło nam żyć w ciężkich czasach, Harry. Dlatego nie mam zamiaru prosić, żebyś był mi wierny. Nie chcę prosić nawet o to, żebyś o mnie pamiętał. W tych czasach to byłoby zbyt trudne. Zależy mi tylko na tym, żebyś wrócił. Najczęstszą ofiarą wojen jest człowieczeństwo, dlatego proszę, pamiętaj o tym, co mi obiecałeś. Nie rezygnuj, nie poddawaj się i nie pozwalaj, aby okrucieństwo, którego doznasz cię zmieniło. 

I wróć do mnie.

Jeśli nie, popłynę tam po Ciebie. Wierz, lub nie, ale zgłosiłem się jako ochotnik na statek transportowy, który niebawem popłynie zabrać Wasze oddziały z Dunkierki. Wszędzie potrzebują lekarzy, ale czuję, że tam przydam się najbardziej. Nie żeby o to mi chodziło. Nie ukrywam, że robię to tylko ze względu na Ciebie, ty samolubny idioto. Miałeś wrócić do domu. Cholera, przecież Cię prosiłem. Dałeś mi swoją głupią zapalniczkę, ale sama w sobie nie jest nic warta, dopóki po nią nie wrócisz! Wojsko ogłosiło odwrót, wszyscy mówią o ewakuacji, a ty nie dajesz mi żadnego znaku życia...

Przerywa pisanie i tępo wpatruje się w kartkę maszynopisu, czując jak łzy spływają mu po policzkach. "...nie dajesz mi żadnego znaku życia..." patrzenie na to zdanie rani jego duszę. Nawet nie przyjmuje do siebie wiadomości, że Harry mógłby nie żyć. Boże, jak jego mały, uśmiechnięty chłopiec mógłby od tak przestać istnieć.

Bierze głęboki oddech, ociera rękawem koszuli spływające w dół łzy i pisze dalej.


Wiem, że tam jesteś, Harry. Czuję, że żyjesz i czekasz tam na mnie. Niebawem przypłynę, spotkam Cię i zamknę w swoich objęciach dokładnie tak, jak planuję to sobie za każdym razem przed snem. Gdybyś umarł, czułbym to. Łączy nas zbyt zażyłe braterstwo dusz, abym podświadomie nie odczuł tej straty.

Pewnie jesteś tam, daleko, na nieznanej ziemi i tęsknisz za domem tak mocno, jak dom tęskni za Tobą. Może nawet myślisz o mnie czasami.

Wojsko rewiruje łodzie. Wszyscy szykują się, by przyjąć ewakuowanych żołnierzy. W moim szpitalu dostawili parę setek nowych łóżek specjalnie z myślą o ewakuowanych. Niebawem do domów wróci parę tysięcy mężczyzn, a ja dalej będę czekał tylko na tego jedynego - na Ciebie, Harry.

Wróć do mnie.

Na zawsze Twój,

Louis W. Tomlinson



Plaża Dunkierki to w oczach Harry'ego czysty obraz upadku, klęski i rozpaczy. Na początku stał wraz z kapralem w długiej kolejce, lecz teraz zniechęceni usiedli na jednej z wydm, wpatrując się w to ogólne zamieszanie, skute ze sobą ogólnym popłochem i paniką.

Gdzieś obok oddział szkockich żołnierzy rozsiadł się wokół ogniska, wygrywając kocie melodie na dudach. Dalej, niczym tykanie ogromnego zegara niosą się równe, miarowe kroki plutonu Gwardii Walijskiej, idącej w nienagannym szyku z karabinami na ramionach. Ten pokaz dyscypliny i zwartości budzi w Stylesie wstyd. On już dawno stracił wolę walki - teraz zależy mu tylko na powrocie do domu. Zapomniał o szacunku do munduru, o samozadowoleniu wynikającym z przynależności do Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego. Nawet nie pamięta kiedy ostatni raz pastował buty.

Najbardziej widocznym znakiem klęski jest odgłos odległych wystrzałów z pistoletu. Na otwartym polu nieco ponad plażą stoi oddział francuskiej kawalerii. Markotni żołnierze stoją przy swoich koniach, formując długą linię i patrząc przed siebie w postawie zasadniczej. Od czoła kolumny idzie kapitan, który po kolei pozbawia życia każdego z koni strzałem z rewolweru prosto pomiędzy oczy. Konie cierpliwie czekają na swoją kolej. Giną cicho, jakby były już pogodzone ze swoim losem.

Dalej wzdłuż drogi stoją uszkodzone pojazdy wojskowe - brunatne furgonetki, ambulanse z czerwonym krzyżem, ciężarówki i półciężarówki. Zasada jest jedna - nic zdatnego do użytku nie może wpaść w ręce wroga.

- Rozstawili jakąś kuchnię polową niedaleko - odzywa się Liam. - Zjemy coś. Przyda nam się.

Wstaje i rusza lekko kulejąc na lewą nogę w kierunku paleniska w centrum plaży, ale Harry nie idzie za nim. Starszy zauważając ową sytuację odwraca się gwałtownie i wbija w Stylesa smętne spojrzenie.

- Nie masz ochoty? Może jednak coś ci przyniosę, hm? Źle wyglądasz, dzieciaku.

Harry tylko uśmiecha się lekko z wdzięcznością i na powrót wbija spojrzenie w odległy horyzont, tym razem od strony morza. Patrzy jak ogniście pomarańczowe słońce tonie w głębi i wzdycha tęsknie, wiedząc, że gdzieś tam czeka na niego Louis.

Korzystając z nieobecności Liama wyjmuje z wewnętrznej kieszonki munduru stos listów, spiętych ze sobą gumką recepturką. To wszystkie listy, które otrzymał od Louisa. Część z nich zna już na pamięć, ale nadal lubi je czytać i zatapiać się w błogich refleksjach.

Wyobraża sobie, że jest w swojej małej, rodzinnej mieścinie, która, niegdyś paskudna, teraz wydaje mu się rajska jak Eden i idzie swoją standardową drogą prosto do domu Tomlinsonów. Oczami wyobraźni widzi rosnące przy bramie różowe jaskry, ścieżkę usypaną drobnymi kamyczkami i tę dobrze znaną drewnianą werandę, na której tyle już razy pił z Louisem popołudniową herbatę. Wyobraża sobie, jak bierze jeden z drobnych kamyczków w dłoń i całej siły ciska nim w okno sypialni starszego, a parę minut później to samo okno staje otworem.

- Och, Harry - powiedziałby wtedy Louis, widząc Stylesa pod swoim oknem. - Wróciłeś do mnie.

Harry wyobraża sobie jak oczy Louisa zaszłyby łzami, jak zbiegłby do niego, plącząc się o własne nogi, by w końcu paść mu w ramiona zapłakany, wdzięczny i tak słodko spragniony pocałunku.

Z rozkosznego snu na jawie wyrywa go dźwięk kroków kaprala, który siada tuż obok, trzymając w jednej dłoni dwa blaszane kubki z parującej herbatą, w drugiej cały stos kromek chleba z dżemem. Dopiero teraz do Harry'ego dociera jak bardzo jest głodny i Payne nawet nie musi go namawiać do poczęstowania się jedną z kanapek.

Chleb ma gorzki posmak wilgoci, a dżem zgrzyta w zębach przez ziarenka piasku, które się do niego dostały, ale Harry i tak uważa, że to najlepsza kanapka z dżemem, jaką kiedykolwiek jadł. Herbata także nagle smakuje jak najlepsza na świecie, choć w rzeczywistości jest słaba, wodnista i pozbawiona smaku prawdziwej herbaty. Mimo wszystko to wystarczy. Harry choć przez chwilę czuje się jak w domu.

Noc spędzają w dziurach wykopanych w piasku.

- Jak małpy - stwierdza kapryśnie Liam, lecz Harry już go nie słucha.

Myślami jest daleko od Dunkierki, zasypia właśnie trzymając w ramionach skulonego w kulkę Louisa i wdycha zapach lawendy wymieszanej z wonią proszku do prania. Ale Liam ma rację. Stają się zwierzętami, to fakt. W obliczu nadchodzącej śmierci w każdym budzą się prymitywne instynkty. Ludzie łączą się w grupy, udają życzliwość, lecz w rzeczywistości każdy będzie walczył dla siebie. Za siebie. Żeby przeżyć, wrócić do domu i żyć dalej dla tych, dla których chce się żyć. Nikt nie odda życia za kompana walki, którego zna tylko z widzenia. To brednie wpajane rekrutom na początkowym etapie szkolenia. Nikt nie zamierza walczyć do ostatniej kropli krwi. Każdy chce tylko wrócić do domu.

Pierwsza noc mija spokojnie. Niebo jest pochmurne, a w powietrzu unosi się mgła. To zła pogoda dla Lufftwaffe, więc na niebie panuje spokój. Mimo to wszyscy oczekują nalotów. Czuć to w sposobie ich poruszania się, w tym jak rozmawiają między sobą szeptem, w tym jak nieustannie spoglądają w niebo. Ale Harry się tym nie przejmuje. Nie potrafi, bo nawet nie wie, czego powinien się spodziewać. Wszystko wydaje się łatwe, gdy siedzi na plaży, do której tak długo dążył i czeka na statek do domu. Nic dziwnego, to dopiero jego pierwsza noc oczekiwania. Nie zdążył jeszcze poznać całego okrucieństwa wymierzonego w alianckie niedobitki.

Chłodny, wilgotny poranek rozbrzmiewa echem plotek na temat zniszczonego okrętu, który zeszłego wieczoru zabrał rannych. Przejęcie żołnierzy sięga zenitu, gdy żywo opowiadają o torpedzie, mającej rzekomo rozpłatać statek wraz z całą załogą. Harry nie wierzy w te opowieści. Nawet się im nie przysłuchuje. Jest bardziej przejęty swoim towarzyszem, który leży skulony w swojej piaskowej dziurze i rozpaczliwie domaga się wody.

Kapral Payne sprawia wrażenie przybitego, jednak usiłuje grać niewzruszonego. Ma podkrążone oczy, wysuszone wargi i ciężko słania się na nogach, gdy Harry w końcu namawia go do wyjścia. Na horyzoncie pojawia się statek z czerwonym krzyżem. Jest przeznaczony tylko dla rannych, ale wszyscy żołnierze zebrani na plaży i tak rzucają wszystko, by ustawić się w długich kolejkach. Harry i Liam idą za tłumem, choć ten drugi z wielkim trudem zmusza swoje ciało do stania.

Kolejka ani drgnie. Przez najbliższe cztery godziny tysiące mężczyzn stoi w kolumnie bezowocnie. Harry stara się motywować Liama, lecz ten wkrótce pada na ziemię i zwija się w kulkę jak małe dziecko.

- To bez sensu - decyduje Harry. Głos mu drży, gdy ciągnie za sobą niemal bezwładnego kaprala. - Znajdziemy jakieś spokojne miejsce. Poczekamy gdzieś dalej.

- Przejmujesz dowodzenie? - żartuje pod nosem Payne, śmiejąc się, choć twarz nadal ma skrzywioną bólem.

- Być może od początku je miałem - odpowiada pogodnie Harry.

Zostawia przyjaciela wspartego na wysokim falochronie, skąd Liam może spokojnie obserwować akcję, rozgrywającą się na plaży, a sam kieruje się ku zabudowań. Większa część okolicznych budynków zostało już doszczętnie zrabowanych lub zburzonych w skutek bombardowań, jednak Stylesowi udaje się sprytnie ukraść butelkę jakiegoś brunatnego trunku z płytkiej piwniczki i zabrać niewielka ilość wody z rynny. Mijany w drodze żołnierz częstuje go papierosem, nie przestając pytać o to, czemu nie znajduje się w kolejce. Harry tylko wzrusza ramionami i wskazuje na siedzącego przy falochronie Liama.

- Mój przyjaciel źle się czuje. A te kolejki prowadzą donikąd. Statki nadpłyną prędzej czy później. Nigdzie mi się nie śpieszy.

Nieznajomy mierzy go wątpliwym spojrzeniem, po czym daje mu kolejnego papierosa.

- Obyś miał rację, dzieciaku.

Przez resztę dnia Harry siedzi przy Liamie upijając się wraz z nim brunatnym alkoholem i jedząc ostatnie suchary z racji żywnościowej. Po statku z czerwonym krzyżem przypływa kolejny - imponujący wojskowy okręt, który według Harry'ego mógłby zabrać wszystkich z plaży i jeszcze zostawić miejsce na sprzęt. Wbrew jego oczekiwaniom kolejki znów ani drgną. Wsiadają ludzie z mola i plaża trochę się oczyszcza, ale wszystko staje się jasne - Dunkierka to niekończąca się poczekalnia.

Liam przestaje mamrotać w gorączce i zasypia mocnym snem wsparty na ramieniu Harry'ego, gdy ten jest zajęty czytaniem listów od Louisa po raz kolejny tego dnia. Rozwiązanie poczty nastąpiło krótko po wydaniu rozkazu odwrotu, więc nawet, jeżeli Tomlinson nadał jakieś nowe listy, Harry nigdy już ich nie przeczyta.

Zamyka oczy i widzi siebie w tych wszystkich radosnych chwilach, gdy był razem z Lou. Widzi jasne dni ich wspólnego dzieciństwa, czuje dotyk mokrej od rosy trawy, zapach mięty z ogródka pani Tomlinson. Wraca pamięcią do czasów niewinnego trzymania się za ręce i wspólnego czytania, gdy całymi dniami z trudem sklejał literki w sylaby, a sylaby w słowa, chcąc, aby starszy przyjaciel był z niego dumny. Doskonale pamięta uśmiech Louisa, gdy ten słuchał, jak Harry czyta fragmenty opowiadań.

Zawsze pragnął uczynić Louisa szczęśliwym. Niezdarność i tendencja do pakowania się w kłopotliwe sytuacje zdecydowanie utrudniała Harry'emu zdobycie uznania w oczach Tomlinsona, jednak zawsze wytrwale dążył do tego, aby przyczynić się do zadowolenia swojego drogiego przyjaciela. Przyjaciela. Kochanka. Bratniej duszy.

Szum. Huk. Chwila owładniętego paniką milczenia i grad pocisków. Harry wbiła wzrok w niebo i zamiera, widząc sylwetki heinkli i myśliwców. Plaża szybko zostaje usłana lejami po bombach, ludzie rzucają się na ziemię i nagle spod brunatnych mundurów i hełmów niemal nie widać już białego piasku.

Harry szarpie za sobą Liama, który nagle przytomnieje. Przytula go do siebie i zaczyna się głośno modlić, choć nigdy nie był zbyt religijny. Najbardziej ostrzeliwane z działka maszynowego są kolumny żołnierzy na plaży, lecz Harry śmie wątpić, że jakiś porywczy niemiecki pilot raczy ominąć dwójkę brytyjczyków skrytych przy falochronie. Bomby sypią się raczej na molo i statek, jednak częściowo opadają także na plażę, dziesiątkując ludność. Szatyn czuje, jak ziemia wokół drży wraz z ogłuszającym szumem, który paraliżuje ciało i sprowadza całą piramidę ludzkich priorytetów do jednej wartości - przetrwania.

Nalot ustaje na chwilę i ludność podrywa się do pozycji stojącej, natychmiastowo opuszczając plażę. Echo niesie krzyki dowódców z mola, którzy znów zaczynają upychać żołnierzy w statkach, a ci, którzy nadal nie doszli do siebie stoją oniemieli pośród ogólnego zgiełku, bezbronni i tak okrutnie wystawieni na śmierć.

Świdrujący jęk spadającej bomby sprawia, że tysiące ludzi znów padła twarzami do sypkiego piasku. Leżący nieopodal francuz krzykliwie nawołuje swojego kolegę, leżącego nieruchomo pośród białych wydm. Inny, w schludnym walijskim mundurze z dumą i niewzruszoną powagą wymierza w nadlatujący samolot karabin, oddając przemyślane strzały. Wkrótce krzyki ludzi przestają być zagłuszane przez wycie niemieckich maszyn i do Harry'ego dociera całe okrucieństwo ostatnich chwil. Czuje okrutny swąd palonej stali, dymu, krwi i gnijącego mięsa rozkładających się niedaleko koni. Obraz nędzy i porażki zatruty piętnem śmierci.

Gdy nadchodzi wieczór ludzie skupiają się wokół niewielkich ognisk, a część z nich nadal stoi w kolejkach. Harry i Liam zaszywają się w piaskowym dole i rozmawiają przyciszonymi głosami o rzeczach, o których nie mieli okazji rozmawiać.

- Nazywa się Louis Tomlinson. Jego ojciec jest lekarzem, a matka nie żyje. Ma młodsze siostry. Czasami czuję się, jakby to były też moje młodsze siostry.

Liam uśmiecha się w odpowiedzi.

- Daleko stąd do niego? - pyta kapral. Brzmi jakby mówienie sprawiało mu niewyobrażalny ból.

- O stary. Całe mile.

- To nic. Wrócisz do niego.

- Oczywiście, że wrócę - Styles kiwa głową pewien swoich słów. - W końcu obiecałem.

- Tak. W tych czasach liczy się tylko to, czy człowiek dotrzymuje słowa. Wiesz, gdy znajdujesz się w tak gównianej sytuacji, dotrzymywanie słowa jest ostatnim o czym myślisz. Fakt, że nadal o nim pamiętasz jest dowodem na to, że jest jeszcze w tobie człowiek.

- Racja. Najczęstszą ofiarą wojen jest człowieczeństwo.

- Hm, mądre. Sam to wymyśliłeś?

- On mi to powiedział?

- Ach, on. Twój...? Przyjaciel?

Harry wbija wzrok w niebo. Piasek wsypuje mu się za kołnierz munduru, dłonie pieką z zimna, a gardło jest zdarte od krzyków, ale nadal myśli tylko o nim.

- Po prostu Louis - mówi bardziej do siebie, niż do towarzysza. - Mój cały świat. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top