chapter: four

Gdzieś za kanałem Louis Tomlinson stoi na schodach szpitala gotowy do odpływu w towarzystwie sióstr Miłosierdzia, stojących wyprostowane w swoich schludnych, białych fartuszkach, które niebawem mają zostać splamione krwią. Udziela im krótkich instrukcji, odpowiada na pytania i stara się przestać myśleć o tym, że lada chwila wsiądzie na pokład statku, płynącego do Dunkierki.

Prasa od paru dni huczy o planowanej akcji ewakuacyjnej. Już teraz szpitale w Dover zalane są przez żołnierzy z frontu. Noc jest chłodna i Louis z przejęciem wbija dłonie w kieszenie płaszcza, starając się pokonać senność. Spod szpitala zabiera ich uprzywilejowany pojazd wojska, którym zmierzają prosto do portu.

- Podobno wszystkie cywilne statki zostały zarekwirowane - mówi jedna z sióstr Miłosierdzia, by przerwać ciszę.

Nikt jej nie odpowiada, co z pewnością jest spowodowane tym, że wśród młodych pielęgniarek panuje niezaprzeczalny zakaz odzywania się niepytanym. Dla Louisa jednak wydaje się to strasznie przykre, ten brak odpowiedzi, milczący przejaw lekceważenia.

- Tak, zarekwirowano je - odpowiada, a młoda dziewczyna patrzy na niego z wdzięcznością.

Wszystkie z pewnością są przerażone - widzi to w ich oczach, w wymuszonej powadze na twarzy. On też jest przerażony wizją wypłynięcia na ląd objęty działaniami wojennymi. Wie jednak, że nie wybaczy sobie, jeżeli zostawi Harry'ego na pastwę losu. Nie zapomni o nim. Choćby miał wrócić z Dunkierki bez niego, Harry Styles nigdy nie opuści jego pamięci.

***

Pada śnieg? - mruczy szeregowy Styles, budząc się pośród piachu z listami od Louisa w dłoni. Podnosi wzrok i na jego nos spada jeden z białych płatków popiołu. - Hej, Liam. Spójrz.

Kapral Payne nie rusza się z miejsca. Śpij z twarzą wciśniętą w złożony koc.

- Liam? - Harry nerwowo potrząsa ramieniem towarzysza.

Głowa przyjaciela bezwładnie opada na bok. Ciało Liama zaczyna drżeć w dziwnych, gorączkowych konwulsjach, gdy Harry przyciąga go do siebie i sprawdza oddech, potem puls.

- Liam, patrz na mnie - nakazuje i mętne oczy towarzysza uchylają się na chwilę.

Harry kładzie przyjaciela na plecach czując w powietrzu swąd palonych koców i mundurów. Śnieg ciemnozielonego sukna wiruje w powietrzu, gdy zrywa z kaprala górną część munduru, brunatną koszulę i niestarannie założony opatrunek na boku korpusu. Rana jest wyraźnie zaczerwieniona, a wśród zaschniętej ropy wypływa krew pomieszana z białą wydzieliną.

- Od kiedy to masz? - pyta Harry, a jego głos drży.

Liam z trudem odzyskuje przytomność. Krzywi się z bólu, zaciska palce na wywiniętej do góry koszuli i jęczy.

- Kurwa, Styles - patrzy szatynowi prosto w oczy i dyszy ciężko. - To odłamek cholernego granatu. Nawet nie wiem, czy już się wtedy znaliśmy. To tylko jebany odłamek.

- Czemu nie mówiłeś? - warczy Harry i zaczyna się rozglądać za podręczną apteczką. Gdzieś przecież musi być jakiś sanitariusz, jakiś szpital polowy, cokolwiek.

- Wtedy dostaliśmy rozkaz do wycofania się. Nie mogłem zwlekać.

- Czemu nikt ci tego nie opatrzył?

- Opatrzono mnie. Nie wiem czemu tak się paskudzi. To jakaś pieprzona porażka.

Harry patrzy na ranę i wie, że lepiej jej nie dotykać. To gangrena, niewątpliwie. Błyszcząca, napięta skóra wokół nacięcia jest niezdrowo fioletowa, niemal czarna, krew nadal się sączy, mieszając z ropą, a Styles naprawdę stara się zapanować nad całą sytuacją.

- Zaczekaj tu - mówi i podrywa się do biegu.

- Nigdzie się nie wybieram - woła za nim żartobliwie Liam, by chwilę później znów zajęczeć z bólu.

Na plaży panuje totalny rozgardiasz. Późną nocą w obieg ruszyły pogłoski o kolejnych statkach, mających przypłynąć z rana, więc wszyscy natychmiastowo zabrali się za niszczenie pozostałego sprzętu. Nic nie może wpaść w ręce wroga. Nawet modlitewniki i małe Biblie są palone w ogromnych stosach razem z kocami i mundurami. Żołnierze oddają do spalenia ekwipunek, którego nie są w stanie unieść. Artylerzyści rozbijają celowniki i zamki swoich broni, a słaniający się na nogach szeregowi kopią w piasku płytkie groby dla towarzyszów walki.

Harry kieruje się ku prowizorycznemu szpitalowi, będącemu w rzeczywistości skupiskiem noszy i skrzyń z opatrunkami. Potężny kapelan chodzi od jednego rannego do drugiego i odmawia nad nimi modlitwę z posępnym wyrazem twarzy. Styles nie chce przerywać tego cichego precedensu, więc skrada się do skrzyń i napycha sobie kieszenie bandażami, jałowymi opatrunkami i buteleczkami spirytusu salicynowego. Louis wiedziałby, co robić - myśli z goryczą. - Wiedziałby, co stąd wziąć, jak tego użyć. Lou to wszystko, by wiedział.

Na samą myśl o Tomlinsonie dopada go chwilowa słabość, jednak szybko powraca do siebie. Nie może teraz być rozkojarzony. Liam na niego liczy. Musi uratować mu życie. Musi...

Stopniowy stukot przeradza się w rytmiczny huk i przez ułamek sekundy przez plażę przemyka czarny cień samolotu. Ludzie w panice uciekają, upadają twarzą w piach i krzyczą, kuląc się w sobie, a Harry bez zastanowienia napycha ostatnią kieszeń fiolkami, nim pada na ziemię i desperacko czołga się w kierunku miejsca, gdzie pozostawił Liama.

Cała ziemia drży, piach unosi się w powietrzu i szczypie w oczy, ale szatyn nie zatrzymuje się ani na chwilę. Zaprzestaje czołgania jedynie w momencie, gdy centralnie obok niego z rozmachem upada kawałek ciężkiego, obnażonego mięsa w wojskowym bucie. To noga, Harry nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Jest urwana od kolana w dół, poszarzała i nadal krwawi. Spomiędzy krwawej miazgi widać biel śliskiej kości i stawu, co budzi w Harry'm mdłości.

Do samolotu dołączają kolejne. Ostrzał trwa w nieskończoność. Jakiś przerażony belgijski żołnierz chwyta się ramienia Harry'ego i krzycząc coś niezrozumiałego wskazuje na urwane ramię. Harry odwraca się i brnie dalej. Nie może na to patrzeć. Nie może pozwolić, aby to wszystko do niego dotarło - wtedy będzie chciał przestać.

Seria z karabinu maszynowego doszczętnie dziurawi kapelana, który nie zdążył odprawić ostatniego namaszczenia na rannych, których nie można zabrać okrętem, bo nosze zabierają za dużo miejsca. Harry udaje, że tego nie widzi. Czuje, jak fiolki gniotą mu się w kieszeni i ich zawartość przesiąka przez materiał munduru.

Grupa nieostrożnych żołnierzy znajduje się w samym centrum wybuchu bomby, która wznieca wokół prawdziwą ulewę krwi i szczątków. Gnijące końskie mięso przestaje być najbardziej cuchnącym elementem plaży.

Duch wojskowej dyscypliny ginie gdzieś zapomniany, gdy Harry mija kolejne rozczłonkowane zwłoki i dociera do niego ostra woń surowego mięsa, gotowego do rozkładu. Piasek nasiąknięty jest krwią, wokół słychać echo szlochu i silniki samolotów. Cóż, za koszmarny obraz nadchodzącej masakry.

Harry czołga się dalej z zamkniętymi oczami, bo piach i okrutne obrazy starannie utrudniły mu widzenie. Jego dłonie ślepo napotykają materiał obcego munduru, potem śliską fakturę skóry trupa, następnie wpada w lej po bombie, a finalnie jakaś nieopisana siła wyrzuca go parę metrów w tył, odbierając oddech.

Gdy odzyskuje przytomność jest już po wszystkim. Samoloty odleciały. Kolejki znów się ustawiają. Inny kapelan odprawia ostatnie namaszczenie, tym razem nad większą ilością rannych. Harry wstaje, lecz po chwili znów upada. Kręci mu się w głowie, a szum w uszach sprawia, że nadal czuje się, jakby otaczał go deszcz spadających bomb. Oddycha głośno i wsuwa dłonie do kieszeni. Nadal są w nich bandaże, opatrunki i fiolki, choć spośród tych ostatnich niewiele jest w całości. Rozgląda się wokół i lokalizuje miejsce, gdzie prawdopodobnie zostawił Liama, co daje mu dodatkową motywację, by zmusić swoje osłabione ciało do biegu. A więc biegnie, bo wierzy, że nie jest jeszcze za późno.

Statek, o którym rozmawiano przez całą noc naprawdę przypłynął, choć teraz wygląda to jak zbiorowa halucynacja. Ludzie ustawiają się w kolejki jak szaleni, ktoś rozpowiada, że to już ostatni okręt, bo Niemcy wypuścili całą masę u-botów, ale nikt nie chce tego słuchać. Harry'ego to nie interesuje.

W miejscu, gdzie zostawił Liama znajduje się tylko olbrzymi lej po bombie.

Harry jest przekonany, że Payne rozpłynął się w powietrzu dopiero wtedy, gdy kończy poszukiwania skulony pod kocem ofiarowanym przez jednego z francuskich sanitariuszy. Przez wiele godzin przeczesywał plażę, pytał ludzi i przyglądał się każdej mijanej osobie, szukając kaprala, który według jego naiwnych obiekcji, nie mógł umrzeć.

Taka śmierć wydawała się zabawnie łatwa i bezsensowna. Stalowo szare niebo Dunkierki, nagły nalot, gangrena trawiąca tkanki i w końcu wybuch, finalnie kończący znaną z góry historię. Liam już nie istniał i wszystkie jego pragnienia, niewypowiedziane przeżycia oraz przemyślenia przestały istnieć wraz z nim. Okrucieństwo śmierci dopiero teraz zajrzało Stylesowi w oczy.

Noc jest chłodna, a odpływ sprawia, że statki nie przypływają. Podobno w trakcie dziennego nalotu jedna jednostka została uszkodzona i jej szczątki nadal dryfują przy molu, nie pozwalając zbliżyć się innym statkom. Dla Harry'ego wszystko wydaje się już porażką. Statki nie przypłyną, a on nie wróci do domu. Louis już nigdy go nie zobaczy. O ile jeszcze żyje. Boże, co jeżeli Lou nie żyje?

Tknięty drastycznymi przemyśleniami Harry podrywa się na proste nogi. Cała plaża zasnuta jest delikatną mgłą, gdy zmierza w kierunku niewielkich kolejek. Czas go goni. Musi w końcu wrócić do domu. Do Louisa, cholera, tylko do Louisa. Dunkierka to pieprzona poczekalnia, w której musi walczyć o miejsce. Olbrzymie koło fortuny. Rosyjska ruletka. Naloty Luftwaffe decydują kto dotrwa zaszczytu wejścia na okręt, majaczący przy molu jak fatamorgana. Następnym etapem feralnej podróży jest rzucenie duszy na pastwę niemieckich u-botów i torped. Śmierć w drodze do domu sprawia wrażenie kompletnego okrucieństwa, braku poszanowania dla walki i uporu.

Stoi w kolejce do świtu, a od świtu do kolejnego wieczora. Wycięńczony, wyziębiony i śpiący w końcu znajduje się na molu, coraz bliżej nadpływającego okrętu. Tym razem to mała jednostka. Sto, może sto parę osób zmieści się na dolnych pokładach. Górny pokład napełnia się w sekundę. Harry początkowo jest oniemiały faktem, iż statek jest tak blisko. Zaraz wejdzie na pokład, zostanie poczęstowany herbatą i sucharami, a potem tylko odczeka parę godzin podróży, które dzielą go od domu.

Przypłyną pewnie do Dover, widocznego już na horyzoncie. Bielone wapnem kamyczki owego portu nagle wydają się być już na wyciągnięcie ręki. Z Dover pociągiem prędko do Louisa, a tam już tylko wieczna wolność.

Wszystko wydaje się Harry'emu nagle zabawnie proste.

***

Zimny wiatr bezczelnie chłosta zaróżowione policzki Louisa, gdy ten tkwi przy burcie ze wzrokiem utkwionym w mijaną po lewej stronie jednostkę. Statek jest do pełna wypełniony ewakuowanymi żołnierzami, którzy z tej odległości wyglądają jak jedna wielka masa brunatnych mundurów i poszarzałych twarzy skrytych w cieniu hełmów. Ma olbrzymią nadzieję, że Harry jest wśród nich. Może już dawno wrócił do domu. Na morzu panuje kompletna, przeszywająca niepokojem cisza. Szum wiatru i fal miesza się z odległymi hukami wybuchów.

- Lufftwaffe - jeden z marynarzy cedzi pod nosem z obrzydzeniem w głosie. - Skurwysyny bombardują dzień i noc.

Wspomnienie o tym rujnuje nadzieje Louisa. Przecież Harry mógł już polegnąć. Przy częstych bombardowaniach bardzo mało prawdopodobne jest to, że wytrwał na tyle, aby dostać się na jakiś statek.

Gdy echo wybuchów cichnie i morze znów się uspokaja Louis stojący na dziobie widzi brzeg. Dunkierka majaczy przed nim w mglistym blasku przedpołudniowego słońca. Ciemna masa mundurów wibruje na jasnym tle piasku i Lou ma wrażenie, że dokładnie widzi przed sobą sylwetkę Harry'ego, machającego energicznie w jego stronę. Oczy Tomlinsona zachodzą łzami, oddech staje się niespokojny i urywany, a serce zdaje się boleć bardziej, niż kiedykolwiek. Jest tak blisko. Tak, cholernie, blisko. 

- Doktorze Tomlinson - jedna z sióstr Miłosierdzia podchodzi do niego z przejęciem wymalowanym na twarzy. - Proszę zejść na dolny pokład. Za kwadrans przybijemy i zaczniemy natychmiastowo lokować rannych. Będzie pan potrzebny. 

Kobieta sprawia wrażenie, jakby nie widziała łez w oczach Louisa i młody lekarz jest jej za to ogromnie wdzięczny. Przeklina w myślach swoją chwilę słabości i nerwowo ociera łzy, wiedząc, że teraz musi być wyjątkowo silny. Przez najbliższe kwadranse spotka się z przelękniętymi, złamanymi żołnierzami, z krwią, ropą i śmiercią obijającą się o nogi. Nie może teraz pozwalać sobie na łzy. 

Na duchu podtrzymuje go nadzieja na to, że być może w tej gromadzie rannych mężczyzn odnajdzie swojego małego Harry'ego i będzie mógł zabrać go do domu. Niczego nie pragnie tak bardzo, jak zauważenia pośród ogromu twarzy tych doskonale znanych zielonych oczu, jednak, gdy Lou jest w trakcie nadzorowania załadunku rannych, Harry płynie już w stronę Dover na statku, który młody lekarz widział wcześniej. 

Gdy doktor Louis Tomlinson nadal poszukuje zielonych oczu w morzu tysiąca obcych, szeregowy Harry Styles leży skulony z wyczerpania i lęku w kącie pokładu jednostki, która ledwo odbiła od brzegu, a już chyliła się ku upadkowi. 

- To była torpeda - mawiają wszyscy, gdy po głośnym wybuchu dziób statku zapada się coraz niżej i niżej. 

Do Harry'ego nie docierają te słowa. Czuje się, jakby dryfował gdzieś daleko stąd, z dala od Dunkierki, od gorzkiego zapachu prochu i morza. Zamyka oczy i ma wrażenie, że leży w łóżku Louisa i kosztuje jego ust z największym uwielbieniem. Gładzi jego ciało dłońmi, obsypuje pocałunkami i nieustannie przeprasza, że nie zdołał go uratować, że zabił zbyt mało nazistów i, że nie zdołał opatrzyć kaprala Payne'a na czas. 

Drugi potężny wybuch wyrywa go z odrętwienia. Tym razem to samolot szarżuje ostro w kierunku ich tonącej jednostki, wypuszczając serie z karabinu maszynowego w stronę ocalałych. Harry traci oddech i z trudem zsuwa się z pokładu w mętne fale morza, upadają w chłód wody z głuchym pluskiem. Tłuste plamy ropy naftowej unoszą się na powierzchni. Rozbitkowie, którzy również zdecydowali się opuścić pokład pokryci są czarną mazią i drą się z przerażenia widząc szybujące nisko samoloty. 

- GDZIE JEST RAF?! - niesie się echem jedno wspólne hasło. 

Harry krztusi się wodą i usiłuje zlokalizować jakąś kamizelkę ratunkową. Nie ma siły dłużej gorączkowo przebierać ramionami, choć kiedyś był przecież doskonałym pływakiem. 

Potrafił uratować Louisa, gdy ten skoczył do stawku, chcąc wyłowić swój podręcznik. 

Nieopodal Styles widzi trupa unoszącego się rytmicznie na wodzie. Musiał uderzyć się w głowę przy skoku z pokładu, prawdopodobnie o turbiny, i teraz jego czaszka jest paskudnie rozłupana jak skorupa orzecha włoskiego. Harry jednak nie zwraca uwagi na to okrutne obrażenie i pośpiesznie zdejmuje z ofiary kamizelkę ratunkową, by po chwili założyć ją na siebie. 

Ostrzał z samolotów ustał, jednostki oddaliły się w stronę plaży. Ucichły też krzyki żołnierzy, zdziesiątkowanych strzałami z karabinów maszynowych. Szeregowy Styles tylko patrzy w niebo i dygocząc z zimna dryfuje w stronę plaży. 

- Chcę zobaczyć go jeszcze raz - szepcze w stronę chmur, mając wrażenie, że tylko one go słyszą. Jeśli jakieś anioły mogą zanieść jego prośbę, niech zaniosą właśnie tę. - Nie proszę o wiele. Tylko zobaczyć go jeszcze raz. Po raz ostatni. 

***

- Poprzednia jednostka została zatopiona - informuje komandor, nadzorujący akcję ewakuacyjną. - Odpłyńcie szybko i zmieńcie trasę. Łatwo natrafić na zbłąkane samoloty Lufftwaffe. 

Louis słyszy te słowa jak przez mgłę. Jęki rannych są jak monotonna kakofonia ciężko stąpającej śmierci. W żadnym z tych mężczyzn Tomlinson nie odnalazł Harry'ego. I nie odnajdzie. Gdy statek odbija od mola i znów rusza w spienione morskie fale Louis jest już pogodzony z tą myślą i tylko w milczeniu modli się o to, aby zobaczyć Harry'ego w rodzinnym mieście. Doktor patrzy na tę przeludnioną plażę, na ostre rysy twarzy przerażonych żołnierzy i okrutnie widoczny obraz rozpaczy, nie wierząc w to, że jego mały chłopiec musiał przejść przez takie piekło. Lou po raz pierwszy widzi prawdziwą wojnę ze wszystkimi jej okrucieństwami i wie, że nigdy nie wybaczy sobie tego, iż w dniu, kiedy Harry pojawił się pod jego domem w mundurze Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego, on nie zdołał go zatrzymać. 

W wolnej chwili wyjmuje zdjęcie i wpatruje się w nie długo, orientując się z żalem, że nie jest w stanie przypomnieć sobie, jak Harry wyglądał w dniu wyjazdu. Nie może przywołać w pamięci tego, jak wyglądał w mundurze, jak prezentował się z krótkimi włosami zamiast swoich nieodłącznych długich loków. Na myśl o Stylesie nadal widział tego małego chłopca o dużych naiwnych oczach. 

W tym momencie ten sam chłopiec dryfował wśród morskich fal bez nadziei na powrót do domu. Wpatrywał się pustym wzrokiem w niebo zbyt wyczerpany, by choćby płynąć w stronę oddalonego milami brzegu. Marzył tylko o cieple dłoni Louisa, które chciałby poczuć na swoich policzkach, o jego ustach, które kojąco scałowałyby ból ze spierzchniętych warg i o uśmiechu, który mógłby mieć w pamięci umierając. 

Gdy doktor Louis Tomlinson dobija do Dover, jedna ze zarekwirowanych prywatnych łodzi odnajduje rozbitka, dryfującego bezwiednie pośród fal i przyjmuje go na pokład. Tym rozbitkiem jest Harry Styles, który w drugim stadium hipotermii trafia na niewielki kuter rybacki, gdzie nieznajomy wybawca owija go kocami podaje mi ciepłą herbatę. To ratuje mu życie. 

***

Drogi Haroldzie, 

Skłamałbym mówiąc, że pogodziłem się z Twoim odejściem. Godzinami szukam w szpitalach twojej twarzy pośród tysiąca ocalałych żołnierzy. Początkowo nie dopuszczałem do siebie myśli, że wrócę z Dunkierki bez ciebie, ale po tym, co zobaczyłem, trudno było mi nadal wierzyć w to, iż udało ci się przeżyć. Ludzie ginęli mi na rękach, Harry, i było to tak częste, że nie potrafię już wierzyć w stałość ludzkiego istnienia. Harmonia życia i śmierci została zaburzona przez wojnę, która pochłonęła tak wiele dusz. 

Musiałem wrócić do domu i żyć dalej. Dziewczynki poradziły sobie beze mnie, ale bardzo tęskniły. Liczyły na to, że przywiozę cię ze sobą, a ja nie potrafiłem im odpowiedzieć na pytanie, gdzie teraz jesteś. Nawet nie wiem dokąd zaadresować ten list, ani czy kiedykolwiek go odczytasz. 

Zmieniłem przydział i teraz pracuję w londyńskim szpitalu. Skończyłem studia i poznałem kilku przyjaciół. Spośród nich także Mary, o której być może wkrótce opowiem Ci coś więcej. Zabrałem ją na bal po ceremonii rozdania dyplomów. Po wojnie prawdopodobnie się pobierzemy. Dom zostawiłem ojcu, a sam przeniosłem się do stolicy, bo nie mogę dłużej patrzeć na nędzę i pustkę w naszym miasteczku. Czuję się, jakby ono umierało przez Twoją nieobecność. 

Nie załamię się po tej stracie, bo wiem, że byś tego nie chciał. Wiem, że życzysz mi jak najlepiej i ja Tobie również, nieważne, gdzie teraz się znajdujesz. Każdy mój sukces, każdą dobrą chwilę będę w myślach ofiarował Tobie. 

Na zawsze Twój, 
                  dr Louis W. Tomlinson


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top