Duch
— Zapewne wiesz, dlaczego cię tutaj wezwałem — oświadczył pan Peterson, opierając łokcie na biurku i składając dłonie w piramidkę.
— Nie bardzo — odparł znudzony młodzieniec siedzący naprzeciwko urzędnika. Wyciągnął przed siebie nogi w podartych spodniach i położył je na biurku. Jego stopy obyte w znoszone trampki trafiły na jakieś papiery.
Peterson zmrużył małe oczka skryte z szkłami okularów, próbując zabić wzrokiem nogi chłopaka, który nie zwracał uwagi na niezadowolenie i rozdrażnienie urzędnika. Nie rozumiał dlaczego został wezwany do Biura Głównego, skoro ostatnio nic nie przeskrobał – zero straszenia ludzi czy też nawiedzania ich. A może chodził o to, że zwędził kurtkę, którą miał teraz na sobie, z Działu Rzeczy Zagubionych?
— Jak wiesz — zaczął ponownie urzędnik — jesteś od nadzorem Kuratora...
— Tego gbura, który zgubiłby się we własnym mieszkaniu? — parsknął chłopak.
— Ale postępów nie widać — kontynuował, coraz bardziej wściekły. Jego twarz przybrała pomidorowy kolor. — Dlatego Rada postanowiła pana... p o u c z y ć. Zostanie pan zesłany na Ziemię...
— Super!
— A pańskim zadaniem będzie spędzić jeden dzień w towarzystwie człowieka, który ma być dla pana przykładem.
— Tylko jeden dzień? — prychnął chłopak, w myślach układając plan, co w tym czasie będzie zrobił.
— Tak, jeden dzień. W tym czasie będzie pan obserwował zachowania człowieka, rozmawiał z nim i , oczywiście, zostaniecie połączeni niewidzialnym łańcuchem, który nie pozwoli panu odejść na więcej niż kilkanaście metrów, rozumiemy się? — Ostatnią część zdania wypowiedział z niemą rozkoszą, czekając na opóźnioną reakcję chłopaka.
— Mamy rozmawiać?! — wykrzyknął nagle młodzieniec, pojmując słowa Petersona. — I być połączeni łańcuchem? Czy ja jestem psem przypiętym do budy?!
— Ależ nie, panie Carter — odparł mężczyzna. — To tylko dyscyplinarne pouczenie, a nie kara. Oczywiście, jeżeli jeden dzień panu nie wystarczy będziemy musieli obrać inne środki. Na przykład... dłuższy okres pouczenia.
— Jasne — prychnął Carter. — I co jeszcze?
— Widzę, że się rozumiemy. — Peterson wstał, podając rękę chłopakowi, jednak ten ją zignorował. — Do zobaczenia za jeden dzień, panie Carterze Jones.
Carter wstał w momencie, kiedy Peterson machnął na niego ręką, tym samym teleportując go do miejsca, w którym miał odbyć swoje p o u c z e n i e. Jones wylądował w schludnym i przestrzennym, jasnym pokoju. Rozejrzał się po pomieszczeniu, poszukując osoby, która miała robić za jego kulę u nogi przez resztę dnia. Dostrzegł łóżko, a na nim skulony kształt. Podszedł bliżej i zobaczył miodowe loki rozrzucone na poduszce. Jego kulą była dziewczyna.
— O nie — warknął. — Ja się, kurwa, nie zgadzam!
Tupnął nogą, zupełnie jak małe dziecko.
Odwrócił się napięcie i ruszył do drzwi. Dopiero po drodze zauważył, że pokój urządzony w pudrowym kolorze wydawał mu się znajomy, ale w tej chwili nie to zaprzątało jego myśli. Peterson wkopał go jak nic. Dorwę tego starego dziada i mu nie popuszczę, pomyślał i przeszedł przez drzwi, czując mrowienie w każdej części ciała. Zawsze tak było, kiedy przenikał przez jakieś przedmioty.
Nagle coś szarpnęło go do tyłu i wleciał z powrotem do pokoju. Zdziwiony i wściekły zarazem, spojrzał na swoją nogę, która pulsowała mu w kostce i zobaczył srebrny, półprzezroczysty łańcuch ciągnący się aż do leżącej w łóżku dziewczyny.
— Zabiję — syknął, pociągając za łańcuch, który ani drgnął.
— Słucham? — rozległ się za nim dziewczęcy głos.
Podskoczył, odwracając się szybko. Kula u nogi już nie spała, lecz siedziała na łóżku przypatrując się Carterowi.
Jones wstał, otrzepał ubrania i wsadził ręce do tylnych kieszeni spodni, kołysząc się na piętach. Pożałował, że jako duch nie może palić. Za dawnych lat było to jego uzależnienie i zostało mu do tej pory, nawet po śmierci. Chociaż niewiele pamiętał z życia przed, podświadomie czuł, że gdyby żył, sięgnąłby po papierosa. Stary nawyk towarzyszył mu do teraz.
— I kim w ogóle jesteś? — mówiła dalej dziewczyna. Jej głos przepełniał strach. — Co robisz w moim pokoju i dlaczego jestem do ciebie przykuta łańcuchem? — wyrzucała z siebie na jednym wydechu, potrząsając nogą, przez co łańcuch grzechotał.
— Po kolei — zaśmiał się Carter. Był rozbawiony strachem jaki wzbudził w dziewczynie, a przecież nawet jej nie wystraszył. Może być zabawnie, pomyślał. Ta dziewczyna jest kompletnie przerażona. Może uda mi się to wykorzystać.
Przyjrzał się jej uważnie. Była całkiem ładna, ale zdecydowanie nie w jego typie. Oprócz miodowych włosów miała duże, zielone oczy i pełne, czerwone usta. Miała piżamę w pandy i zarumieniła się, kiedy poczuła na sobie wzrok chłopaka. Wydawała się znajoma, ale Carter nie potrafił określić dlaczego tak było. Może już kiedyś ją straszył?
— To jak? — Uniosła pytająco brew. Mimo przejmującego strachu starała się grać silną. Chłopak uśmiechnął się lekko, bo podobało mu się podejście dziewczyny.
Carter pokręcił z litości głową. Już zdążył zapomnieć, jacy ludzie potrafią być ciekawscy.
— Jestem duchem i nazywam się Carter Jones — przedstawił się.
— Duchem? — powtórzyła za nim głucho.
— Tak, duchem. Jeszcze coś?
Przełknęła ślinę.
— Teraz już na pewno uznają mnie za wariatkę — powiedziała do siebie.
— A ty jesteś...?
— Olivia... — odparła.
— Tylko tyle? — Carter uniósł brew.
Pokręciła głową.
— Lepiej żebyś n a r a z i e nie znał mojego nazwiska — powiedziała tylko. — Co tutaj robisz?
Carter skrzywił się nieznacznie.
— Powiedzmy, że odrabiam karę i jestem na ciebie skazany. To — wskazał na łańcuch — nie pozwoli mi się od ciebie oddalić przez cały dzień.
Otwarła szeroko oczy. Szybko potrząsnęła głową, jakby chciała pozbyć się jakiejś myśli. Miodowe loki zakołysały się na boki.
— Zwariowałaś — szepnęła do siebie, wstając z łóżka. Popatrzyła na ducha. — Ciebie tu nie ma. Wezmę prysznic, odprężę się, a ty znikniesz. I wszystko wróci do normy.
Olivia zniknęła w pomieszczeniu sąsiadującym z sypialnią, podczas gdy CJ uśmiechał się cwaniacko. Jeszcze żadna z istot ludzkich nie zareagowała tak dziwnie na jego widok i nie wmawiała sobie, że zwariowała. Szykuje się przednia zabawa, zaśmiał się w myślach.
Rozejrzał się po pokoju. Parę plakatów na ścianach, poprzyklejanych zdjęć i tyle. Nic szczególnego. Jedyne, co rzuciło mu się w oczy to nieduże zdjęcie z ramce przedstawiające kobietę o miodowych włosach, która trzymała na rękach swoją małą kopię. Widok kobiety wzbudził w Carterze dziwne uczucia. Był pewny, że już kiedyś ją widział, ale nie wiedział gdzie. Tak samo poczuł się, kiedy przyjrzał się dziewczynie. Zbieg okoliczności?
Do pokoju wróciła Olivia ubrana w białą koszulę z granatową kokardą pod szyją i pasującą do tego spódniczką. Patrzyła na Cartera z szeroko otwartymi oczami, jakby wciąż nie mogła uwierzyć, że chłopak, który w dodatku był duchem, stał jak gdyby nigdy nic w jej pokoju. Uparcie się w niego wpatrywała, szukając oznak tego, że zwariowała. Nic takiego jednak nie znalazła.
— Potrzebuję kawy — powiedziała i wyszła z pokoju.
CJ zaśmiał się pod nosem i ruszył za nią.
Zastał ją w kuchni, siedzącą przy stole. Naprzeciwko niej miejsce zajmował wysoki mężczyzna ubrany w garnitur. Zapewne był jej ojcem. Przed nim leżały stospapierów, które co chwilę przeglądał.
— Tato — powiedziała dziewczyna. Zero odpowiedzi. — Tato!
Podniósł na nią wzrok i uśmiechnął się.
— Liv, jak się spało? — zapytał, jakby dopiero teraz zauważył obecność córki.
— Dobrze. — Olivia wymusiła uśmiech. Kątem oka popatrzyła na Cartera. — Tato, czy...
Zadzwonił telefon. Ojciec Olivii podniósł go i wyszedł z kuchni, mówiąc coś do rozmówcy po drugiej stronie.
— Dzięki tato, jak zwykle jesteś pomocny — mruknęła do siebie Olivia.
Carter przewrócił oczami. Ludzie byli głupsi niż można było się spodziewać. Choć sam był kiedyś jednym z nich, teraz cieszył się, że już do nich nie należał. Spojrzał na Olivię i poczuł ukłucie. Szybko odwrócił wzrok, nie chcąc pokazywać, że poczuł cokolwiek. Nigdy by się do tego nie przyznał – w końcu był Carterem Jonesem – nigdy nie okazywał uczuć. Nigdy. A w szczególności w towarzystwie dziewczyn. Chociaż, prawdę mówiąc, Carter nie za dobrze pamiętał, kiedy ostatnio był w towarzystwie płci przeciwnej. Nie pamiętał nic, co było przed tym, jak umarł. Istniało tylko życie, bądź nie życie, jak kto woli, po.
Podczas gdy Carter błądził gdzieś myślami, Olivia wstała od stołu i chwyciwszy torbę leżącą na blacie ruszyła do wyjścia. CJ, nie mając wielkiego wyboru, poszedł za nią.
Przed domem, który okazał się rezydencją, stała limuzyna, a przy niej szofer. Otworzył drzwi przed Olivią, która podziękowała mu cicho.
— Tatuś nie szczędzi kasy? — parsknął CJ, siadając na kanapie naprzeciwko dziewczyny. Słysząc jego uwagę zacisnęła usta i odwróciła głowę w stronę okna, nie odzywając się całą drogę.
Kiedy tylko samochód zatrzymał się, wyskoczyła z niego. Chwiejnym krokiem ruszyła przed siebie. Zagryzała wargę i wbiła wzrok w ziemię, jakby chciała ukryć swoją obecność. Nic to nie dało, bo drogę zastąpiło jej parę dziewczyn.
— Kogo my tu mamy? — zaśmiała się jedna. — Tatuś pozwolił ci iść do szkoły? I to tak bez ochroniarza? — Zrobiła krok w stronę Olivii. — Ups — szarpnęła za jej torbę, która upadła na ziemię, a jej zawartość rozsypała się.
Kolejna podeszła od tyłu i pociągnęła ją za włosy, na co Olivia krzyknęła. W jej oczach zabłyszczały łzy. Dziewczyny dalej dokuczały i dogadywał Olivii, podczas gdy Carter stał z boku i przyglądał się całej sytuacji, w środku walcząc ze sobą. Z jednej strony miał to gdzieś i nie przejmował się krzywdą, jaką wyrządzały dziewczyny Liv. Z drugiej jednak strony, która była bardziej ludzka, niż mogłoby mu się zdawać, chciał pomóc dziewczynie. Nie wiedział jednak jak.
Dziewczyny szybko znudziły się dokuczaniem Olivii i zostawiły ją poturbowaną, zdaną na własną łaskę. Zgromadzony tłumek uczniów szybko rozbiegł się na boki, a żadna z osób nie pomogła Olivii. Kolejne ukłucie pojawiło się w ciele Cartera, ale zignorował je. Odwrócił nawet wzrok, kiedy dostrzegł łzy w oczach Liv. Jej policzek był czerwony, zapewne po uderzeniu.
Carter dał opanować się tej części siebie, która narodziła się po jego śmierci. Ignorował cudzy ból. Udawał, że nie widzi cierpienia. Tak było dla niego lepiej. Coś powstrzymywało go przed odczuwaniem emocji, jak zwykły człowiek. Wolał być wyzwolony od wszystkiego i wszystkich.
Olivia wstała z ziemi z podniesioną głową. Wytarła wierzchem dłoni krew spływającą z jej kącika ust. Pozbierała rozrzucone włosy i odwróciła się tyłem od szkoły. Z pewną siebie miną przeszła obok Cartera, a raczej przez niego.
Nagle przez ciało Cartera przeszedł dreszcz, przebiegający od stóp do głów. Poczuł niezliczone pokłady mieszanki uczuć; radości, szczęścia, irytacji, zazdrości, bólu, cierpienia, nadziei. Jego głowę zasnuły jakieś obrazy, których nie potrafił od siebie oddzielić. W uszach wciąż słyszał cudowny dźwięk, jakim był śmiech, który prawdopodobnie należał do jakiejś dziewczyny. Zdawało mu się, że widzi przed oczami czyjeś twarze. Na niektórych malowała się radość, na innych ból, zawód. Jedna twarz, znajoma jak żadna inna, była umazana krwią, błotem oraz łzami. Rozdzierająca rozpacz odbijająca się w szeroko otwartych zielonych oczach...
Jones odsunął się kilka kroków od Liv i spojrzał na nią zdziwiony. Złapał się dłonią za pierś w miejscu, gdzie znajdowało się od dawna nie bijące serce. Teraz dziewczyna wydawała mu się jeszcze bliższa i bardziej znajoma niż do tej pory. Ale jak to się stało?
— Ty też... to poczułaś? — zapytał.
Olivia przekręciła głowę w bok.
— Ja... mam wrażenie, że skądś cię znam — mruknęła niewyraźnie. Była lekko zmieszana, jakby nie wiedziała co o tym wszystkim myśleć. — Czy to możliwe?
Pokręcił głową. Nie miał pojęcia, co powiedzieć.
— Wątpię.
Twarz dziewczyny zmarkotniała. Odwróciła szybko wzrok i ruszyła przed siebie. Nie czekała, aż Carter za nią pójdzie. Oboje wiedzieli, że i tak to zrobi. W końcu musiał.
— Dokąd idziemy? — zawołał za nią.
— Daleko stąd — odparła i więcej się nie odezwała.
Jones zauważył, że jej świeżo wyprasowany strój został poniszczony i pobrudzony. Oby tylko nie szła na zakupy – powiedział do siebie w myślach. Mylił się. I to cholernie mocno.
Liv prowadziła ich jakimiś starymi uliczkami, które śmierdziały stęchlizną i błagały o wysprzątanie ich. Carter krzywił się za każdym razem, kiedy przeszedł przez kolejną kupę śmieci. Wcale nie uśmiechała mu się ta wędrówka, ale cóż mógł zrobić, skoro był skazany na wolę Olivii?
Kiedy dotarli na miejsce, CJ nie mógł uwierzyć, że szli taki kawał drogi tylko po to, żeby trafić do miejsce, gdzie chodzą bezdomni na darmową wyżerkę. Spodziewał się po Liv wszystkiego, ale na pewno nie tego.
— Naprawdę? — zajęczał, wchodząc za nią do dużego pomieszczenia wypełnionego bezdomnymi. — Nie mogliśmy iść gdzieś indziej?
— Nie — zaprzeczyła gwałtownie. Westchnęła. — Ja... — Odwróciła się do niego przodem. Wciąż miała czerwony policzek i wyglądała na zmęczoną. — Kiedy moja mama żyła, często mnie tutaj zabierała. Na początku mi się to nie podobało, ale z czasem zrozumiałam dlaczego to robiła.
Uniósł pytająco brew.
— Nie chciała mnie zepsuć — wyjaśniła, a jej oczy zabłysły. — Nie chciała, żeby pieniądze uderzyły mi do głowy. Chciała, żebym była dobra i robiła dobre rzeczy. Dla innych. Bo jeżeli ty nie jesteś szczęśliwy, dawaj innym powód do szczęścia, a może to uszczęśliw ciebie.
Carter nic z tego nie rozumiał. Zamiast powiedzieć cokolwiek pozwolił jej odejść. Obserwował, jak rozmawia z ludźmi. Jak starsza pani z przerażeniem ogląda jej zranioną twarz, a potem opatruje ją. Daje Liv fartuszek, który dziewczyna zakłada z uśmiechem. Zaczyna krążyć po sali i rozdawać bezdomnym jedzenie. Rozmawia z nimi, śmieje się. Wkłada serce w to co robi.
A więc tak to jest być człowiekiem – mówi w myślach Carter. – Pomagać, mimo własnych słabości. Kochać mimo zranienia. Dawać, mimo że wszystko ci odebrano Wybaczać, mimo cudzych win. Po prostu być lepszym, niż widzą cię inni.
Mimo tego, że Olivia stanowiła dla niego jedną chodzącą tajemnicę, chciał poznać ją lepiej. Chciał wiedzieć co lubi, czym się zajmuje. Pragnął znać odpowiedzi na te wszystkie bezsensowne pytania, a nawet jeszcze więcej.
Dlatego kiedy tylko dziewczyna skończyła pracę i podeszła do niego, siedzącego na krawężniku, od razu się odezwał.
— Przepraszam za wcześniej.
Zaśmiała się.
— Nic się nie stało. Zdarza się.
Nie wiedział, o którą dokładnie rzecz jej chodziło, ale mimo to poczuł się dobrze, że mu wybaczyła.
— Jesteś inna, niż myślałem — powiedział.
— Tak? — zaciekawiła się. — Czyli jaka?
— Lepsza — odparł i spojrzał w jej oczy. — Lepsza, niż sam chciałby być.
Odwróciła wzrok.
— Za niedługo odejdziesz, prawda? — Żal był wyczuwalny w jej głosie.
— Muszę — westchnął.
Odwróciła się do niego gwałtownie.
— Obiecaj mi... — szepnęła. Wyciągnęła rękę i przyłożyła ją do policzka, chociaż naprawdę nie mogła go dotknąć. Oboje poczuli mrowienie. — Obiecaj, że jeszcze wrócisz.
— Obiecuję. — Pochylił się i przyłożył czoło do jej czoła, zamykając oczy. Poczuł, jak znika.
— I jak, panie Jones? — zapytał Peterson z wrednym uśmieszkiem na twarzy. — Jak wizyta? Udała się?
Carter wzruszył ramionami i położył nogi na biurku. Ręce umieścił za głową, na karku. Jeszcze raz wzruszył ramionami, widząc niezadowoloną minę urzędnika.
— Mogło być lepiej.
Peterson uniósł brew.
— Nic się nie nauczyłeś? — zdziwił się. — Zero refleksji? Przemyśleń?
Pokręcił głową.
— Ludzie są nudni. Mówiłem.
Urzędnik zrobił się czerwony.
— W taki razie będę zmuszony przydzielić cię do człowieka na dłużej niż jeden dzień. To będzie pańska kara — dodał, widząc grymas niezadowolenia na twarzy Cartera.
— Błagam, tylko nie znowu ta dziewczyna Olivia — prychnął. — Już trup jest ciekawszy od niej.
Peterson uśmiechnął się złośliwie.
— Otóż właśnie do niej zostaniesz przydzielony. I nie ma sprzeciwu. A teraz możesz już iść.
Utkwił wzrok w papierach. Nie zobaczył zadowolonego uśmiechu na twarzy Cartera Jones, który już nie mógł doczekać się chwili, kiedy pojawi się przed Liv i powie: A nie mówiłem, że wrócę?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top